Rozdział XXIX

— Witamy w Trevor Star, damo Alice; cieszymy się, że pani przybyła… wreszcie — Hamish Alexander uśmiechnął się szeroko, ściskając dłoń złotowłosej oficer. Oboje stali na pokładzie hangarowym superdreadnoughta Marynarki Graysona Benjamin the Great. Alice Truman, nadal w mundurze kontradmiralskim, ale z wiceadmiralskimi dystynkcjami na kołnierzu, odpowiedziała z uśmiechem:

— Dobrze jest w końcu tu być, milordzie.

— Miło mi to słyszeć, bo czekaliśmy na panią, prawie wstrzymując oddech. Proszę się tak nie dziwić: pani przybycie oznacza, że przestajemy udawać papierowego tygrysa, na co z niecierpliwością czekaliśmy. I tej niecierpliwości naprawdę nie da się porównać z tą panującą w Królestwie, choćby dlatego że prawie nikt z poddanych Korony nie wie, że pierwotnie mieliśmy zaatakować Barnett prawie trzy standardowe lata temu.

— Tego rzeczywiście prawie nikt nie wie — zgodziła się Truman. — Prawdę mówiąc, mało kto we flocie tak naprawdę zdaje sobie sprawę, ile czasu tu siedzicie. Może dlatego że McQueen zdołała aż tak… urozmaicić nam życie, że na myślenie o czym innym zostało niewiele czasu.

— Cóż, czas jest tym, czego 8. Flota miała dotąd zdecydowanie za dużo. A ja nie mogę się wręcz doczekać, żeby urozmaicić życie Esther McQueen.

Po czym zaprosił ją gestem do windy, przy drzwiach której czekał porucznik Robards.

— Sądzę, milordzie, że możemy bez fałszywej skromności założyć, że to nam się uda — oceniła Truman. — Wiem, że moi ludzie zrobią, czego się od nich oczekuje. Mam tylko nadzieję, że wywiad i Pierwszy Lord Przestrzeni trafnie przewidzieli kolejne posunięcie McQueen.

— Sądzę, że tak. — White Haven przepuścił ją przodem, gdy drzwi windy otworzyły się.

Obaj z Robardsem wsiedli za nią i porucznik natychmiast zajął się programowaniem trasy, earl White Haven zaś dodał:

— Przyznaję, że jestem pod coraz większym wrażeniem trafności, z jaką admirał Caparelli przewiduje kolejne posunięcia przeciwnika, zwłaszcza w ciągu ostatnich kilku miesięcy. Poza tym że tak jak my wszyscy został zaskoczony rajdem na Basilisk, z pomocą Pat Givens przewidział dobrze każdy większy atak. A to, co wymyślił na podejściu do Grendelsbane, było genialne. Nawet jeśli to nie tam rozpoczną główny atak, tak jak ma nadzieję, takim rozegraniem tych trzech starć umocnił przeciwnika w przekonaniu, że nadal nie jesteśmy gotowi do walki. I gwarantuję, że Ludowa Marynarka nie ma pojęcia, co zostanie z niej po operacji „Buttercup”.

— Mam nadzieję, że się pan nie myli, milordzie — odparła poważnie Truman.

I prawdę mówiąc, była przekonana, że tak jest. Dlatego właśnie ostatnio tak starała się zachować krytycyzm. Ktoś musiał być pesymistą, żeby przykra niespodzianka nie zastała ich z opuszczonymi spodniami, gdyby sir Thomas Caparelli i Hamish Alexander jednak byli w błędzie. I wyglądało na to, że ta rola akurat jej przypadła.

Być może wpływ na to miała świadomość, jak niedoświadczona była część jej podkomendnych. Powiedziała, że zrobią, co powinni, i wiedziała, że tak będzie. Ale wiedziała też, że te brakujące tygodnie ćwiczeń będą kosztowały ich drogo.

— Drugim powodem, dla którego cieszę się, że pani tu już jest, są względy bezpieczeństwa — dodał poważniejszym już tonem White Haven. — Projekt „Anzio” udało nam się zachować w tajemnicy dłużej, niż się spodziewałem, ale jedynie tu jesteśmy w stanie zapewnić dochowanie tej tajemnicy do końca. Wszyscy moi oficerowie flagowi i większość kapitanów są po wprowadzeniu pierwszego stopnia, toteż mimo najrozmaitszych plotek, od których aż huczy, tak naprawdę nikt nic nie wie. A wszyscy na dodatek bardzo uważają, z kim, gdzie i kiedy rozmawiają — nawet na temat plotek. Dlatego odprawę wyznaczyłem na dzień pani przybycia. Wiem, że to nietypowe, ale chcę, żeby przynajmniej wszyscy moi starsi oficerowie dowiedzieli się wreszcie, co naprawdę potrafią nowe kutry, zanim lotniskowce dotrą tu, co jak wiem, nastąpi szybko.

— Doskonale to rozumiem. Przyznam zresztą, że spodziewałam się tego, gdy otrzymałam pańskie zaproszenie. Dlatego przywiozłam ze sobą to.

I uniosła lewą rękę, do której nadgarstka przykuty był na krótkim łańcuszku neseser.

— A cóż to jest? — spytał White Haven.

— Oficjalna holoprezentacja przygotowana przez mój sztab dla admirała Adcocka i jego ludzi po testach ostatnich modyfikacji. Są tam też informacje o stanie gotowości wszystkich skrzydeł. Sądzę, że po jej obejrzeniu wszyscy będą zorientowani tak w zaletach, jak i wadach nowych kutrów rakietowych. Czyli mówiąc inaczej, będą wiedzieli, czego mogą oczekiwać i na co nie mają prawa liczyć.

— Doskonale! — ucieszył się White Haven. — Wiedziałem, że jest pani pomysłowa, od czasów bitwy o Yeltsin i cieszę się, że się nie pomyliłem.

Winda zatrzymała się, earl spojrzał na Robardsa i dodał z błyskiem w oczach:

— Natomiast my o czymś zapomnieliśmy, Nathan.

— Zapomnieliśmy, sir? — Robards zmarszczył brwi.

A earl White Haven roześmiał się.

— Gdybyśmy wiedzieli, że admirał Truman przywiezie nagrania z domu, przygotowalibyśmy stosowną ilość cukierków, obowiązkowo w szeleszczących papierkach!


* * *

Komandor Tremaine siedział w swoim fotelu w centrali lotów HMS Hydra będącej sercem operacji całego skrzydła. Na pulpicie przed sobą miał długie rzędy płonących zielenią kontrolek — każda oznaczała w pełni sprawny kuter na stanowisku parkingowym. Gdyby kuter lub stanowisko nie były całkowicie sprawne, kontrolka miałaby barwę czerwoną. Żadna nawet nie mrugnęła czerwienią i Tremaine odetchnął z satysfakcją. Po czym przeniósł wzrok na ekran taktyczny fotela.

Na swój sposób to, co pokazywał, robiło jeszcze większe wrażenie. Było na nim bowiem widać nieco mniej różnobarwnych symboli, ale każdy z ustawionych w równe linie oznaczał okręt nieporównywalnie większy od kutra. Zwłaszcza zaś paciorek symboli, w którym znajdował się też jego własny lotniskowiec czekający na swoją kolej dokonania tranzytu.

Było ich siedemnaście — tyle jednostek admirał Truman uznała za wystarczająco wyszkolone, by mogły wziąć udział w walce. Każdy miał wielkość dreadnoughta, a łącznie na pokładach posiadały prawie dwa tysiące kutrów.

Załogom wielu z nich przydałoby się jeszcze kilka tygodni ćwiczeń, ale tak byłoby zawsze — rozbudowując jakąś klasę okrętów, nigdy nie doprowadzi się do sytuacji, gdy wszystkie załogi będą w pełni wyszkolone i gotowe do akcji, niezależnie od tego, w którym momencie zechciałaby tych okrętów użyć. Poza tym będą mieli jeszcze prawie miesiąc na zgranie z resztą Ósmej Floty, więc trochę czasu na ćwiczenia samych kutrów da się wygospodarować. No a był już najwyższy czas, by użyć lotniskowców i zmusić Ludową Marynarkę do ponownego przejścia do defensywy.

I wreszcie skończyć tę wojnę, ale tego nikt głośno nie odważył się jeszcze powiedzieć. Jako dowódca 19. Skrzydła Uderzeniowego Tremaine był obecny na odprawie, w trakcie której sztab Truman zapoznał ich z celami operacji „Buttercup”. Swoją drogą nazwa była idiotyczna, ale krył się pod nią plan tak ambitny, że Scotty nadal był pod wrażeniem.

Punktem wyjścia było podwojenie liczby okrętów wchodzących w skład 8. Floty i już to było imponujące. Tremaine dobrze pamiętał, z jakim trudem uzbierano jednostki już do niej należące. I ile czasu to trwało. Natomiast podwojenie liczby nie było równoznaczne z podwojeniem siły, gdyż ta wzrosnąć miała znacznie bardziej. Posiłki składały się bowiem głównie z siedemnastu lotniskowców (plus kolejnych sześciu za dwa miesiące) oraz dwudziestu czterech superdreadnoughtów rakietowych klasy Harrington/Medusa. Łącznie White Haven miał ich mieć trzydzieści jeden i mógł w pełni wykorzystać ich możliwości w trakcie ofensywy. Taka siła ognia osłaniana przez kutry, które równocześnie miały się zająć lżejszymi jednostkami i dobijać uszkodzone okręty wroga, powinna dosłownie wyrąbać sobie drogę przez każdy związek taktyczny Ludowej Marynarki, jaki napotka po drodze. Odchylił oparcie fotela i od niechcenia obserwował, jak poprzedzające Hydrę jednostki znikają we wlocie nexusa prowadzącym do terminalu Trevor Star. Robiły to z idealną precyzją, a on był jedynie widzem, więc mógł spokojnie myśleć o czymś innym…

A właśnie uświadomił sobie, że zaszło swoiste odwrócenie klasycznej doktryny — rakiety stały się najważniejszą bronią okrętów liniowych, a działa energetyczne kutrów. Powód był prosty, przynajmniej jeśli chodziło o kutry do momentu zastosowania nowych reaktorów nie istniała fizyczna możliwość upchnięcia w nich graserów, toteż musiały polegać na rakietach jako uzbrojeniu głównym. Nie były to zresztą zbyt dobre rakiety, ale stanowiły jedyną broń, jaką mogły mieć przy swych rozmiarach, a całkiem słuszna teoria głosiła, że lepsza jest nie najlepsza broń niż żadna. W przypadku zaś okrętów liniowych (z nielicznymi wyjątkami) nacisk kładziono na uzbrojenie artyleryjskie, traktując rakiety jako dodatek. Powód także był prosty — okręty tworzące ścianę miały bardzo ograniczone pole ostrzału i obserwacji, a kontrola ogniowa widziała jedynie fragment formacji nieprzyjacielskiej. To samo dotyczyło głowic samonaprowadzających rakiet. Co gorsza, każda wystrzelona rakieta w salwie burtowej oślepiała ekranem sensory macierzystego okrętu i następnych rakiet, dopóki nie znalazła się odpowiednio daleko od nich.

Szerokość ekranu rakiety determinowała z kolei odstępy między wyrzutniami w burcie okrętu, gdyż mimo że przy wystrzale nadawały one rakietom pewną prędkość, by móc lecieć dalej, musiały włączyć własne napędy, gdy tylko znajdą się poza ekranem okrętu. Gdyby wyrzutnie znajdowały się bliżej siebie, prowadziłoby to do samozniszczenia całej salwy burtowej lub jej części, w zależności od tego, ile ekranów by się ze sobą zetknęło przy uruchomieniu napędów. A to ograniczało liczbę wyrzutni, jako że każdy okręt ma określoną długość kadłuba. Projektanci próbowali przez stulecia znaleźć sensowne rozwiązanie tego problemu, ale nie udało się. W pewnym momencie idealnym wyjściem wydawały się gęściej rozmieszczone wyrzutnie strzelające w połowie, z opóźnieniem, na przykład wszystkie nieparzyste odpalały pociski jedną salwą, a wszystkie parzyste robiły to z takim opóźnieniem, by rakiety pierwszej fali oddaliły się na bezpieczną odległość. Pomysł w praktyce nie wypalił, gdyż ekrany rakiet wystrzelonych najpierw powodowały zakłócenie kontroli ogniowej podobne do chmur dymu prochowego we flotach żaglowych, co uniemożliwiało celowanie. Z kolei oczekiwanie, aż interferencja zniknie, kończyło się zbyt dużą zwłoką i rakiety nie tworzyły jednej salwy, przez co łatwiej było je zniszczyć obronie antyrakietowej. Dlatego projektanci zrezygnowali z tego pomysłu, ograniczając się do wpakowania w burtę maksymalnej możliwej liczby wyrzutni strzelających równocześnie. Rozwiązanie to bowiem dawało największe szansę na trafienie wrogiego okrętu.

Rakiety stały się znacznie atrakcyjniejszą bronią dla mniejszych jednostek zachowujących cały czas możliwość manewrowania, jako że nie ograniczała ich konieczność utrzymywania stałego miejsca w szyku. Dlatego też w ich wypadku odpadały trudności dotyczące okrętów liniowych, a dodatkowo, ponieważ miały krótsze kadłuby i mniejszą liczbę wyrzutni, manewrując, mogły oczyścić sobie pole ostrzału, oddalając się od już odpalonych rakiet, co umożliwiało im szybsze oddanie kolejnej salwy.

Istniał także jeszcze jeden powód, dla którego okręty liniowe miały stosunkowo lekkie uzbrojenie rakietowe. Taki mianowicie, że okręt liniowy niezwykle trudno jest zniszczyć samymi rakietami. ECM-y, pozorne cele i zagłuszacze utrudniają trafienie, a okręty liniowe mają ich do dyspozycji więcej niż okręty innych klas. Antyrakiety, sprzężone działka rakietowe, a nawet salwy burtowe dział są nader skutecznymi aktywnymi środkami obronnymi, a tych także mają najwięcej. Posiadają także najsilniejsze generatory osłon burtowych zdolne odbić, ugiąć czy osłabić promień lasera. A jeśli to wszystko zawiedzie, pozostaje jeszcze gruby pancerz i olbrzymia powierzchnia kadłuba mogącego przyjąć zadziwiającą liczbę trafień bez poważnej utraty zdolności bojowych.

Do tego jeśli kilka eskadr liniowych utworzy ścianę i zgra obrony antyrakietowe w jedną całość, podobnie jak sensory pokładowe, żadna pojedyncza salwa burtowa wystrzelona przez jakikolwiek superdreadnought — nawet należący do klasy Seydlitz posiadającej najcięższe uzbrojenie rakietowe w znanej części galaktyki — nie ma szans wyeliminować z walki okrętu liniowego przeciwnika.

Rakiety zresztą nie zawsze były istotną bronią. Stanowiły dalekosiężne narzędzie do toczenia pojedynków używane przez admirałów, gdy trzeba było rozeznać się w nieprzyjacielskich środkach do prowadzenia wojny radioelektronicznej i podejścia do walki. Poza tym żaden oficer flagowy, który nie postradał zmysłów, nie staczał bitwy, ostrzeliwując wszystkie okręty wroga. Całe dywizjony albo i eskadry koncentrowały ogień na jednym okręcie z nadzieją, że przeciążą lokalnie obronę antyrakietową i wyłączą go z walki lub nawet unicestwią. Nadzieja ta rzadko okazywała się płonna, choć zwykle akcja taka trwała długo. No a poza tym jest jeszcze tak zwany „szczęśliwy traf”. Istniał on od zawsze i będzie istniał wiecznie. To marzenie każdego oficera taktycznego, bo nawet najpotężniejszy okręt może przypadkiem zostać tak fatalnie trafiony jedynym promieniem lasera, że pozostaje mu tylko wycofać się z walki. Przeważnie jest to trafienie w węzły napędu, ale bywają inne, znacznie rzadsze. Do najrzadszych należą takie, które powodują eksplozję niszczącą całą jednostkę.

Żaden szanujący się taktyk naturalnie nie będzie opierał planu bitwy na podobnym założeniu, ale wiadomo, że takie zjawisko w przyrodzie istnieje, toteż każdy oficer taktyczny, odpalając kolejną salwę rakiet, liczy po cichu, że może tym razem los się do niego uśmiechnie.

Zabójczy dla okrętów liniowych natomiast zawsze był toczony na niewielką odległość pojedynek artyleryjski na działa energetyczne. Dlatego też rzadko do nich dochodziło i dlatego w ciągu ostatnich paru stuleci przed rozpoczęciem tej wojny zostało w ten sposób zniszczonych niewiele okrętów liniowych. Jeśli bowiem chce się rzeczywiście zniszczyć nieprzyjacielską flotę, trzeba zaryzykować bardzo poważne straty własne i zbliżyć się na skuteczny zasięg dział energetycznych. Promieni laserów czy graserów nie powstrzyma żadna antyrakieta, a z odległości mniejszej niż czterysta tysięcy kilometrów nie odbije go żadna osłona burtowa. Ponieważ promień spolaryzowanego światła porusza się z prędkością światła, przy tej odległości niemożliwy jest żaden unik. A żadna inna broń nie ma na dodatek tak niszczącej siły rażenia, dla której żaden pancerz nie jest przeszkodą. I właśnie dlatego żaden mający choćby resztki instynktu samozachowawczego admirał nie czeka, jeśli nie musi, aż coś takiego nastąpi i aż potężniejszy przeciwnik dotrze w zasięg dział, a przeważnie nie musi. Obracając swe okręty ekranami do wroga, niweluje skuteczność jego ostrzału z dział, a odpowiednio wcześnie rozpoczynając odwrót, zawsze zdąży uciec.

Wtedy można jedynie próbować trafić jego okręty rakietami, ale w takiej sytuacji stanowi to trudność i uciekający jest w lepszym położeniu od ścigającego. Ponieważ każdy doświadczony oficer flagowy dokładnie wie, kiedy powinien zacząć się wycofywać, straty nawet w starciach flot z reguły nie są duże. Stąd też takim szokiem była masakra zwana czwartą bitwą o Yeltsin, kiedy to pancerniki Ludowej Republiki dostały się w zasięg dział superdreadnoughtów lady Harrington. Stało się tak tylko z tego powodu, że ich dowódca nie wiedział, że ma do czynienia z superdreadnoughtami. Jeśli obie strony są świadome, czym dysponuje przeciwnik, istnieje tylko jeden sposób, by zmusić wroga do podjęcia walki — wybrać cel, którego musi on bronić za wszelką cenę. Wtedy dysponując przewagą i godząc się na ciężkie straty, można mieć pewność zniszczenia jego sił. Problem polega na tym, że trudno jest taki cel znaleźć, zwłaszcza jeśli toczy się wojnę z państwem tak wielkim jak Ludowa Republika Haven. I to właśnie tłumaczy, dlaczego wojny w przestrzeni z zasady bywały długie i męczące.

Sytuację zmieniły dopiero zasobniki holowane. Z założenia holuje się je za rufą i odpala rakiety, gdy zasobniki znajdują się poza granicą ekranu okrętu. Salwy nie oślepiają dzięki temu sensorów pokładowych ani nie przerywają telemetrycznego systemu kierowania ogniem. Użycie zasobników pozwala na równoczesne wystrzelenie znacznie większej liczby rakiet, a superdreadnoughty rakietowe mogą to robić wielokrotnie. Przeciążenie każdej klasycznej obrony antyrakietowej jest niemal pewne. Poza tym każdy system biernej obrony przeciwrakietowej starszy niż Ghost Rider będzie w starciu z nim mało skuteczny. A okręty liniowe, choć trudne do zniszczenia, nie są jednak niezniszczalne — dwieście lub trzysta impulsowych głowic laserowych detonujących równocześnie bez większego trudu unicestwi każdy z nich.

I tak oto admirałowie i kapitanowie okrętów liniowych mieli okazję odkryć ponownie zalety pojedynków rakietowych na duże odległości. Ale nie cieszyli się tym zbyt długo, gdyż na polu walki pojawiły się szybko kutry rakietowe typu Shrike uzbrojone w grasery prawie równie skuteczne co montowane dotąd na okrętach liniowych i atakujące z minimalnej odległości. Jedynie pancerz superdreadnoughtów czy dreadnoughtów był w stanie osłabić skutki trafienia ich promieniami, ale nie mógł ich powstrzymać całkowicie. Co prawda zaatakowanie z tak małej odległości w pełni sprawnego okrętu liniowego byłoby dla kutrów samobójstwem, ale gdy był on uszkodzony, sytuacja wyglądała zgoła inaczej. Podobnie jak wtedy, gdy była to mniejsza niż okręt liniowy jednostka.

I właśnie z tych powodów 8. Flota miała zademonstrować Ludowej Marynarce, co to znaczy bezkarnie skopać komuś dupę, co Scotty’emu sprawiało zimną i pełną mściwości satysfakcję. Wiedział, że przy tej okazji zostanie zniszczonych sporo kutrów, być może także i Bad Penny, ale to, z czym nie będą w stanie sobie poradzić, padnie łupem ponad trzydziestu superdreadnoughtów rakietowych. Dodatkowym zaś powodem do mściwego zadowolenia była świadomość, że przeciwnik nie ma pojęcia, co go czeka.

Загрузка...