Towarzysz kapitan Oliver Diamato poprawił ustawienie kapitańskiego fotela na mostku nowiutkiego krążownika liniowego William T. Sherman. Oparcie przybrało kąt, którego domagały się jego plecy, obolałe po kolejnej sesji terapeutycznej, więc opadł nań z westchnieniem ulgi i rozejrzał się po swoim nowym królestwie.
Z pewnych powodów awans i nowa zabawka były mu nie na rękę, co bynajmniej nie oznaczało, że miał zamiar z nich zrezygnować. Pod jednym względem wszystkie floty wojenne, nawet rewolucyjne, niczym się nie różniły — jeśli oficer uważał, że jest niezdolny do samodzielnego dowodzenia, uznawano, że ma on bez wątpienia rację. Jego przełożeni nawet nie próbowali z nim dyskutować… ani też nie zamierzali nigdy więcej proponować mu czy to dowództwa, czy to jakiegokolwiek odpowiedzialnego przydziału. Być może istniały od tej reguły jakieś wyjątki, ale Diamato nie słyszał jak dotąd o żadnym. Poza tym wiedział, że ten przydział oznacza, że Ludowa Marynarka, a zwłaszcza towarzyszka sekretarz McQueen, są z niego zadowoleni, a był na tyle uczciwy, by przyznać, że mile połechtało to jego dumę. Natomiast doskonale pamiętał swoją ostatnią kapitan i był świadom, że jeszcze dużo mu brakuje, by móc porównać się do towarzyszki kapitan Hall.
Nie oszukiwał sam siebie: był dobry — miał lepsze wykształcenie techniczne niż większość korpusu oficerskiego Ludowej Marynarki i naturalny zmysł taktyczny. Oczywiście nie był jeszcze tak dobrym taktykiem jak Hall, ale ona swoje wrodzone zdolności doskonaliła przez lata. Pokazała mu, jak to robić, toteż wiedział, że kiedyś osiągnie jej poziom. Ale do tego prowadziła jeszcze długa droga.
Miał też świadomość innych swych braków, zwłaszcza w kwestii umiejętności stopienia grupy indywidualności w zgraną załogę i odpowiedniego motywowania jej, by stanowiła groźną broń. Powodem było głównie to, że podobnie jak większość oficerów Ludowej Marynarki awansował zbyt szybko, bo flota ponosiła straty i równocześnie była rozbudowywana. Nie miał kiedy nabrać doświadczenia, którym mogła szczycić się Joanne Hall, a jej z kolei zabrakło czasu, by przekazać mu tę wiedzę. Próbowała, ale nie zdążyła.
Poza tym wątpił jeszcze w coś: czy posiada dar, który ma każdy dobry dowódca, dar pozwalający na dotarcie do podkomendnych i zrozumienie ich, a równocześnie na wywarcie na nich odpowiedniego wrażenia. Ona go miała, co było widoczne, pomimo iż upierała się używać niewłaściwych przedrewolucyjnych form grzecznościowych. Dla niej poszliby w ogień.
I poszli.
Naturalnie formy te wcale nie musiały być przeżytkiem, ale tego oczywiście głośno nigdy nie powiedział. Zwłaszcza że od chwili objęcia okrętu miał własnego anioła stróża z UB. Towarzysz komisarz Rhodes co prawda mógł okazać się drugim towarzyszem komisarzem Addisonem, który wspierał kapitan Hall, ale mógł też okazać się zagorzałym formalistą zaciekle tropiącym najmniejsze ślady odchyleń kontrrewolucyjnych. A o tym, która możliwość okaże się prawdziwa, jak na razie Diamato nie miał pojęcia.
I to był właśnie główny powód, dla którego nie szalał ze szczęścia z powodu awansu i nowego okrętu. Żywił bowiem poważne wątpliwości, czy ktoś, kto stracił wiarę, jeśli nie w całą rewolucję, to na pewno w jej przywódców, powinien dowodzić krążownikiem liniowym, którego zadaniem była obrona tejże rewolucji.
Nader rzadko się nad tym zastanawiał, ale taka była prawda i to go martwiło, bo w sumie niby nie stało się nic takiego, co uzasadniałoby tę utratę wiary w idee głoszone przez Komitet Bezpieczeństwa Publicznego. Ale poznał zbyt dobrze kulisy walki o władzę, piekło wzajemnych podejrzeń i wrogości oraz partykularnych interesów tych, którzy powinni wspólnie działać dla dobra ludu. I zobaczył, ile ta wewnętrzna wojna podjazdowa kosztuje.
Często, gdy zamykał oczy, widział kolejny raz ostatnią fazę bitwy o Hancock i na samo wspomnienie trzęsło go z wściekłości. Po śmierci towarzyszki admirał Kellet okazało się, że jej zastępca, towarzysz kontradmirał Porter, był nie tylko niekompetentnym idiotą, o czym wszyscy wiedzieli, ale na dodatek tchórzem. A mimo że spowodował masakrę własnych okrętów, nie zapłacił za to, bo miał nienaganną opinię polityczną i cieszył się poparciem na najwyższym szczeblu władzy. Diamato nie zdołał tego potwierdzić, ale plotka głosiła, że popierał go sam Oscar Saint-Just — i to idealnie pasowałoby do faktów, które znał.
Popieranie przez konkretnych członków Komitetu konkretnych oficerów Ludowej Marynarki nie miało miejsca często, ale się zdarzało. Zwłaszcza w przypadku oficerów flagowych, o czym wszyscy wiedzieli. Przed operacją „Ikar” on sam przyznałby, że jest to słuszne, bo w końcu cywilni przywódcy rewolucji powinni wspierać kariery wojskowych, których uznali za najlepiej przygotowanych i najbardziej lojalnych, tak aby zbrojną walką o rewolucję dowodzili najlepsi. Dopilnowanie, by ktoś dobry i lojalny został jak najlepiej wykorzystany, było więc obowiązkiem członka Komitetu, który wiedział o jego zaletach.
Problem polegał na tym, że poza bezwzględną lojalnością wobec Komitetu (a przynajmniej wobec Oscara Saint-Justa) towarzysz kontradmirał Porter posiadał wyłącznie negatywne kwalifikacje. Był całkowicie niezdolny do dowodzenia czymkolwiek ważniejszym od śmieciarki, i to w drodze do stoczni złomowej. I była to opinia nie tylko jego własna, ale przede wszystkim towarzyszki admirał Kellet, towarzyszki kapitan Hall i towarzysza komisarza Addisona. Naturalnie żadne z nich tak tego nie ujęło ani nawet głośno nie podało w wątpliwość jego kompetencji, ale było to widać w całym ich postępowaniu. Inaczej po śmierci Kellet, Hall nie udawałaby, że wydaje rozkazy w jej imieniu, a Addison by jej w tym nie pomagał.
Tej informacji zresztą jako jedynej, którą posiadał, nie zawierał jego raport o bitwie. Ponieważ poza nim z załogi Schaumberga przeżyło tylko dwóch podoficerów, nikt nie mógł mu udowodnić kłamstwa czy raczej pominięcia fragmentu prawdy wyrażonej w prywatnej rozmowie.
Słyszał wcześniej o ambicjach McQueen i podejrzewał, że te pogłoski były zgodne z prawdą. Ale nawet ta świadomość nie uodporniła go na jej charyzmę, a gdyby nawet uodporniła, jej fachowość, jak i to, że była oczywistym głosem rozsądku, uciszyłyby jego wątpliwości. Zwłaszcza że żywił coraz silniejsze przekonanie, iż Esther McQueen jest odosobnionym głosem rozsądku w Komitecie Bezpieczeństwa Publicznego.
Bo miał pewność, że była jedynym jego członkiem, który uwierzył w to, co opowiadał o nowych kutrach rakietowych Royal Manticoran Navy i o tym, jak skutecznie zmasakrowały Zespół Wydzielony 12.3. A najgorsze było to, że fakt ten nie zaskoczył go tak, jak powinien. To prawda, że na jego niekorzyść przemawiał brak konkretnych danych, jak choćby odczytów sensorów, z których ocalały jedynie drobne, oderwane fragmenty, jak i to, że był jedynym potrafiącym złożyć jako tako spójny raport, i to przez naprawdę długi czas. Ale były też inne czynniki.
A zwłaszcza jeden.
To, że głupi tchórz pozbawiony jaj i instynktu samozachowawczego, czyli towarzysz kontradmirał Porter, zaprzepaścił wszystko, co osiągnęła i za co zapłaciła życiem kapitan Hall. I to jednym niewybaczalnie długim rozkazem. Kutry praktycznie skończyły atak — Diamato to widział i wiedział, obserwując rosnące straty wśród zwrotnych, ale nieopancerzonych jednostek. Sam w znacznym stopniu przyczynił się do tych strat i do odebrania przeciwnikowi ochoty do dalszych ataków. Zespól Wydzielony 12.3 stracił zdolność ofensywną i poniósł poważne straty, ale jego możliwości nadal pozostały prawie nienaruszone i dowodzący kutrami musiał zdać sobie sprawę, że nonsensem byłoby dalej wystawiać się na ostrzał tylko po to, by nękać uciekającego i pokonanego wroga. I to wroga, który utrzymując zwarty szyk, wspierał się ogniem, niszcząc coraz poważniej kutry.
A był to efekt dowodzenia kapitan Hall. To ona uratowała z zasadzki większość pancerników i doprowadziła je w prawie bezpieczne miejsce. Owszem, podziurawione, rozhermetyzowane, ale zdolne do lotu i do obrony. I z w większości żywymi załogami na pokładach. A potem ostatni atak kutrów przełamał obronę Schaumberga, celne trafienie wybiło prawie całą obsadę mostka i zabiło ją i komisarza Addisona.
Diamato nie miał wyjścia — musiał przekazać dowodzenie Porterowi. Prawdę mówiąc, nawet mu przez myśl nie przeszło, by tego nie zrobić. A powinno. Powinien sam wydawać rozkazy, bo nie miewałby teraz koszmarów, a to, za co Hall zapłaciła życiem, zostałoby doprowadzone do końca.
Zgrzytnął zębami, przypominając sobie niedowierzający i pełen paniki głos Portera, gdy ten dowiedział się, że teraz on dowodzi. A zacisnął zęby aż do bólu, gdy przypomniał sobie to, co nastąpiło zaraz potem: histeryczny głos Portera gorączkowo nakazujący rozproszenie wszystkich okrętów i niezależną ucieczkę do granicy wejścia w nadprzestrzeń.
Rozkaz ten był równoznaczny z samobójstwem. I spowodował oprócz śmierci politycznego pupilka-idioty, który zginął zasłużenie, śmierć tysięcy osób.
Diamato podejrzewał, że załogi kutrów, a zwłaszcza ich dowódca, z trudem w pierwszym momencie uwierzyły we własne szczęście, widząc, jak cały czas utrzymująca żelazną dyscyplinę i ciasny szyk wroga formacja nagle rozpryskuje się na pojedyncze okręty. Rozkaz Portera spowodował dwie rzeczy — zniszczenie szyku, w którym obrony przeciwlotnicze i antyrakietowe okrętów mogły się wzajemnie wspierać, oraz zniszczenie wiary w siebie kapitanów. Histeria w jego głosie i bezładny sposób wydania rozkazu przekonały nawet najbardziej zrównoważonych z nich, że nowy dowódca pojęcia nie ma, co robić, i jest tchórzem myślącym jedynie o ratowaniu własnej skóry, ale i tego nawet nie potrafi przeprowadzić. Wniosek był prosty — jedyna szansa ratunku dla każdego z nich leżała w jak najszybszym dotarciu do granicy wejścia w nadprzestrzeń bez oglądania się na pozostałych i bez żadnej taktyki. No i zaczęła się paniczna ucieczka każdego okrętu na własną rękę.
A ledwie formacja przestała istnieć, odlatujące już kutry zawróciły i zaczęły polowanie.
Dobrze pamiętał swą bezsilną wściekłość, gdy obserwował, jak pancernik po pancerniku ginie otoczony przez sforę zwrotnych drobnoustrojów uzbrojonych w potężne grasery. A potem stał się świadkiem czegoś jeszcze gorszego — kutry zmieniły taktykę i skoncentrowały ogień na pierścieniach napędu. Kiedy udało im się zniszczyć dwa lub trzy węzły alfa, zostawiały pancernik i atakowały następny. Sprawa była prosta — bez wszystkich sprawnych węzłów alfa nie można było skonfigurować napędu na żagle Warshawskiej, a Hancock znajdował się tuż obok fali grawitacyjnej, co oznaczało, że okręt pozbawiony żagli nie jest w stanie manewrować w nadprzestrzeni. A więc nie będzie mógł umknąć przed ścigającymi go superdreadnoughtami Królewskiej Marynarki, bo te będą mogły manewrować, a więc osiągną znacznie większe prędkości w nadprzestrzeni. A gdy pancernik znajdzie się w zasięgu ognia superdreadnoughta, wynik walki może być tylko jeden.
I w ten sposób kutry siały może nie śmierć, ale zniszczenie, a wszystko dzięki idiocie, który umożliwił im to kretyńskim rozkazem.
Diamato zrobił, co mógł, gdy przyszła kolej na Schaumberga — zniszczył dwa kutry, ale okręt już wcześniej został zbyt poważnie uszkodzony, by mógł się skutecznie bronić. Możliwość postawienia żagli zniknęła po pierwszym ataku, a drugi przelot kutrów zaowocował między innymi kolejnym trafieniem w mostek i zakończył udział komandora Olivera Diamato w drugiej bitwie o Hancock.
Przeżył tylko dlatego, iż poważnie uszkodzony ciężki krążownik Poignard był na tyle blisko i miał na tyle odważnego dowódcę, że podszedł i przejął najciężej rannych tuż przed granicą wejścia w nadprzestrzeń. Z krążownika niewiele zostało, ale napęd miał nieuszkodzony, co w połączeniu ze zdolnościami towarzysza kapitana Stevensa wystarczyło, by wszedł w nadprzestrzeń, umknął pogoni i dotarł do bazy.
Schaumberg pozbawiony trzech węzłów alfa nie miał na to szans. Gdy Poignard odlatywał, dowództwo objął towarzysz komandor porucznik Kantor z załogi maszynowej, bo nikt starszy stopniem nie pozostał przy życiu. I to była ostatnia informacja o pancerniku (pochodząca z raportu kapitana Stevensa).
Z trzydziestu trzech pancerników do bazy wróciło sześć. Nie było wśród nich Schaumberga ani Admiral Quinterry, okrętu flagowego Portera. Wszystkie sześć były tak podziurawione, że ich bazy danych zostały albo całkowicie zniszczone, albo tak zmasakrowane, że nie dało się z nich wydobyć żadnych sensownych danych i odczytów.
Mimo to komisja prowadząca dochodzenie powinna była dojść do jakichś sensownych wniosków odnośnie powodów zniszczenia praktycznie wszystkich sił, które znalazły się w systemie Hancock. Diamato był zbyt ciężko ranny, by zeznawać czy choćby sporządzić raport, ale nie wszyscy oficerowie taktyczni z ocalałych okrętów zginęli. Zostało paru i musieli widzieć, co się stało. Ich raporty i zeznania opisujące kutry i te upiorne rakiety, które nie wiadomo skąd się wzięły, powinny były przekonać dowództwo, że przeciwnik dysponował nowym, niezwykle groźnym uzbrojeniem.
I może by przekonały, gdyby polityczni patroni towarzysza kontradmirała Portera nie zażądali od komisji takiego orzeczenia, w którym słowa nie było na temat jego karygodnego i urągającego elementarnym zasadom taktyki postępowania. I dostali to, czego chcieli. A Diamato nie był już taki naiwny, by wierzyć, że zrobili to tylko dlatego, żeby ratować reputację Portera. Albo jak niektórzy uważali, by nie pomniejszyć sukcesu całej akcji, jako że mogłoby się to odbić na morale tak ludności, jak i sił zbrojnych. A morale to niepomiernie wzrosło na wieść o całkowitym sukcesie operacji „Ikar”. Zbyt wiele zdążył zobaczyć i usłyszeć, by miał jakiekolwiek wątpliwości co do prawdziwych powodów — chronili własne reputacje i pilnowali, by na jaw nie wyszedł ich błąd w ocenie oraz fakt, że wspierali niekompetentnego durnia, który w ogóle nie miał prawa zostać oficerem. A jedynym sposobem, by to osiągnąć, było ukręcenie łba całemu dochodzeniu, gdyż jakikolwiek zgodny z prawdą meldunek byłby równocześnie dowodem tchórzostwa i nieuctwa Portera.
I pozostali przy życiu oficerowie taktyczni zrozumieli subtelne wskazówki komisji — nie powiedzieli niczego, o co nie zostali zapytani, a odpowiedzi na pytania ograniczyli do absolutnego minimum podporządkowanego naczelnej zasadzie: chronienia siebie. Trudno było mieć o to do nich pretensje, tym bardziej że żaden nie był starszy rangą niż komandor porucznik, a najmłodszy stopniem członek komisji był kontradmirałem. Komisja zresztą dobrała pytania jeszcze staranniej niż przesłuchiwani odpowiedzi.
Całe dochodzenie zresztą zostało zakończone niezwykle szybko. Gdy wyszedł ze szpitala, było już po sprawie i nikt nie chciał słyszeć słowa na temat przebiegu bitwy. I tak próbował, co prawda nie pisać, lecz mówić, uważając, że to jego obowiązek, jak również chcąc choć w części zrehabilitować się we własnych oczach za niedotrzymanie słowa danego umierającej kapitan Hall. Obiecał, że doprowadzi jej ludzi bezpiecznie do domu, a ona mu zaufała… i nie dotrzymał słowa. Nie z własnej winy, ale to nie miało znaczenia, bo sumienie i podświadomość dręczyły go równo i dokładnie.
W końcu zaczął pisać raporty, wiedząc, że słowem niczego nie zdziała. Nikt ich nie czytał, jak się okazało. Oficjalnie żaden z przełożonych nie chciał z nim rozmawiać. W końcu napisał list do dowódcy Floty Systemowej… i dostał go z powrotem, nie przeczytany (oficjalnie), z informacją, że żadna dalsza korespondencja na ten temat nie jest wymagana i nie będzie czytana. Ostrzeżenie było jasne, ale nie pomogło. I gdyby nie towarzyszka sekretarz McQueen, poczucie winy doprowadziłoby go w końcu do zguby.
Nie miał pojęcia, skąd dowiedziała się o jego samotnej krucjacie, ale pewnego dnia otrzymał wezwanie do stawienia się w Octagonie. Został zaprowadzony do jej gabinetu, gdzie w obecności Ivana Bukato, najstarszego rangą oficera Ludowej Marynarki, wysłuchała jego relacji. I nie dość, że wysłuchała, to oboje z Bukato zadali mu masę konkretnych, rzeczowych pytań, dzięki czemu wyciągnęli z niego informacje, z których posiadania nawet nie zdawał sobie sprawy. Potem został posadzony w jakimś pustym pokoju z poleceniem napisania nowego raportu przeznaczonego wyłącznie do jej wiadomości.
W czasie rozmowy wyczuł, że McQueen go nie lubi, i dopiero później zdał sobie sprawę, że powodem była zawartość jego teczki personalnej, z którą bez wątpienia zapoznała się przed rozmową. Musiała natknąć się więc na opinię Urzędu Bezpieczeństwa podkreślającą jego lojalność wobec nowego ładu, toteż mogła dojść do wniosku, że jest kolejnym wcieleniem Portera, tyle że na wcześniejszym etapie. Co prawda jego postępowanie było odwrotnością rozsądnego wazeliniarstwa i taktyki wkradania się w łaski, ale mógł być zbyt głupi lub zbyt naiwny, by zdać sobie z tego sprawę. McQueen mogła nawet sądzić, iż uważał, że wybielenie Portera było pomysłem Ludowej Marynarki, więc zaatakowanie go zaskarbi mu uznanie UB pilnującego lojalności floty.
O tym, że jest w błędzie, przekonały ją jego złość i determinacja. Dało się to odczuć w końcowej fazie rozmowy, a gdyby miał jeszcze jakiekolwiek wątpliwości, to przydział na dowódcę Shermana, nim jeszcze jego rehabilitacja dobiegła końca, rozwiał je ostatecznie. Poza tym wyraźnie i jednoznacznie dała mu do zrozumienia, by odpuścił sobie próby wyjaśnienia sprawy dochodzenia, bo to się dla niego dobrze nie skończy. Posłuchał jej rady i dopiero gdy po paru tygodniach odkrył prawdziwe powody takiego, a nie innego wyniku tegoż dochodzenia, pojął, że gdyby nie jej ostrzeżenie, skończyłby żywot jako wróg ludu.
Skoro bowiem opiekunowie Portera gotowi byli nie dopuścić do ujawnienia nader ważnych dla całej floty i dalszego przebiegu wojny danych taktyczno-technicznych, to fałszywe oskarżenie i egzekucja pojedynczego, upierdliwego towarzysza komandora nie byłyby dla nich żadnym problemem.
Dzięki temu zamiast „zniknąć”, siedział sobie na mostku swego pierwszego okrętu, obserwując na ekranie taktycznym koncentrację pozostałych jednostek zespołu uderzeniowego przygotowującego się do kolejnej ofensywy. Przepełniała go duma, co było dobre i słuszne, ale gdy sobie przypomniał drugą bitwę o Hancock, także i strach.
Przynajmniej towarzysz wiceadmirał Tourville wykazał zainteresowanie jego relacją z bitwy. Diamato nie wdawał się w takie szczegóły jak w rozmowie z McQueen, ale streścił mu to, co najważniejsze. A Tourville słuchał i choć nie powiedział, że mu wierzy, nie dał mu też w żaden sposób odczuć, iż jest inaczej. Nie miał pojęcia, czy Tourville przekazał te informacje dowódcy 12. Floty. Miał nadzieję że tak, ale nigdy nie kazano mu się stawić na pokładzie Salamis będącego jednostką flagową towarzysza admirała Giscarda, toteż nie miał pewności. Sam nie rwał się do wygłaszania opinii na żadnej z odpraw, w których uczestniczył, pomny ostrzeżenia McQueen. W końcu był świeżo mianowanym kapitanem, czyli jednym z najmłodszych oficerów dowodzących okrętami w całej Dwunastej Flocie. I nauczył się, że jeśli dowódcy będą chcieli usłyszeć jego opinię, to o nią zapytają. Pozostało mieć nadzieję, że Tourville mu uwierzył, a Giscard miał okazję przeczytać uważnie raport, który napisał dla towarzyszki sekretarz McQueen.
— No dobrze, panie i panowie — admirał Javier Giscard pomasował nasadę nosa w odruchowym geście i rozejrzał się po sali odpraw.
Obecnych było jedynie sześciu oficerów (no i naturalnie sześciu pilnujących ich komisarzy ludowych), wliczając w to jego samego. Uśmiechnął się zmęczonym uśmiechem i spytał:
— Czy są jakieś pytania albo wątpliwości, które powinniśmy rozważyć, zanim przejdziemy do głównego tematu odprawy?
— Jestem pewien, że są — odparł Lester Tourville, strosząc wąsa. — Niestety nie bardzo jakieś konkretne przychodzą mi do głowy. BJ?
I spojrzał pytająco na towarzysza wiceadmirała Johna Groenewolda, znanego potocznie jako „BJ”. Groenewold był najświeższym nabytkiem w zespole dowódców 12. Floty — zastąpił towarzysza wiceadmirała Shallusa odwołanego na Haven, gdzie objął stanowisko zastępcy admirała Bukato. Miał charakter nader zbliżony do charakteru Tourville’a, z którym znali się i lubili.
— Sądzę, że jedynym naprawdę poważnym pytaniem jest to, czy powinniśmy wierzyć w pogłoski o nowych, tajnych broniach Royal Manticoran Navy czy nie — oznajmił zapytany.
Tourville skrzywił się w duchu — BJ nigdy nie grzeszył nadmiarem taktu, ale można było mieć nadzieję, że zostały mu choć resztki instynktu samozachowawczego i nie wykona trójskoku po polu minowym. A przynajmniej nie przy świadkach.
Okazało się, że nadzieje były płonne.
Zerknął kątem oka na Honekera. Ten niczym nie dał po sobie poznać, by uważał pytanie za niewłaściwe. Anioł stróż Groenewolda, towarzyszka komisarz Lasrina O’Faolain, nie panowała tak dobrze nad sobą. Ledwie dostrzegalnie, ale zacisnęła usta, a jej oczy odruchowo skierowały się w stronę Eloise Pritchart. Ogólnie sprawiała jednak wrażenie bardziej zainteresowanej bezpieczeństwem podopiecznego niż złej, że ten nie wierzy ślepo w oficjalną wersję.
Tourville obrócił lekko głowę i przyjrzał się uważnie towarzyszce komisarz Pritchart, osobistemu aniołowi stróżowi Giscarda. Wiedział, że nie patyczkowała się z wrogami ludu, a wieść niosła, że jej obojętny wyraz twarzy i lodowaty spokój były jedynie maską, gdyż polowaniu na przeciwników nowego ładu oddawała się z pasją fanatyczki. Nie wiedział, czy plotki te były zgodne z prawdą, ale wiedział, że Oscar Saint-Just bardzo ceni sobie jej zdanie i że osobiście wybrał ją na klawisza Giscarda. A ponieważ znacznie bardziej wiarygodne plotki głosiły, że zmarły a nieopłakiwany towarzysz admirał Porter był protegowanym tegoż Oscara Saint-Justa…
— Nie bardzo rozumiem sens tego pytania — odparł Giscard spokojnie. — Uważam, że oczywiste jest, że Jane Kellet natknęła się na coś nietypowego. Jestem też pewien, że wszyscy znamy raport komisji dochodzeniowej. I choć jestem przekonany, że wzięła ona pod uwagę wszystkie dostępne materiały, należy pamiętać, że jej członkowie znajdowali się pod silną presją, by jak najszybciej sporządzić raport. Sytuacja strategiczna wymagała bowiem, aby najszybciej jak to tylko możliwe powiadomić zainteresowanych dowódców, ich sztaby i komisarzy. Jest więc całkiem prawdopodobnie, że szybkość, z jaką komisja wywiązała się ze swych obowiązków, choć generalnie godna pochwały, spowodowała przeoczenie czy niedocenienie jakiegoś fragmentu informacji, która w innych warunkach być może zostałaby uwzględniona.
Tourville był pod wrażeniem. Gdyby nie znał prawdy, dałby się przekonać, że Giscard wierzy w to, co mówi. Ledwie powstrzymał szeroki uśmiech, więc żeby na przyszłość mieć lepsze maskowanie, sięgnął do kieszeni po cygaro. Towarzyszka komisarz Pritchart nie oprotestowywała jego nałogu, ale dopilnowywała, by siedział zawsze pod którymś wyciągiem systemu klimatyzacyjnego. Tourville’a to rozbawiło, ale nie skomentował tego ani słowem, za to uznał za przyzwolenie do palenia w czasie odpraw. Poza tym starał się jej nie narażać, bo choć plotki nie musiały być prawdziwe, a z pewnością były przesadzone, z zasady tkwiło w nich ziarno prawdy. A on mógł być agresywny, nieobliczalny i narwany (przynajmniej z pozoru), ale na pewno nie był głupi. Tym razem Pritchart nie odezwała się słowem po wypowiedzi Giscarda, czemu trudno się było dziwić, bo nie miała się do czego przyczepić. Tyle że zdrowy rozsądek miał wpływ na postępowanie niewielu ludowych komisarzy.
Natomiast O’Faolain przyjęła jej milczenie z ulgą. A Groenewold zachował się normalnie, czyli tak, jakby w ogóle nie miał się czego obawiać, podejmując ten temat. To znaczy ciągnął go dalej:
— Wiem, że raport był pisany w pośpiechu, i podejrzewam, że to wyjaśnia brak ustosunkowania się w nim do kwestii, które mnie niepokoją. Od czasu jego powstania zresztą dotarły do mnie różne niepokojące wieści. Trudno dać im wiarę, ale nawet jeśli zawierają tylko drobną część prawdy, są wystarczająco groźne, by zwrócić na nie uwagę.
— Jak sądzę, chodzi o meldunki o nowych kutrach rakietowych RMN? — spytał spokojnie Giscard. Groenewold przytaknął ruchem głowy.
— Cóż, przyznaję, że istnieją takie meldunki, natomiast brak jest jakichkolwiek dowodów zarówno potwierdzających je, jak i wykluczających, ponieważ odczyty sensorów okrętów biorących udział w walce zostały zniszczone w wyniku trafień. To, co zdołano odczytać, nie jest jednoznaczne: część analityków floty uważa, że RMN rzeczywiście radykalnie poprawiła osiągi i zdolność bojową kutrów rakietowych, inni są zdania, że twierdzenia o osiągach tych kutrów są mocno przesadzone. Powodem tego miał być stan psychiczny oficerów, którzy napisali meldunki, wstrząśniętych tym, co przydarzyło się formacji, w której skład wchodziły ich okręty. Napisali to, co napisali, na pewno w dobrej wierze, ale jest według mnie całkiem możliwe, że to, co przeszli, wypaczyło ich ocenę uzbrojenia, którym dysponował przeciwnik.
Groenewold nie wyglądał na usatysfakcjonowanego.
Tourville zaś z trudem powstrzymał się przed kopnięciem go pod stołem: jeżeli BJ chciał usłyszeć prawdziwą opinię dowódcy o superkutrach, wystarczyło, by zwrócił się z tym do niego, Tourville’a, tyle że nieoficjalnie i bez świadków. Musiał zwrócić uwagę na fakt, że Tourville poprosił o przydzielenie do 12. Floty krążownika liniowego William T. Sherman, więc powinien zastanowić się dlaczego. Gdyby sprawdził, kto nim dowodzi, miałby odpowiedź na oba pytania. Po rozmowie z kapitanem Diamato Tourville był zadowolony, że ściągnął go pod swe rozkazy. A sam Diamato wywarł na nim spore wrażenie i należało tylko żałować, że nie mógł mu tego w tych warunkach powiedzieć. Natomiast w starannie dobranych słowach sporządził notatkę z tego, co usłyszał, i starając się, by wyglądało to rutynowo, wysłał wraz z inną korespondencją oficjalną na Salamis.
— Na wszelki jednak wypadek, wychodząc z założenia, że komisja niedokładnie oceniła zagrożenie, jakie stanowią nowe kutry, mój sztab spróbował opracować metody obrony przed ich atakiem — dodał Giscard. — Problem polega na tym, że trudno ułożyć sensowny plan obrony przed czymś, czego osiągów nie znamy, ale zapewniam, że poinformujemy wszystkich o pomysłach, na które wpadniemy, albo też o nowych danych, jeśli takowe uzyskamy przed zakończeniem ćwiczeń. Czy to pana zadowala, wiceadmirale Groenewold?
— Całkowicie, towarzyszu admirale. — Groenewold nie próbował ukryć satysfakcji ze świadomości, iż dowódca floty zdaje sobie sprawę z potencjalnego zagrożenia.
Jedynie Tourville omal się nie skrzywił — to, że dwaj oficerowie flagowi, w tym dowódca floty, rozmawiali ze sobą, owijając w bawełnę, o czymś, co mieli prawo otwarcie przedyskutować, tylko dlatego by nie narazić się cholernym politrukom, mówiło wiele o sytuacji. Coraz mniej podobało mu się szambo, w którym się znalazł, i fakt, że nauczył się pływać w tej gnojówce szybko i dobrze, niczego nie zmieniał.
— W takim razie przejdźmy do ostatecznej listy celów powiedział Giscard i skinął głową swemu szefowi sztabu.
Kapitan Macintosh nacisnął przycisk na klawiaturze wmontowanej w stół przed jego fotelem, a obecni ożywili się nieco. Yuri Bogdanovich włączył sprzężony z komputerem notes, komandor Bhadresa, szef sztabu Groenewolda, poprawiła mikrofon krtaniowy, najwyraźniej woląc dyktować, niż pisać uwagi.
Nad stołem pojawiła się holomapa i wszyscy znieruchomieli.
— Panie i panowie — oznajmił formalnie Giscard. — Oto nasze cele. Moim jest Treadway, wiceadmirała Groenewolda Elric, a wiceadmirała Tourville’a Solway. Mamy dwa miesiące na zakończenie koncentracji i szkolenia sił, więc atak będzie, że tak powiem, przeprowadzony z marszu. Żywię jednakże przekonanie, że przy waszych zdolnościach i wyszkoleniu załóg 12. Floty uda nam się zakończyć operację sukcesem. W pierwszym etapie ćwiczeń zamierzam zagonić do symulatorów was, dowódców grup i eskadr oraz ich sztaby. Kiedy skończymy z doszkalaniem oficerów flagowych, przyjdzie kolej na kapitanów okrętów. Ponieważ z wiceadmirałem Tourville’em już współpracowaliśmy, to on będzie dowódcą sił przeciwnika w symulacjach, podczas gdy pan, wiceadmirale Groenewold, będzie dowodził 12. Flotą, a kontradmirał Fawcett zastąpi wiceadmirała Tourville’a. Ufam, że nie będzie pan miał problemów z otrzymywaniem rozkazów od kontradmirała?
Pytanie skierowane było do Groenewolda.
— Żadnych, towarzyszu admirale — zapewnił zapytany. — Poza tym znam Sue Fawcett; jest doskonałym oficerem i już dawno należy jej się awans.
— Miło mi, że pan tak uważa. W takim razie przejdźmy do szczegółów. Najważniejsze jest jak zawsze pełne zrozumienie przez wszystkich starszych oficerów podstaw planu operacyjnego. Ponieważ mamy mało czasu, a sporo nowych dowódców eskadr, musimy zapoznać ich z doktryną bojową 12. Floty i zasadami tu obowiązującymi oraz zgrać z pozostałymi oficerami. Jest to o tyle istotne, że zasady i doktryna w tym związku taktycznym różnią się nieco od istniejących w reszcie Ludowej Marynarki. To jest druga sprawa. Trzecią jest…
Giscard mówił dalej, a otoczony wonnym dymem Tourville słuchał z aprobatą. Z podobną aprobatą — prawdziwą czy udawaną — słuchała Pritchart, którą obserwował spod oka. Po chwili doszedł do średnio budującego wniosku, że jeśli tylko przeciwnik będzie na tyle skłonny do współpracy co ona dzisiaj, cały ten z lekka wariacki plan może się nawet powieść.