Crawford Buckeridge majestatycznie przepłynął przez gabinet i zatrzymał się obok biurka z uprzejmie pytającą miną.
— Słucham, milordzie?
— Wyprowadź proszę panów Bairda i Kennedy’ego.
— Naturalnie, milordzie — służący skłonił się wpierw Muellerowi, potem gościom i rzekł: — Panowie.
— Miło mi będzie ponownie się z panami zobaczyć. — Mueller uścisnął dłonie obu mężczyzn i dodał: — Do tego czasu powinienem znać już szczegóły demonstracji w Sutherland.
— Doskonale — ocenił Baird jak zwykle mówiący w imieniu obu gości.
Żaden naturalnie nie wspomniał ani o teczce znajdującej się pod biurkiem gospodarza, ani o wypchanej kopercie otrzymanej przez nich w rewanżu. W kopercie były meldunki od agentów patrona. Jak dotąd żaden nie zdołał potwierdzić wiadomości o propozycji przyłączenia, ale główni zainteresowani postanowili przyjąć, że jest ona prawdziwa, jak długo nie uzyskają informacji, że tak nie jest. Rezultatem był zwiększony napływ gotówki od organizacji Bairda oraz starannie zaplanowane i przeprowadzone demonstracje i protesty przeciwko reformom Benjamina w kilku większych miastach. Mueller był nieco rozczarowany wsparciem, jakie w ich przygotowaniu otrzymał od Bairda. W jego opinii dobrze zorganizowana masowa partia powinna być w stanie zapewnić znacznie więcej ludzi do tego typu działalności. Baird wyjaśnił, że powodem była lokalizacja — protesty miały miejsce głownie na północnym kontynencie New Covenant, w pobliżu Austin, podczas gdy jego organizacja najprężniej działa na południu i zachodzie.
— W takim razie do zobaczenia — pożegnał ich Mueller.
Wiedział, że Crawford wyprowadzi ich dyskretnie, toteż nie martwił się tym zupełnie. Był natomiast nieco zdziwiony, gdy uświadomił sobie, że parę miesięcy temu nawet nie wiedział o ich istnieniu. A teraz stanowili część jego pajęczyny i tańczyli, jak im zagrał, podobnie jak wszyscy w opozycji. I jeszcze na dodatek płacili mu duże pieniądze za tę muzykę.
Zachichotał radośnie i polecił gwardziście przez całe spotkanie stojącemu przy drzwiach:
— To byłoby wszystko, Steve. Będę potrzebował cię rano wypoczętego, więc zejdź ze służby i wyśpij się dobrze.
— Dziękuję, milordzie — sierżant Hughes skłonił się i wyszedł.
Jego kroki odbijały się echem, gdy maszerował po kamiennej posadzce ku wschodniemu wyjściu, a potem ku koszarom. Patrząc na jego wyprostowaną sylwetkę i miarowy krok, nikt nie podejrzewałby nawet, o czym Hughes myślał. Zresztą nikt w Domenie Mueller nie uwierzyłby, że coś takiego mogło zrodzić się w umyśle znanego fundamentalisty religijnego nie tolerującego żadnych reform Protektora, jakim był sierżant Hughes.
On sam coraz bardziej miał dość tego, co robił, choć zgłosił się na ochotnika i nadal wierzył, że jego praca jest ważna i potrzebna. Tylko że tyle lat udawania nie przyniosło szczególnych efektów, i to właśnie było zniechęcające. Czasami też nachodziły go wątpliwości, jako że osobisty gwardzista składał przysięgę wierności patronowi. On sam przysięgał wierność Samuelowi Muellerowi w obecności pozostałych jego gwardzistów i kapelana domeny, brata Tobina.
I ta przysięga chwilami naprawdę mu ciążyła, choć nie powinna. Mueller bowiem złamał przysięgę złożoną Protektorowi, a w tej kwestii prawo tak świeckie, jak i kanoniczne było jednoznaczne — nikogo nie obowiązywało słowo dane krzywoprzysięzcy. Zgodnie z prawem boskim i ludzkim Steve Hughes nie miał żadnych zobowiązań wobec Samuela Muellera. Co więcej, jeszcze przed rozpoczęciem zadania kapelan Domeny Mayhew, brat Clements, zaprowadził go do diakona Andersa, który za zgodą wielebnego Sullivana udzielił mu specjalnej dyspensy i zwolnił z przysięgi, którą miał złożyć Muellerowi. Była to standardowa procedura w przypadku działań operacyjnych zleconych przez Protektora, a dotyczących śledztw w sprawie możliwej zdrady ze strony któregoś z patronów.
Wszystko to była prawda, ale Hughes należał do ludzi poważnie traktujących swoje słowo. Dlatego został wybrany do wykonania tego zadania. Ale to właśnie, co z jednej strony było zaletą, z drugiej ciążyło mu. Skłamał świadomie jednemu z najważniejszych ludzi na Graysonie.
Oczywiście nie miał zamiaru się wycofać i zaprzepaścić lat pracy. Tym bardziej że wreszcie czegoś zdołał się dowiedzieć, choć nie było tego zbyt dużo. Przynajmniej w jego opinii, bo co o tym sądzili pułkownik Thomason i generał Yanakov, nie miał pojęcia. Jak dotąd dostarczył im nagrania wszystkich rozmów Muellera z Bairdem oraz informacje o transferach gotówki, które polecił mu sfałszować Mueller. Stanowiło to rzecz jasna przestępstwo, ale nie zdradę, więc same z siebie dowody te były niewystarczające, jako że nie chodziło o złapanie Muellera na czymkolwiek, lecz na czymś, za co zapłaciłby głową. Był to jednak jakiś początek, co powtarzał sobie w chwilach największego zniechęcenia. Może ciąg dalszy będzie lepszy, bo tym razem Mueller osobiście wydawał mu polecenia dokonywania oszustw finansowych, osobiście odbierał gotówkę i brał udział w planowaniu tego wszystkiego. Nie mógł więc ukryć się za pośrednikiem. Na dodatek im więcej pieniędzy trzeba było wyprać, tym więcej jego wspólników się w to angażowało. Być może któregoś da się przekonać do współpracy w zamian za darowanie kary. Jeżeli będzie miał coś poważniejszego na sumieniu i będzie zdesperowany, powinno się powieść… Problem w tym, czy będzie posiadał wystarczające informacje, by pogrążyć definitywnie Muellera. I dlatego nadal musiał udawać i oszukiwać. Było to tym ważniejsze, że długoletnie doświadczenie mówiło mu, iż kluczem w tej chwili może okazać się Baird. Kennedy był jedynie pomocnikiem, ale Baird doskonale wiedział, co robi. I miał zdecydowanie za dużo pieniędzy. I z pewnością nie pochodziły one ze źródła, które podawał. Przy takich kwotach planetarna służba bezpieczeństwa powinna już dawno coś wiedzieć, a o niczym podobnym go nie poinformowano, co znaczyło, ze przełożeni nie mieli o niczym pojęcia. Wyglądało to tak, jakby pieniądze materializowały się tuż przed spotkaniem z Muellerem. Jak dotąd nie udało się wyśledzić ich pochodzenia, a o jakiejkolwiek masowej organizacji przeciwników reform także nikt nie słyszał, a więc po prostu jej nie było. A to nadawało całej sprawie zupełnie nowy wymiar.
Uśmiechnął się ponuro i stanął pod jedną z lamp oświetlających starannie utrzymane tereny wokół Mueller House, by sprawdzić, która godzina. Zgodnie z życzeniem Muellera miał zamiar porządnie się wyspać, ale najpierw musiał jeszcze coś załatwić. Religijności nie udawał, choć świadomie na pokaz przesadzał, no i nie był w rzeczywistości nietolerancyjnym ortodoksem. Natomiast ta odmiana, którą grał, w połączeniu z innymi cechami jego osobowości pozwalały mu bez wzbudzania podejrzeń kontaktować się z oficerem prowadzącym, kiedy tylko zaszła taka potrzeba. No bo co jest dziwnego w tym, że głęboko wierzący podoficer nieregularnie, za to często odwiedza katedrę Mueller?
Stwierdził, że jeśli cofnie się do głównego wejścia, a potem przejdzie bocznymi uliczkami, powinien zdążyć na spotkanie, jako że katedra znajdowała się pięć przecznic od siedziby patrona. Z tego co wiedział, brat Tobin nie został wtajemniczony w wykorzystanie „swojej” katedry jako miejsca spotkań i niczego nie podejrzewał. Brat Tobin był dobrym kapłanem i uczciwym człowiekiem. Hughes nie wierzył, by wiedział o ciemnych sprawkach Muellera. A już na pewno nie o jego udziale w zamordowaniu wielebnego Hanksa, bo inaczej złożyłby rezygnację i opuścił domenę tak szybko, że kamienie by z bruku rwał. Tobin miał konserwatywne przekonania, ale nie był fanatykiem i często upominał — choć łagodnie — Hughesa, wyrzucając mu jego nietolerancję. Poza tym doskonale grał w szachy, toteż dwa razy w tygodniu, zawsze o tej samej godzinie spotykali się na partyjkę, a przy okazji dyskutowali na tematy teologiczne. Naturalnie zdarzało się, że plany któregoś z nich uległy zmianie, wtedy drugi czekał na niego przez kwadrans, a jeśli partner nie zjawił się, wracał do innych zajęć.
A ten kwadrans właśnie się zaczął.
To, że skrzynka kontaktowa do zostawiania wiadomości i nagrań znajdowała się w księgarni leżącej na drodze do katedry, również nie było dziełem przypadku.
Wartownik przy głównym wejściu rozpoznał go z daleka i zasalutował, ale bez trzaskania obcasami i prężenia się jak struna, jak miało to miejsce, gdy w okolicy kręcili się goście lub petenci.
— Późno jak na szachy — zauważył, gdy Hughes zbliżył się i odsalutował.
— Zdążę. Poza tym brat Tobin powiedział, że dziś dłużej posiedzi nad kazaniem niedzielnym, więc mogę się spóźnić. W razie czego na pewno poczeka, bo wydaje mu się, że w trzech ruchach da mi mata. Nie ma racji, ale nadzieję owszem, więc będzie cierpliwy.
— Ech, te wasze inteligenckie zabawy — wartownik potrząsnął głową. — Zamiast w karty pograć… ja to, sierżancie, jak planszę od szachów widzę, to mnie zaraz łeb boli.
— Chciałeś powiedzieć, że jeśli w jakiejś grze nie ma możliwości ogrania partnerów i złupienia ich, po prostu nie chce ci się uczyć jej zasad — poprawił go z uśmiechem Hughes.
— Zaraz: „ogrania”…! — obruszył się wartownik. — Jak ciućmole grać nie umią, to nie moja wina!
W głosie wartownika słychać było jednak nutkę niepewności, jako że choć Kościół Ludzkości Wyzwolonej nie miał nic przeciwko grom losowym, jak długo gracze robili to dobrowolnie, gra była uczciwa, a przegrane nie odbijały się na życiu rodziny gracza, nie wszyscy wyznawcy tak tolerancyjnie do tego podchodzili. Hughes był religijnym konserwatystą, toteż mógł do nich należeć. Sierżant jednakże tylko potrząsnął głową i powiedział z uśmiechem:
— Nie martw się, Al: nie powiem bratu Tobinowi, żeby piętnował karciarzy. Na pewno ma ważniejszych grzeszników do nawracania. Poza tym tak się składa, że wiem, jak często grywasz i o jak niskie stawki.
— No bo mam miętkie serce — przyznał Al. — Ale w pokera nie znam litości!
— Jak długo cię nie ponosi, nie ma powodu, by było inaczej. A teraz rzeczywiście muszę się spieszyć, bo czas ucieka, a im później, tym gorzej człowiek myśli. Jeśli się zjawię po północy, brat Tobin może się nie ucieszyć z mojego widoku.
— Cóś wątpię, żeby tak było — mruknął Al i ponownie zasalutował.
Hughes wyszedł za bramę i ruszył energicznym krokiem po starym, wyłożonym kamiennymi płytami chodniku. W księżycowej poświacie wąskie, kręte uliczki liczącej ponad tysiąc lat części miasta pogrążone były w plamach cienia i blasku. Dopiero dalej dochodziły do szerszych i prostszych traktów przebitych przez Starówkę w późniejszym okresie. Ulice zostały zaopatrzone w nowoczesne oświetlenie, ale graysońskie miasta były swoistymi labiryntami niskich, przeważnie ośmio-, dziewięciopiętrowych domów pobudowanych nieco bez ładu i składu, a z pewnością bez jednolitego planu, toteż pełno w nich było pogrążonych w mroku zaułków czy alejek z jednej, a jasno oświetlonych odcinków z drugiej strony. Po prostu nie nadawały się do skutecznego wykorzystania nowoczesnego oświetlenia. Co akurat nie miało większego znaczenia, jako że Mueller City, podobnie jak pozostałe miasta, miało równe, zadbane nawierzchnie ulic i chodników i stanowiło oazę ładu i porządku. Nie znaczyło to, że nie zdarzały się w nim przestępstwa, ale naprawdę rzadko w porównaniu do większości aglomeracji na zurbanizowanych planetach. Na dodatek Hughes był w mundurze Gwardii Mueller, miał broń i szedł pewnym krokiem, co skutecznie odstraszało ewentualnych rabusiów.
Przecinając plątaninę alejek, pogwizdywał cicho, urozmaicając sobie drogę do katedry.
— To on! — szepnął mężczyzna używający nazwiska Baird.
Stojący wraz z nim w plamie mroku, jaką stanowiła wąska alejka, wysoki mężczyzna kiwnął głową. Przyglądał się uważnie wysokiemu podoficerowi, który pogwizdując, właśnie mijał jej wylot.
— Żaden problem — ocenił cicho.
Baird złapał go za ramię i przypomniał:
— To musi być czysta robota. I nie zapomnij, co jest głównym celem.
— Żaden problem — powtórzył tamten i uniósł rękę.
Na ten znak z mroku w końcowej części alejki wyłoniły się cztery postacie. Mężczyzna wskazał jednego z nich, reszcie ruchem głowy dał znać, by poszli za ofiarą. Zrobili to bezgłośnie, wskazany zaś stanął obok niego.
— Dostaniemy go dla ciebie — zapewnił mężczyzna.
— To dobrze, bracie. To bardzo dobrze — Baird puścił jego ramię i oznajmił formalnie: — Ten świat należy do Boga.
Mężczyzna skłonił głowę i powtórzył:
— Ten świat należy do Boga.
Po czym wraz z milczącym towarzyszem ruszyli śladem trzech kompanów równie cicho jak oni.
Baird obserwował ich przez moment, po czym odwrócił się i prawie równie bezszelestnie zniknął w mroku.
Hughes nie wiedział, co go zaalarmowało, i nie tracił czasu na zastanawianie się. Zadziałał instynkt i wyszkolenie, które stało się równie silne jak odruchy. Kiedy ostrze pierwszego noża błysnęło w mroku, już się odwracał, sięgając po broń.
Był szybki, ale nie dość szybki — cios co prawda nie trafił tam, gdzie miał, ale ostrze wbiło się głęboko w plecy powyżej prawej nerki, ześliznęło po żebrze i opuściło ciało wyrwane jego obrotem. Hughes stęknął i zatoczył się, czując falę gorąca spływającą z rany na plecy. Napastnik zaklął i skoczył, unosząc nóż.
Kapitan Steve Hughes został wybrany do wykonania tego zadania z kilku powodów. Jednym z nich była wytrzymałość. Drugim doskonałe wyszkolenie. Adrenalina przytłumiła ból, a już zataczając się, trzymał w dłoni kolbę pulsera wydobytą płynnym ruchem z kabury. Uniósł broń, a napastnik sam wbił sobie lufę w brzuch. Wystarczyło nacisnąć spust. Co też Hughes zrobił.
Przy strzale z takiej odległości strzałki miały takie skupienie, że przecięły kręgosłup, wywalając w plecach trafionego solidną dziurę. Napastnik był martwy, nim dotknął chodnika. Wizg pistoletu pulsacyjnego odbił się echem od ścian, ale był to cichutki dźwięk w porównaniu z hukiem broni palnej, w jaką jeszcze do niedawna uzbrojeni byli gwardziści. I wszystkim odruchowo kojarzył się z niebezpieczeństwem. Podobnie jak krzyki czy jęki. Napastnik jednakże padł trupem, nie wydając żadnego dźwięku.
Hughes dopiero teraz poczuł ból. Nie aż tak wielki, jak się spodziewał, ale rana krwawiła obficie. Krew wsiąkała w nogawkę spodni. Nie mógł jej dosięgnąć, nie wypuszczając z dłoni broni, a tego robić nie chciał, bo napastnik na pewno nie był sam. Wsparł się plecami o ścianę najbliższego budynku, osłaniając sobie w ten sposób tyły, przycisnął łokieć do rany i rozejrzał się.
Z mroku wypadł drugi mężczyzna, klnąc i wymachując nożem, od którego odbijało się światło padające z okien na trzecim piętrze. Prawie udało mu się dopaść Hughesa, nim kolejny ładunek z pulsera trafił go w pierś. Siła uderzenia była taka, że nie tylko go zatrzymała, ale odrzuciła o dwa kroki. Legł na plecach, a raczej na tym, co z nich zostało, a wokół ciała błyskawicznie zaczęła rozlewać się czerwona plama krwi.
W powietrzu unosiła się krwawa mgiełka i dławiący smród, jako że zabitym puściły zwieracze, doprawiony słodkawym zapachem krwi. Hughes zdał sobie sprawę, że potrzebuje pomocy, bo rana jest groźniejsza, niż początkowo sądził. Tak osłabł, że mimo wspierania się o ścianę ledwie trzymał się na nogach. W butach czuł lepką wilgoć, a ból stawał się coraz dotkliwszy. Uniósł lewą dłoń z komunikatorem…
I w tym momencie zaatakował go trzeci napastnik.
Ostrze noża wbiło się w przedramię, którym Hughes się zasłonił, i zgrzytnęło, trafiając na kość. Tym razem ból był natychmiastowy i silniejszy. Hughes poczuł, że kolana się pod nim uginają, i desperackim wysiłkiem złapał napastnika za przód koszuli. Uchwyt nie był zbyt silny, ale zupełnie niespodziewany, a szarpnięcie pozbawiło napastnika równowagi. Krzyknął zaskoczony, a w następnej sekundzie krzyk zmienił się w charkot, gdy ładunek strzałek rozerwał mu klatkę piersiową i płuca.
Obaj osunęli się na kolana i przez moment w oczach napastnika widać było zrozumienie i rezygnację. A potem przestało być w nich widać cokolwiek i jego bezwładne ciało osunęło się na zakrwawiony chodnik.
Hughes niemrawo próbował unieść lewą rękę z komunikatorem, by wezwać pomoc. Zabił wszystkich napastników, ale… W wąskiej uliczce zagrzmiał nagle huk staromodnej broni palnej. I była to ostatnia rzecz, jaką usłyszał w życiu Steve Hughes, gdyż pocisk wystrzelony z tej broni trafił go dokładnie między oczy, zabijając na miejscu.
Huk wystrzału spowodował to, czego nie zdołały wizgi pulsera — ludzie zainteresowali się, co się dzieje, i wszczęli alarm. Zaczęły trzaskać otwierane okna, rozległy się zaniepokojone głosy — słowem zapanowało powszechne poruszenie. Chwilowo nikt nie orientował się, co się wydarzyło, ale dowódca napastników wiedział, że to nie potrwa długo. Klnąc cicho, ale z pasją, podbiegł do ciała zabitego gwardzisty, zastanawiając się, w co się tym razem wpakował. Ofiara nie mogła być zwykłym gwardzistą — normalni członkowie Gwardii nie są aż tak dobrzy, by zaatakowani znienacka przez trzech zawodowych zabójców w ciemnej uliczce zdołali ich wszystkich zabić. Mężczyzna od ponad dwóch lat standardowych pracował dla Bairda i takiego przeciwnika jeszcze nie spotkał, choć zabił lub zlecił zabicie wielu grzeszników lub heretyków. Przedtem był wysokim rangą oficerem inkwizycji na Masadzie, toteż miał lata doświadczenia w tym fachu. I nigdy dotąd nie był świadkiem tak błyskawicznej transformacji doskonale zaplanowanego zabójstwa w masakrę.
Pochylił się nad zastrzelonym, lewą dłonią złapał najwyższy znajdujący się pod szyją guzik kurtki mundurowej i szarpnął gwałtownie. Schował go do kieszeni i nie wypuszczając z prawej ręki kolby pistoletu, rozejrzał się. Pulsu swoich ludzi nie sprawdzał — nikt z takimi ranami nie miał prawa przeżyć.
— Musimy wiać! — syknął ostatni członek grupy ubezpieczający go z mroku.
— Jasne! — warknął mężczyzna i kopnął wściekle ciało gwardzisty. — Ścierwo!
— Zwiewamy! Słyszę syreny! — ponaglił go podwładny.
— To na co czekasz?! — warknął dowódca i gwałtownym ruchem głowy wskazał mu alejkę, w której czekał wóz z kierowcą.
Tamtemu nie trzeba było dwa razy powtarzać — zniknął jak cień.
— Knur nieskrobany! — syknął dowódca, przyglądając się zastrzelonemu.
Po czym wziął głęboki oddech i wygłosił z namaszczeniem niczym przysięgę słowa:
— Ten świat należy do Boga.
A potem zniknął w wylocie alejki.