— No, to poszło już znacznie lepiej — ocenił Scotty Tremaine, przyglądając się wynikom ostatniej inspekcji 3. Dywizjonu. — Można by nawet powiedzieć, że poszło całkiem dobrze. Nieprawdaż, sir Horace?
— Można by — burknął zapytany. — W pewnym sensie można by tak powiedzieć… jak sądzę.
Harkness w przeciwieństwie do Scotty’ego wcale nie miał zadowolonej miny. Gdyby chcieć określić ją jednym słowem, najbliższe byłoby: niezadowolona, ale pasowałoby też: skwaszona i zdegustowana. A ktoś nieprzychylnie doń nastawiony mógłby użyć określenia: ponura.
Przepisy głosiły, iż starszy mechanik każdego skrzydła kutrów winien być oficerem, ale wielu z nich było starszymi podoficerami z prozaicznego powodu — dysponowali wystarczającą, o ile nie większą od młodszych oficerów wiedzą, a tych ostatnich było w Królewskiej Marynarce po prostu za mało, by obsadzić nimi wszystkie przewidziane przepisami stanowiska na lotniskowcach, których liczba gwałtownie rosła. Z kolei podoficer, by zostać mianowany oficerem, musiał przejść stosowny kurs, na co także nie było czasu, gdyż starsi mechanicy byli potrzebni od zaraz. Dlatego też byli oni z reguły starsi i posiadali większe doświadczenie niż oficerowie, którzy powinni objąć tę funkcję. Regułą w Królewskiej Marynarce było, iż z tych właśnie powodów starsi podoficerowie (naturalnie nie tylko na lotniskowcach) sprawowali nieoficjalną opiekę nad niedoświadczonymi młodszymi oficerami, którzy ledwo co otrzymali patenty po ukończeniu akademii. Ci ostatni z kolei, jeśli mieli choć krztynę zdrowego rozsądku i instynktu samozachowawczego, słuchali rad starszych podoficerów z nadzieją, że jeśli będą słuchać uważnie i dokładać starań, być może któregoś dnia osiągną ten sam poziom mądrości.
Lotniskowce były znacznie bardziej zautomatyzowane niż inne okręty, dzięki czemu dało się poważnie zredukować liczebność ich załóg. Z tego samego jednakże powodu wymagały od załogi większej specjalizacji. Nowe reaktory wymagały innych umiejętności, ale równie skomplikowanych i specjalistycznych jak stare fuzyjne. Mechanicy pokładowi kutrów rakietowych mieli tylko jednego pomocnika, a odpowiedzialni byli za: reaktor, pierścienie napędu, system podtrzymywania życia, trzy generatory osłon burtowych (a w Ferretach cztery), przesyłanie energii tam, gdzie była w danym momencie potrzebna najbardziej, oraz w razie konieczności naprawy co najmniej jednej rewolwerowej wyrzutni rakiet z magazynkiem, obrony antyrakietowej, sensorów, ECM-ów i grasera. Dowódca i oficer taktyczny byli podobnie przeciążeni i nawet najlepsze oprogramowanie, zdalne sterowanie czy zautomatyzowanie mogło pomóc tylko do pewnego stopnia. Ponieważ załogi kutrów były nieliczne, wszyscy ich członkowie musieli być naprawdę dobrymi specjalistami.
A każde skrzydło miało ponad sto załóg.
Wykorzystując starszych podoficerów i generalnie ignorując przepisy dotyczące wymaganych stopni na konkretnych stanowiskach, kadry zdołały jak dotąd znaleźć wystarczającą liczbę ludzi, nie obniżając poprzeczki wymaganych kwalifikacji. Sytuacja powinna ulec poprawie, gdy ostatecznie zostaną wycofane ze służby forty w systemie Manticore, ale to jeszcze nie nastąpiło, toteż załogi kutrów stanowiły dziwną mieszankę — młodych narwańców w stopniach oficerskich i starych, doświadczonych podoficerów. W sumie było to doskonałe rozwiązanie, gdyż ujmowało „myśliwskie zawadiactwo” w cugle zdrowego rozsądku, ale zdarzali się w korpusie oficerskim puryści, którym zdecydowanie nie podobało się obsadzanie stanowisk poruczników czy komandorów poruczników przez bosmanów, bosmanmatów czy, o zgrozo, pomocników bosmańskich. W opinii sir Horace’a Harknessa był to przejaw idiotyzmu, zazdrości i zadęcia — do określeń tych zwykle dodawał parę innych stosownych epitetów w tych rzadkich przypadkach, gdy wygłaszał tę opinię głośno. Odbijało się to też na podejściu „prawdziwych” oficerów do zbieraniny stanowiącej załogi kutrów. To ostatnie nie było powszechne, ale zdarzało się na tyle często, by stać się zauważalne.
Korpus oficerski Królewskiej Marynarki należał do najlepszych i najzdolniejszych w zaludnionej części galaktyki, ale nie znaczyło to, że nie było w nim karierowiczów. A z punktu widzenia porządnego karierowicza taki drobiazg jak wojna nie powinien zakłócać naturalnego biegu spraw zgodnego z wolą boską, czyli mówiąc normalniej, systemu starszeństwa i awansów. Karierowicze nienawidzili wynaturzonych zjawisk takich jak Honor Harrington, awansujących znacznie szybciej kosztem porządnych karierowiczów tylko na podstawie takiego drobiazgu jak zasługi czy osiągnięcia. Na szczęście takich jak ona było niewielu, toteż można było przeżyć wywołane przez nich zakłócenia w regularnym systemie awansów opartych na kryterium długości służby. A system ten był podstawą, by nie rzec niewzruszalnym fundamentem, dla każdego uczciwego karierowicza. Teraz jednak mieli oni znacznie poważniejsze zmartwienie — gwałtowny napływ podoficerskiej hołoty na stanowiska oficerskie, na których powinni się znaleźć lepsi od nich (jako że mianowani oficerowie). Co gorsza, łatwo było przewidzieć następny etap — przynajmniej część z tych podoficerów trafi na kursy oficerskie i zostanie oficerami, tworząc dodatkową konkurencję i utrudniając awanse.
Kamieniem obrazy zaś było, że te dziwolągi (czyli lotniskowce) z żałosnymi zbieraninami (czyli załogami kutrów) znajdą się w samym środku nowej ofensywy, którą prorokowali wszyscy wróżący z fusów od kawy. A to oznaczało, że to na nich spadnie deszcz medali, wzmianek w rozkazach i innych wzmacniających karierę korzyści wynikających ze znajdowania się w strefie walki. To, że przy okazji będą stanowić ruchome cele, latając na najłatwiejszych do zniszczenia okrętach, jakie posiadała Royal Manticoran Navy, stanowiło niewart wzmianki szczegół techniczny.
Karierowicze nie mieli pojęcia, o tym, że wśród tej zbieraniny dysponującej nieuczciwą przewagą doświadczenia, zdolności i wyszkolenia była zaskakująco duża grupa osobników takich jak sir Horace Harkness, którzy prędzej poderżnęliby sobie gardło, niż zostali oficerami. Jak dotąd oglądali oni mesę oficerską tylko z zewnątrz i mieli zamiar zrobić wszystko, by tak pozostało. Woleli upaprać się, grzebiąc w ukochanych urządzeniach, i uniknąć odpowiedzialności związanej ze stopniem oficerskim, dowodzeniem całymi okrętami i setkami lub nawet tysiącami ludzi, których życie by od nich zależało.
Harkness miał w tej grupie wielu znajomych, w tym pomocnika bosmańskiego Scootera Smitha, który przed drugą bitwą o Hancock był matem. Scooter był znacznie młodszy, ale nie zmieniało to faktu, że był naprawdę dobry w tym, co robił. Stanowiło to jeden z powodów, dla których Harkness go lubił, ale równocześnie wyjaśniało, dlaczego stan gotowości skrzydła kapitana Ashforda był o 0,3% lepszy niż skrzydła Harknessa. A to znaczyło, że Incubus wygrał współzawodnictwo o mianowanie okrętem flagowym 3. Eskadry Lotniskowców urządzone przez admirał Truman. Co prawda Ashford był wyższy stopniem od Tremaine’a, ale gdyby to skrzydło bazujące na Hydrze wygrało, istotne byłoby to, że kapitan Hydry miał starszeństwo o sześć standardowych miesięcy dłuższe od kapitana Incubusa, toteż admirał Truman mogłaby dotrzymać słowa (jak nakazywała tradycja), biorąc pod uwagę dowódców okrętów, a nie dowódców skrzydeł, i także nie byłoby formalnych przeszkód, by Hydra została okrętem flagowym dowódcy eskadry.
— Daj spokój! — jęknął Scotty. — Stew i Scooter pokonali nas uczciwie, a my pobiliśmy wszystkich pozostałych.
— Ale za drugie miejsce nie dają nagród, sir — warknął Harkness — a gdyby ta cholerna beta w dwudziestce szóstce nie…
Zmusił się do milczenia, odetchnął głęboko i niespodziewanie uśmiechnął się.
— Dobra, skipper. Chyba mnie trochę poniosło, ale szlag mnie trafił, że przegraliśmy z powodu części, która przeszła wszystkie kontrole i powinna być w pełni sprawna jeszcze przynajmniej przez trzy tysiące godzin! Założę się, że Scooter przekupił to cholerstwo, żeby się zepsuło właśnie w tym momencie.
— Nie należy wszystkich mierzyć swoją miarką, panie bosman — upomniał go z namaszczeniem Scotty. — Zwłaszcza jeśli ma się podejrzliwą i pozbawioną skrupułów naturę. Komuś uczciwemu i ufającemu bliźnim, czyli komuś takiemu jak na przykład ja, nawet by do głowy nie przyszło oskarżyć kogoś o coś, czego nie da się zrobić. Przynajmniej tak długo, aż nie dowie się, jak ten ktoś zdołał ów numer wykręcić, ma się rozumieć. Poza tym jesteśmy jednostką flagową Drugiego Dywizjonu, a to też nie w kij dmuchał.
— Nie w kij — zgodził się Harkness, nadal z pretensją przyglądając się wynikom współzawodnictwa. — No niech tam, stało się i nic tego nie zmieni. To co mam powiedzieć Rodenowi?
— Nie wiem — przyznał Tremaine i potarł czubek nosa gestem do złudzenia przypominającym gest lady Harrington. — Trudno mieć mu za złe zapał, ale nie wiem, co dama Alice powiedziałaby na cały ten pomysł. Ani czy to jest najlepszy moment, żeby się tym zajmować.
— Jak się pan nie zapyta, nie będzie pan wiedział, sir — zauważył rozsądnie Harkness. — Mam napisać propozycję?
Tremaine uniósł zaskoczony brwi — Harkness musiał być przekonany do pomysłu, skoro gotów był dobrowolnie napisać oficjalne pismo, które wyląduje na, biurku przynajmniej jednego oficera flagowego, o czym wiedział. A najprawdopodobniej zawędruje aż do Czwartego Lorda Przestrzeni, admirała Adcocka, szefa departamentu uzbrojenia RMN. Co właśnie, jak Scotty uczciwie sam przed sobą przyznawał, mogło mieć wpływ na jego własne wahanie. Uśmiechnął się, oparł o ścianę i raz jeszcze przeanalizował cały problem. Komandor porucznik Robert Roden miał dwadzieścia siedem lat standardowych i nie wyglądał na bohaterskiego wojownika przestrzeni rodem z holodramy. Był gruby, miał zaledwie sto siedemdziesiąt sześć centymetrów wzrostu i długie oraz średnio uczesane blond włosy (według standardów Royal Manticoran Navy). Dzięki temu, że należał do trzeciego pokolenia objętego prolongiem, wyglądał na szesnastolatka, co podkreślały jeszcze niewinne oczęta i mina aniołka.
Pozory, jak wiadomo, bywają mylące i wyłącznie temu należało zawdzięczać fakt, iż komandor porucznik Roden został dowódcą 1906. Dywizjonu, czyli 6. dywizjonu 19. Skrzydła dowodzonego przez Scotty’ego Tremaine’a.
Struktura organizacyjna lotniskowców została opracowana przez Alice Truman i Jackie Harmon w czasach, gdy istniał tylko jeden lotniskowiec. Pozornie wyglądała na bzdurną i niezrozumiałą, zwłaszcza dla osób przyzwyczajonych do klasycznej struktury floty. Założenie było następujące: każde skrzydło ma ten sam numer co okręt, na którym bazuje. Dlatego też skrzydło bazujące na HMS Hydra otrzymało numer 19. Każdy, zaś dywizjon otrzymywał numer, z którego wynikało, do jakiego skrzydła należy i które miejsce w nim zajmuje. Dywizjon Rodena został szóstym w kolejności na Hydrze, toteż oficjalnie nosił numer 1906. System był więc uporządkowany tak, że numeracja dywizjonów zaczynała się od dwucyfrowej, bardzo szybko przechodząc do czterocyfrowej i zawierając duże luki, co wydawało się nienormalne wszystkim przyzwyczajonym do nadawania kolejnych numerów czy to okrętom, czy eskadrom z zachowaniem ciągłości. Dodatkowe zamieszanie wprowadzał z ich punktu widzenia fakt, iż kutry otrzymywały numery w oparciu o miejsce przydziału, a nie numer seryjny, na podstawie którego śledziła jego losy oraz naprawy administracja floty.
Numer ten naturalnie ulegał zmianie za każdym razem, gdy jednostka zmieniała przydział. I tak na przykład Shrike Tremaine’a miał numer boczny 1901, co oznaczało dowódcę 19. Skrzydła (pierwszy kuter w skrzydle), kuter Rodena miał numer 1961, ostatnia maszyna zaś 1909. Dywizjonu 19108. W zupełnej sprzeczności z tą zasadą stał jeden drobiazg — dwanaście zapasowych maszyn na każdym lotniskowcu miało jako numery boczne numery seryjne do momentu włączenia w skład któregoś dywizjonu w zastępstwie zniszczonej maszyny. Wtedy ich numery boczne ulegały stosownej do przydziału zmianie. Pełen numer był naturalnie zbyt długi, a więc łatwo mógł zostać źle odczytany czy źle zrozumiany w ogniu walki, toteż każda załoga posiadała kryptonim radiowy. Tremaine miał Hydra 1, jako że był dowódcą skrzydła i dowódcą 1901. Dywizjonu. Tym mianem określano też jego kuter. Roden miał Hydra 6. Następne w kolejności kutry w dywizjonach miały dodaną literę do kryptonimu i tak Hydra 6 Alfa oznaczało wywołanie drugiej maszyny szóstego dywizjonu 19. Skrzydła.
Naturalnie załogi stwierdziły, że tak nudne i oficjalne kryptonimy nie pasują ani do ich charakterów, ani do ich kutrów, toteż gremialnie ponadawały im imiona. W przypadku Hydry 1 były dwie koncepcje. Ku szczeremu żalowi Harknessa nie powiodła mu się próba unieśmiertelnienia małżonki, sierżant-major Iris Babcock z Royal Manticoran Marine Corps, nadaniem kutrowi imienia Iris B, choć dokładał starań, nie szczędząc w ostatniej fazie kampanii reklamowej gróźb karalnych. Wygrał pomysł oficer taktycznej Tremaine’a. Chorąży Pyne była romantyczką i pasjonatką historii wojskowości, toteż pogrzebała w stosownych archiwach, gdy otrzymała nowy przydział służbowy, by stwierdzić dla własnej satysfakcji, skąd się w ogóle ten pomysł wziął. Przy tej okazji odkryła coś, czego stała się gorącą zwolenniczką, a co było niezwykle popularne wśród myśliwców na Ziemi w ostatnich dwóch wiekach Przed Diasporą. Nie tylko zresztą wśród pilotów myśliwskich, ale oni tę sztukę wznieśli na wyżyny. Chodziło nie tylko o nadawanie imion maszynom, ale także o ilustrowanie ich stosownymi rysunkami i krojem liter. Przy cichym poparciu admirał Truman i wbrew sprzeciwom innych oficerów flagowych jej energiczne wysiłki spowodowały, iż 19. Skrzydło przyjęło ten zwyczaj, a potem stopniowo rozszerzył się on na inne formacje. Dlatego też załoga zdecydowała się na jej całościową propozycję i kuter otrzymał przydomek Bad Penny, czyli w wolnym tłumaczeniu Zły Szeląg. To właśnie ta odpowiadająca ich charakterom i pełna nadziei wymowa imienia przekonała wszystkich (poza Harknessem naturalnie) do wyboru.
Załoga komandora porucznika Rodena wybrała bardziej sugestywną propozycję mechanika pokładowego, bosmanmata Bolgeo, i ochrzciła swą maszynę jakże jednoznacznym imieniem Cutthroat (Podrzynacz Gardeł).
Ale w tej chwili chodziło o pomysłowość zupełnie innego rodzaju. Otóż kutry typu Shrike miały sporo mankamentów wynikających z faktu, iż stanowiły wersję eksperymentalną. Pomysł był doskonały, co udowodniła druga bitwa o Hancock, ale byłoby nienormalne, gdyby pierwsze użycie praktycznie nie ujawniło pewnych niedociągnięć czy błędów w szczegółach realizacji tegoż pomysłu.
Największą słabością okazał się całkowity brak rufowych stanowisk obrony przeciwrakietowej. Projektanci sądzili, że nowa generacja rakiet przyjmująca namiary celów, których nie widziały ich sensory pokładowe przed wystrzeleniem, rozwiąże ten problem, pozwalając pociskom z dziobowej wyrzutni niszczyć rakiety zagrażające kutrowi z każdej strony. Teoretycznie mieli rację, ale zgubiła ich nadmierna pewność siebie. Założyli, że kutry będą tak zwrotne i szybkie, że przeciwnik nie zdoła zaatakować ich bezpośrednio od rufy, i nie przewidzieli rufowych sensorów obrony antyrakietowej. Bez nich nie dało się precyzyjnie zaprogramować antyrakiet na nadlatujący od rufy cel, a same rakiety miały zbyt słabe sensory, by po wystrzeleniu samodzielnie móc go znaleźć. Konsekwencją tego optymizmu projektantów był też brak na rufie sprzężonych działek laserowych, które uznano za zbędne. Z tej racji przyczyną zniszczenia wielu kutrów w systemie Hancock było trafienie z małej odległości w rufę przez laser impulsowy głowicy rakiety. Czyli przez coś, co projektanci uznali za niemożliwe. Okazało się, że choć uzyskanie namiaru czegoś tak zwrotnego jak Shrike jest rzeczywiście trudne, szansę trafienia przy odpowiednio dużej liczbie wystrzelonych rakiet okazały się znacznie większe, niż wskazywały na to obliczenia i projekcje komputerowe. A wystarczyło tylko jedno celne trafienie, by kuter został zniszczony lub poważnie uszkodzony — i wyłączony z walki, jeśli załoga miała dużo szczęścia.
Odpowiedzią była modyfikacja zwana Shrike B, w której zlikwidowano hangar mieszczący szalupę ratunkową i na jego miejscu zamontowano cztery wyrzutnie antyrakiet, pół tuzina sensorów obrony rakietowej i sześć sprzężonych działek laserowych tak rozmieszczonych, by obejmowały ogniem całą rufową półsferę. Oprócz tego zwiększono powierzchnię magazynu antyrakiet, tak iż mieścił on nie pięćdziesiąt dwa pociski, lecz sto. Podzielono go na dwa pomieszczenia — w jednym znajdowało się pięćdziesiąt pocisków dla wyrzutni dziobowych, w drugim — pięćdziesiąt dla rufowych. Ponieważ z braku miejsca kuter nie posiadał uniwersalnego systemu zaopatrzenia w amunicję, wyrzutnie rufowe nie mogły korzystać z pocisków znajdujących się w magazynie wyrzutni dziobowych i na odwrót. Mimo to symulacje oparte na doświadczeniach z drugiej bitwy o Hancock świadczyły o wzroście szans na przetrwanie zmodyfikowanych kutrów.
Nie był to koniec zmian, gdyż podkomendni admirała Adcocka w końcu zdołali usunąć wszystkie wykryte mankamenty systemu Ghost Rider i został on skierowany do produkcji. Pierwotnie system przewidziano wyłącznie dla okrętów posiadających hipernapęd, toteż wymagane były poważne modyfikacje, by mógł on zostać wykorzystany przez kutry. Opracowano zmniejszoną wersję, która naturalnie miała mniejsze możliwości, ale z uwagi na to, że kutry były trudniejsze do namierzenia przez kontrolę ogniową, efekt połączenia obu czynników był taki sam jak przy większych okrętach i pełnowymiarowych rakietach oraz systemach elektronicznych. Jedyna odczuwalna różnica polegała na tym, że kutry miały bardzo ograniczoną pojemność magazynów artyleryjskich, toteż każda rakieta z głowicą do prowadzenia wojny radioelektronicznej oznaczała o jedną rakietę z głowicą laserową mniej.
Rozwiązaniem okazał się nowy typ kutra nazwany Ferret. Zrezygnowano w nim z grasera na rzecz zwiększenia pojemności magazynów artyleryjskich i wzmocnienia wyposażenia do prowadzenia wojny radioelektronicznej. I osiągnięto imponujący efekt: Shrike miał 20 rakiet i 100 przeciwrakiet, Ferret zaś 56 rakiet i 150 przeciwrakiet.
Zgodnie z nową doktryną Ferrety miały wspomagać Shriki w pierwszym ataku na większe jednostki. Dla mniejszych okrętów i dla frachtowców Ferrety były groźne z większego niż Shriki zasięgu, gdyż dysponowały większą ilością rakiet, a nie miały graserów. Natomiast same rakiety, w które wyposażono kutry, nie były skuteczną bronią przeciwko okrętom większym niż ciężki krążownik. Dlatego przy spotkaniu z nimi zadaniem Shrike’ów był atak właściwy, a towarzyszących im Ferretów — wsparcie elektroniczne i wzmocnienie obrony przeciwrakietowej. Aby mogły to zadanie skutecznie wykonać, zabierały głównie rakiety z głowicami elektronicznymi, a nie laserowymi. W każdym skrzydle dwa dywizjony przezbrojono w Ferrety, Mimo początkowego sceptycyzmu po serii ćwiczeń obejmujących zarówno wspólne ataki, jak i atakowanie Ferretów występujących w roli przeciwnika zasłużyły sobie na uznanie załóg pozostałych kutrów.
Ferrety miały jeszcze jedno nowatorskie rozwiązanie techniczne. Ponieważ nie posiadały dział, głupotą byłoby kazać im towarzyszyć uzbrojonym w grasery Shrike’om podczas całego ataku. Miały zawracać przed wejściem w zasięg skutecznego ognia artyleryjskiego okrętów przeciwnika, by nie stanowić celu dla laserów i graserów, którym nie mogły w żaden sposób skutecznie odpowiedzieć. Ale równocześnie wystawiało je to na wzmocniony ostrzał rakietowy, i to w sytuacji, gdy były zwrócone rufami do okrętów wroga, czyli stanowiły doskonałe cele. By zredukować straty tym wywołane, wciśnięto w ich kadłuby dodatkowy generator osłon burtowych. Był on dokładnie taki sam jak generator osłony dziobowej, tyle że tworzył osłonę rufową. Używać można go było oczywiście tylko przy wyłączonym generatorze dziobowym i po ustaleniu kursu, ale znacznie zwiększał szansę na przetrwanie uciekającego kutra.
Roden i Bolgeo chcieli w taki generator wyposażyć Shrike’a B. Pomysł ten był już rozważany przy modernizacji oryginalnego Shrike’a i został odrzucony, ponieważ nie udało się znaleźć wystarczającej ilości miejsca w kadłubie kutra. Musiano by coś z niego zdemontować, a wszystko, co zdołano wcześniej tam upchać, było konieczne z punktu widzenia floty i jak wykazał sprawdzian bojowy — potrzebne.
Ani Roden, ani Bolgeo nie kwestionowali tego, ale mieli własne podejście do zagadnienia. Obaj pochodzili z Liberty Crossing na Gryphonie. Bolgeo, nim zaciągnął się do Królewskiej Marynarki — co nastąpiło dziesięć lat przedtem, nim Roden trafił na wyspę Saganami — wraz ze starszym bratem spędzał wiele czasu w warsztacie ojca. Zajmowali się głównie unowocześnianiem i poprawkami istniejącego, fabrycznie produkowanego sprzętu używanego także w kosmosie.
Bolgeo podszedł do tematu w niekonwencjonalny sposób i zaproponował genialne w swej prostocie rozwiązanie. Skoro na generator nie było miejsca wewnątrz kadłuba, to należało zamontować go na zewnątrz.
Prywatnie Tremaine był zaskoczony tym, że Roden i jego załoga w ogóle mieli czas na zastanawianie się nad kwestią generatora rufowego. Do załóg kutrów jakoś tak ciągnęli dziwacy i oryginały, ale załoga komandora porucznika Rodena nawet wśród nich zdecydowanie się wyróżniała. Bolgeo, mechanik pokładowy, miał na koncie osiągnięcia barowo-burdowe dorównujące prawie legendzie floty, czyli Harknessowi, gdy ten był w najbardziej „bojowym” okresie swego żywota. Mat Mark Paulk, sternik, cieszył się reputacją doskonałego pilota i zdołał już niegdyś osiągnąć wyżyny stopnia bosmanmata, ale potem wplątał się w incydent z udziałem admiralskiej pinasy, grupy młodych niewiast wątpliwej konduity i skrzynki naprawdę przedniej whisky Hadrin’s World. Astrogator podporucznik Kerry Gilley był młodszy wiekiem od pozostałych, ale starszy doświadczeniem, czemu bezskutecznie próbowały zaprzeczać jego niewinne błękitne oczęta. Nie pomogły mu też przy tłumaczeniu, jakim to cudem znalazł się wraz z Paulkiem i resztą we wspomnianej pinasie. Następną zgraną parę tworzyli mat Sam Smith, operator EW, i mat Gary Shelton, łącznościowiec. Pierwszy miał za sobą trzydzieści sześć lat standardowych służby, drugi niewiele mniej. Uporczywa plotka głosiła, że przed rozpoczęciem wojny obaj bardzo pomagali kwatermistrzostwu w pozbywaniu się zapasów przestarzałych części zamiennych do sprzętu elektronicznego. Co prawda o tym, co było przestarzałe, decydowali sami, a z wrodzonej dobroci serca nie informowali o własnej inicjatywie przepracowanych ponad miarę logistyków, nie chcąc przysparzać im dodatkowej papierkowej roboty. Złośliwi twierdzili, że głównie dlatego, iż nie chcieli dzielić się zyskiem, ale zawiść ludzka jest nieograniczona, a im nigdy nic nie udowodniono.
Reszta załogi w porównaniu z nimi prezentowała się jak gromadka świętych. Podporucznik Olivia Cukor odpowiedzialna za sensory oraz porucznik Kirios Steinbach, zastępca dowódcy, mieli nienaganne przebiegi służby, ale nikt nie miał złudzeń, że ten stan długo się utrzyma. A starszy technik Luke Thiele, pomocnik mechanika, był zielony jak szczypiorek na wiosnę, toteż nie zdążył się niczym zasłużyć, ale sposób, w jaki naśladował Bolgea, w którego wpatrzony był jak w święty obrazek, wskazywał, że szybko nadrobi zaległości. Co do ostatniego członka załogi, porucznika Joego Buckleya, oficera taktycznego, zdania były podzielone. Był doskonałym fachowcem o olbrzymich zdolnościach do podkręcania i modyfikowania oprogramowania systemu kontroli ogniowej, ale reszta dywizjonu była święcie przekonana, że niewinny wygląd i zachowanie godne panienki z dobrego domu nie mają prawa być niczym innym jak grą pozorów. W końcu trafił do załogi Cutthroata, a to mówiło samo za siebie.
Tremaine musiał przyznać, że Roden zdołał stworzyć z tej bandy zgrany zespół, idealnie pasujący do „myśliwskiego ducha” wymarzonego przez Jackie Harmon. W ćwiczeniach tak rzeczywistych, jak i symulowanych byli najlepsi, a stan gotowości kutra ustępował jedynie stanowi jego własnej maszyny, co było bezwzględną zasługą Harknessa. Poza tym w ich zachowaniu na pierwszy plan wybijała się nieco arogancka pewność siebie będąca cechą charakterystyczną naprawdę doborowych załóg. Najbardziej jednak zaskakujące były ich doskonałe wyniki przy notorycznym braku czasu, którego nie marnowali na takie bzdury jak dobrowolne ćwiczenia. Odbyć by się to bowiem musiało kosztem ich prawdziwej pasji, jaką były gry karciane, a zwłaszcza poker. Z zasady z prawdziwą niechęcią godzili się z faktem, iż coś tak mało istotnego jak wojna czasami przeszkadza w czymś naprawdę ważnym, jak na przykład rozgrywka. A Bolgeo i Paulk, którzy wpadli na pomysł umieszczenia generatora na zewnątrz, byli największymi hazardzistami wśród załogi.
Naturalnie był to pomysł, łagodnie rzecz ujmując, nieortodoksyjny, ale właśnie czegoś takiego należało się po tej parce spodziewać. I trudno było się dziwić, że normalnie, by nie rzec rutynowo podchodzący do zagadnienia projektanci biur konstrukcyjnych na niego nie wpadli. Po prostu nie mieli prawa wpaść, niezależnie od tego jakkolwiek sensowny by się okazał, kiedy już ktoś go oficjalnie przedstawił.
Wszyscy wiedzieli, że generatory osłon są zbyt delikatne i cenne, by narażać je niepotrzebnie na zniszczenie, toteż umieszczano je w możliwie najbezpieczniejszych miejscach i zawsze za pancerzem burtowym. W ten sposób eliminowano możliwość przypadkowego trafienia i uszkodzenia go, bo wywoływało to groźną dla całego okrętu lukę w obronie. Generatory zawsze znajdowały się więc wewnątrz kadłuba, i to nie przy samej burcie, ponieważ pancerz umieszczano na zewnątrz burty. Bolgeo, Paulk i Roden wpadli na rzecz tak oczywistą, że nikt wcześniej nie miał prawa tego zauważyć — kutry nie miały pancerza nigdzie, więc umieszczenie generatorów wewnątrz kadłuba dawało im taką samą ochronę jak osłonięcie arkuszem papieru. Pancerza zaś mieć nie mogły, bo były zbyt małe — gdyby dano im wystarczający do osłabienia promienia grasera, miałyby zbyt wielką masę w stosunku do wydajności reaktora. Skoro więc kadłub nie stanowił dla generatora żadnej osłony przed trafieniem, nie istniał też żaden powód, dla którego musiałby on znajdować się wewnątrz kadłuba. Było to po prostu przyzwyczajenie projektantów.
Co do tego mieli całkowitą rację, a Tremaine i Harkness sprawdzili ich wyliczenia i okazało się, że w innych kwestiach trójka wynalazców także się nie myliła. Istniał co prawda problem interferencji z węzłami beta, który wymagał znacznie dokładniejszych obliczeń, ale to nie powinno być poważnym problemem. Ze wstępnych analiz natomiast wynikało, że takim problemem może być energia. Nowe reaktory spisywały się doskonale, ale jak każde źródło energii miały określoną wydajność i nie były w stanie wytworzyć jej tyle, by zasilić wszystko, co mogło okazać się potrzebne w ogniu walki. Zwłaszcza w przypadku Shrike’ów uzbrojonych w grasery. Osłona dziobowa podobnie jak graser zasilana była z masywnych kondensatorów nadprzewodnikowych i jednym z zadań mechanika pokładowego było pilnowanie, by reaktor, jeśli nie zasilał niczego innego, doładowywał kondensatory. Aby rufowa osłona mogła zostać włączona, należało podłączyć jej generator do jednego z pozostałych kondensatorów, co stwarzało ryzyko, że zabraknie w nim energii na zasilenie czegoś, co pierwotnie miał zasilać, i to jak zwykle w najkrytyczniejszym momencie. Drugim rozwiązaniem było dodanie kondensatora przeznaczonego wyłącznie do zasilania generatora rufowego bądź to wewnątrz kadłuba, w którym już i tak było przeraźliwie ciasno, bądź też na zewnątrz, obok generatora.
— Naprawdę są przekonani, że rozwiązali problem interferencji węzła i deformacji ekranu? — spytał w końcu Tremaine.
— Tim mówi, że tak — Harkness wzruszył ramionami. — To on jest praktykiem z doświadczeniem. Roden jest teoretykiem i entuzjastą. Tim opracował plany i twierdzi, że jest pewien swego.
— Hmm… — Tremaine powtórnie potarł czubek nosa. — A zasilanie?
— Może być dwojakie: jedno z kondensatorów grasera i jedno z kondensatorów osłony burtowej. W ten sposób mogą żonglować źródłami bez ryzyka wyciągnięcia z któregoś całej energii potrzebnej do innego urządzenia. I nie zostaną bez rufowej osłony.
— Albo wyczerpią zasilanie dwóch kluczowych systemów.
— Albo — Harkness powtórnie wzruszył ramionami. — Ale jeśli popatrzeć na to z drugiej strony, skoro aż tak potrzebowaliby rufowej osłony, spieprzając, to mało prawdopodobne, żeby był im do czegoś przydatny graser, prawda?
— Fakt. — Tremaine zastanowił się i dla odmiany teraz on wzruszył ramionami.
— No dobra. Poszukaj Bolgea i powiedz mu, żeby zjawił się u mnie z Rodenem i Paulkiem. Chcę z nimi pogadać i sprawdzić obliczenia. Potem napiszę raport do kapitana Adiba i admirał Truman. A póki co, masz moje błogosławieństwo na zbudowanie tego z części będących w dyspozycji skrzydła. I zagoń Bolgea do pomocy.
— Pewno, że zagonię — Harkness uśmiechnął się. — Tak sobie czasem myślę, że najbardziej podoba mi się tu warsztat: dali mi tyle nowych zabawek i jeszcze płacą, żebym się nimi bawił. Żyć nie umierać, skipper.
— Skoro jesteś szczęśliwy, to ja też, tylko niech cię entuzjazm nie poniesie. To, co wymyślili, nie będzie tanie, a jeśli nie zadziała, będę się gęsto tłumaczył w kwatermistrzostwie, gdzie się podziały te wszystkie części.
— Nie ma strachu; jak ja to zbuduję, będzie działać. A jeśli nie będzie, zabiorę im talię i poczekam, aż Bolgeo coś wymyśli. Gwarantuję, że pójdzie mu piorunem.