Wypełniona do ostatniego miejsca widownia trwała w absolutnej ciszy. Sara Drummond uniosła rękę ku oczom. W kręgu światła rzucanym przez umieszczony w górze niewidzialny reflektor wydawało się Alexowi, że naprawdę dostrzega na jej dłoni czerwoną plamę.
– To zapach krwi! – powiedziała aktorka cicho i prawie spokojnie. – Wszystkie pachnidła Arabii nie zmienią zapachu tej drobnej dłoni. Och!
Ostatni wykrzyknik był pełen cichego zdziwienia i równocześnie tak pełen szaleństwa, że Alex przetarł oczy. Nigdy nawet nie przypuszczał, że można zawrzeć całe tomy spraw psychologicznych, całą mękę człowieka i całe oddalenie szalonego mózgu od świata w jednym kompletnie nic nie znaczącym słowie, wypowiedzianym w dodatku tak cicho, że gdyby nie zupełna cisza w teatrze, nie dotarłoby ono chyba do słuchaczy. Kątem oka spojrzał na Parkera. Inspektor siedział pochylony nieco ku przodowi, oczy miał przymrużone, a na twarzy wyraz takiego skupienia, jak gdyby był uczonym obserwującym fenomen, od którego zależy los wszystkich jego badań. Mimo to wyczuł spojrzenie sąsiada i z wolna odwrócił głowę. Ze zdziwieniem Alex dostrzegł w jego oczach nie podziw, ale jak gdyby troskę.
Kiedy kurtyna opadła i nastąpiła mała przerwa przed rozpoczęciem ostatniego aktu, Parker trącił go lekko.
– Czy chcesz zostać do końca? Lady Macbeth już nie zobaczymy, a dalszy ciąg i tak znamy ze szkoły – uśmiechnął się leciuteńko. – Jestem tylko policjantem, ale wydaje mi się, że dla pozostałych aktorów szkoda godziny naszego życia. To dziwne przedstawienie. Ta kobieta panuje nad wszystkim tak bardzo, że szczerze mówiąc, mniej mnie obchodzi jej mąż i jego losy.
– Dobrze – powiedział Joe. – Chodźmy.
Po kilkunastu minutach czarny samochód zatrzymał się przed jego domem. Inspektor ocknął się z zamyślenia.
– Mieliśmy przecież jechać do East Endu! Zapomniałem powiedzieć sierżantowi i dlatego odwiózł nas z powrotem. Ale może to nawet lepiej. Czy mogę o tej porze wpaść do ciebie na chwilę?
– No pewnie! – powiedział Alex. – Przecież ciągle jeszcze nie powiedziałeś mi tego, co chcesz powiedzieć.
– Ja? Tak. Oczywiście… – Parker zamilkł.
Winda miękko popłynęła w górę. Kiedy weszli, Alex wyciągnął z małej lodówki, ukrytej pomiędzy pełnymi książek półkami, dwie butelki i trzymając je w obu rękach pokazał inspektorowi.
– Koniak czy whisky?
– Whisky. Bez wody sodowej, jeżeli mogę prosić.
Usiedli. Alex nalał. Wypili w milczeniu. Alex nalał powtórnie. Inspektor przecząco potrząsnął głową.
– Myślę – powiedział z troską w głosie – o tym, że jedziesz do Drummondów, żeby pisać. Nie chciałbym ci przeszkadzać w tym. Nie mam właściwie prawa.
– Ben – Joe wstał – rozumiem, że kiedy jest się znakomitym detektywem, człowiek nie może zachowywać się zupełnie tak samo jak, powiedzmy, nauczyciel greki albo właściciel sklepu z zabawkami. Ale jeżeli wolno mi prosić, to proszę, żebyś nie zachowywał się jak postać z drugorzędnej powieści kryminalnej.
– Idiota! – powiedział inspektor szczerze i rozłożył ręce. – Ja naprawdę bardzo się martwię i naprawdę nie wiem, co ci mam powiedzieć.
– Jeżeli zaczniesz mówić, dojdziemy w końcu do jakichś rezultatów. Tak mi się przynajmniej wydaje…
– Prawdopodobnie masz słuszność… – Inspektor wychylił szybko zawartość drugiej szklaneczki i znowu umilkł. Teraz Joe postanowił mu nie przerywać. Był naprawdę zaciekawiony. Mimo to jeszcze miał w oczach drobną, wyprostowaną sylwetkę kobiety na scenie. Wszystkie pachnidła Arabii…
– Gdyby nie to, że Ian Drummond, ty i ja byliśmy kiedyś przyjaciółmi i, jak myślę, jesteśmy nimi nadal, nigdy bym do ciebie z tym nie przyszedł – zaczął Parker. – To, co ci powiem, jest tajemnicą służbową. No, niezupełnie może, bo uzyskałem zgodę moich zwierzchników, aby mówić z tobą na ten temat… – Znowu urwał. Alex milczał nadal. – Nie wiem, czy mam słuszność, ale wydaje mi się, że Ian jest w niebezpieczeństwie… – powiedział wreszcie inspektor. – W dużym niebezpieczeństwie, nie mniejszym może niż wtedy, kiedy razem z nami latał nad Niemcami. Może nawet w większym, powiedziałbym, bo wtedy wiedzieliśmy, co nam grozi. Byliśmy uzbrojeni, czujni, wyszkoleni w zwalczaniu tego niebezpieczeństwa i mieliśmy tyle samo szans, co atakujący nas myśliwiec. Teraz jest inaczej.
Głowa Sary Drummond zniknęła z wyobraźni Alexa i na jej miejsce pojawiła się roześmiana twarz w oficerskiej, nasuniętej na bakier czapce. Taki był Ian wtedy. Niewiele się zmienił. Utył może trochę, ale ciągle wyglądał jak chłopak. Duży, genialny chłopak o uśmiechu, który rozbrajał wszystkich i nic dziwnego, że rozbroił także największą aktorkę Wielkiej Brytanii.
– Jak to? Ian?
– Tak. Jak wiesz, Ian jest chemikiem. Wiesz także, że zrobił to, co w innych zawodach nazywałoby się wielką karierą. Wśród uczonych nie używa się tego określenia. Ale Ian jest światową znakomitością w dziedzinie tworzyw syntetycznych. On i jego najbliższy współpracownik, Harold Sparrow, pracują w tej chwili nad syntezą siarki. Nie umiem powiedzieć o tej sprawie zbyt wiele, bo nie jestem specjalistą. Zresztą ty też nie jesteś. Ważne jest to, że ich badania mogą przynieść prawdziwą rewelację w sensie przemysłowym. Jeżeli to, nad czym pracują, przyniesie owoce, sprawa stosowania mas plastycznych rozrośnie się w krótkim czasie niesłychanie. Od syntetycznych tanich domków do leciutkich kuloodpornych pancerzy dla czołgów i absolutnie odpornych na wzrost temperatury kadłubów samolotów naddźwiękowych. Powtarzam ci tylko to, co usłyszałem. Oczywiście, jest to więcej niż tajemnica wojskowa… chociaż okazuje się, że zna ją zbyt wiele osób.
– Rozumiem.
– Myślę, że trochę już rozumiesz. I Drummond, i Sparrow są nie tylko naukowcami, ale i ludźmi interesu. Chociaż przeprowadzają badania pod wysokim protektoratem jednego z naszych na pół rządowych koncernów, nie zwierzają się nikomu. Mimo to sprawa wypłynęła na zewnątrz.
– Skąd wiesz?
– Stąd… – powiedział inspektor i wyciągnął z zewnętrznej kieszeni marynarki kopertę. – Wiedziałem, że o to zapytasz. Chcę ci to pokazać. Jeżeli tajemnica jest znana komuś zupełnie obcemu, nie ma powodu, żeby jej nie powierzyć tobie. Zresztą muszę ci zaufać.
Podał Alexowi list. Joe wyjął z koperty niewielką, zwykłą kartkę, pokrytą maszynowym pismem, i zaczął czytać półgłosem:
Do Scotland Yardu
Panu Ianowi Drummond i panu Haroldowi Sparrow grozi niebezpieczeństwo. Chodzi o ich badania. Są komuś bardzo potrzebne. Próbowano kupić. Teraz będą próbowali ich zmusić do milczenia. To straszne. Ratujcie ich!
Przyjaciel Anglii
Alex roześmiał się.
– To brzmi jak list napisany przez wariata, który przeczytał za wiele komiksów – powiedział szczerze. – Nie tak wyobrażam sobie ostrzeżenie serio. Dostajecie chyba codziennie setki takich listów. Na pewno grożą, że zabiją królową albo wysadza parlament, albo podłożą bombę pod obcą ambasadę. Takich maniaków są setki, może nawet tysiące. Nie. Nie przejmowałbym się tym.
– I ja nie – powiedział inspektor – gdyby nie kilka punktów, które to wykluczają. Po pierwsze: maniak, który by wiedział, na przykład, że dziś w nocy mamy wypróbować latającą łódź podwodną, byłby nie tylko maniakiem, gdyby termin był prawdziwy, a sprawę tej łodzi otoczono ścisłą tajemnicą.
– Chcesz powiedzieć, że zastanawia cię, skąd autor tego listu wie o pracy Drummonda i Sparrowa, tak?
– Tak. Po drugie, wie on także, że były próby pertraktacji z obu uczonymi. Prowadzili je przedstawiciele pewnego bardzo z nami zaprzyjaźnionego mocarstwa, które interesuje się, oczywiście, rozwojem wiedzy o tworzywach sztucznych. Próby penetracji były bardzo ogólnikowe i wydawało się, że tamci raczej coś zwęszyli, ale nie mają żadnej pewności, co właściwie nasi uczeni kryją w rękawie. Przedsięwzięliśmy jak najdalej idące środki ostrożności, bo chociaż przyjaźń międzynarodowa i pakty wiekuistej przyjaźni to rzeczy chwalebne, ale sprawa dotyczy pierwszeństwa na rynkach całego świata i olbrzymich sum patentowych. Kiedy się widziało w życiu to, co ja widziałem, wie się, że życie ludzkie jest tylko jedną z cyfr w równaniu. Niekiedy równanie wymaga, by ta cyfra była najważniejsza, wtedy człowiek staje się bezcenny. Ale kiedy indziej równanie nie wychodzi bez skreślenia tej cyfry i człowiek zostaje zmazany z tablicy tak dokładnie, jakby go na niej nigdy przedtem nie było. Nie chciałbym… nie chcielibyśmy, żeby Drummond i Sparrow zostali zmazani z tej tablicy tylko dlatego, że mocarstwo, będące naszym wielkim przyjacielem, posiada gałęzie przemysłu, które nie znoszą konkurencji. Ten list byłby może listem maniaka. Niestety, zawiera on zbyt wiele prawdy. Poza tym, i to jest trzeci punkt, który mnie niepokoi i każe traktować go poważnie: autor listu wie, że Drummond i Sparrow współpracują z sobą. Mało tego, wie, że praca ich w tym stadium, w jakim się znajduje, może zejść do grobu razem z nimi.
– Nie chcesz mi chyba powiedzieć, że na porządku dziennym jest zabijanie uczonych obcych krajów tylko dlatego, że mają jakiś dobry pomysł? Tych rzeczy się nie robi.
– Masz słuszność i nie masz słuszności. Trudno określić, jaki skutek wywrą prace obu naszych uczonych na ukształtowanie się rynku. Mogą przecież doprowadzić do ruiny tych, którzy będą musieli, siłą rzeczy, posługiwać się innymi metodami, bardziej przestarzałymi. Mogą uderzyć w producentów stali, w przemysł hutniczy, czy ja wiem zresztą, w co? Nie wiem. Jedno tu jest tylko trochę niejasne…
– Co? – zapytał Alex.
– To mianowicie, że w takich wypadkach zabijanie ludzi jest, jak mi się wydaje, zupełną ostatecznością. Z tego listu wynika, że jakieś bardzo potężne siły wiedzą o badaniach Drummonda i Sparrowa i chcą ich unieszkodliwić. Otóż jest to trochę sprzeczne z logiką.
– Dlaczego?
– Bo genialnych ludzi nie zabija się jak muchy. Nawet gdyby badania ich mogły spowodować przewrót w przemyśle, to zawsze chce się ich najpierw kupić, zneutralizować, wykorzystać dla siebie. Przecież przedstawiają oni ogromną wartość dla każdego, kto ich wykorzysta. Umarli znaczą tylko tyle, co dwaj umarli urzędnicy. A tych prób, tych zabiegów, tej penetracji, jak dotąd, ani jeden, ani drugi nie odczuł. Poza tym, mówiąc szczerze, ma to trochę fantastyczny posmak. I gdyby nie…
– Gdyby nie fakt, że autor listu zdaje się stać blisko tych spraw, nie przejmowałbyś się tym?
– Mniej więcej. Jest w tym wszystkim coś niejasnego, coś, co wymagałoby wytłumaczenia. Nawet jeżeli wyobrazimy sobie mocarstwo czy koncern zagrożone badaniami Drummonda i Sparrowa, to taki niczym jeszcze nie sprowokowany zamach na nich w drugiej połowie dwudziestego wieku jest trochę nieprawdopodobny. Przecież nie wiadomo nawet, w jakim stopniu i o ile ich prace są ważne. My przypuszczamy, że są. Obaj badacze wierzą w to, ale mam informacje, że praca ich nie jest jeszcze zakończona, że istnieje szereg trudności, a w końcu byłoby nonsensem zakładać, że fabrykanci lamp naftowych powinni byli zamordować Edisona, kiedy wynalazł żarówkę elektryczną, a producenci salwarsanu zabić Flemminga, kiedy ogłosił odkrycie penicyliny. Przemysł nie broni się przecież przed postępem technicznym, chce go raczej wykorzystać dla siebie.
– Więc?
– A, ba! Czy ja wiem? W końcu wszystko jest możliwe. Nie wiemy o autorze tego listu niczego poza tym, że napisał go na małym, walizkowym remingtonie i wrzucił do skrzynki w Londynie. Oficjalnie nie przykładamy zbyt wielkiej wagi do tego rodzaju listów. Ale kiedy chodzi o naszych najwybitniejszych uczonych, nie wolno niczego lekceważyć. Tym bardziej gdy list posiada cechy, o których już mówiliśmy.
– Dobrze – powiedział Alex i mimo woli uśmiechnął się. – To znaczy, że nic im chyba nie grozi, ale jeżeli któregoś dnia zostaną obaj znalezieni w swoich łóżkach z wielką porcją arszeniku w żołądkach, wówczas Scotland Yard nie będzie się dziwił.
– Przeciwnie, będzie się dziwił! – Parker, wstał. – Będzie, bo do zadań Scotland Yardu należy między innymi, aby obywatele tego kraju nie byli przed snem karmieni arszenikiem. Słuchaj, Joe – podszedł do przyjaciela i położył mu rękę na ramieniu – będę z tobą zupełnie szczery teraz.
– A więc nie byłeś do tej pory?
– Byłem, Ale niezupełnie. Ten list nadszedł do nas przed dwoma tygodniami. Zrobiliśmy od tego czasu wszystko, co robi się zwykle w takich sprawach. Rozmawialiśmy z obu uczonymi, oczywiście bardzo delikatnie, i otoczyliśmy Sunshine Manor dyskretną opieką. Na szczęście, posiadłość jest oddalona od większych skupisk ludzkich i nietrudno bez zwracania na siebie uwagi kontrolować ruch obcych w okolicy. Niestety, na moją propozycję, aby umieszczono w domu jednego z naszych ludzi, Drummond odpowiedział zdecydowanie odmownie. Trzeba przyznać, że ani on, ani Sparrow nie przejęli się w ogóle tym listem. I tu właśnie…
– Zaczyna się moja rola?
– Tak. – Parker usiadł i nalał sobie whisky, ale odstawił szklaneczkę i spojrzał niemal wesoło na stojącego przed nim gospodarza. – Oczywiście… hm… uzyskałem pozwolenie wglądu w korespondencję domowników Sunshine Manor. Przed tygodniem przeczytałem list, w którym Ian zaprasza cię do siebie, a trzy dni temu twoją odpowiedź, w której dziękujesz za zaproszenie i oświadczasz, że pojutrze przyjedziesz tam na dwa tygodnie.
– Hm… – powiedział Alex. – Zważywszy, że prawa naszego kraju zabraniają władzom ingerencji w prywatne życie obywateli i zapewniają, między innymi, tajemnicę korespondencji…
– Istnieje u nas paragraf dotyczący dobra publicznego. W pewnych specjalnych i umotywowanych wypadkach może on być stosowany. Wydawało nam się, że jest to właśnie jeden z tych wypadków, a Home Office uznało to za słuszne. Czytałem więc te listy, jak by to powiedzieć, w imieniu Jej Królewskiej Mości. Oczywiście, gdyby nie fakt, że uratowałeś mi kilka razy życie…
– A ty mnie!
– Nie o to chodzi. – Inspektor machnął ręką. – Gdyby nie fakt, że uratowałeś mi kilka razy życie, że razem wykonaliśmy w czasie wojny kilka ściśle tajnych zadań lotniczych, że wreszcie osobiście zaręczyłem, że ufam ci tak, jak sobie samemu, nigdy byś się o tym nie dowiedział.
– Rozumiem. – Alex usiadł, nalał whisky i umoczył usta w szklaneczce. – Chcesz, żebym znalazł się w Sunshine Manor jako twoje nieoficjalne ucho i oko. Ale czy potrafię nim być?
– Nie wiem. Nie proszę cię o nic nadzwyczajnego. Szczerze mówiąc, rozmawiałem z Ianem kilka dni temu i, oczywiście, zaprosił mnie jak najserdeczniej, wzmiankując, że napisał także do ciebie. Bardzo się cieszy na myśl o tym, że usiądziemy wszyscy trzej przy kominku i przypomnimy sobie stare dzieje. Oczywiście zdaje on sobie sprawę, że będę tam po trosze służbowo, ale sądząc z rozmowy z nim, jestem jedynym policjantem, którego chciałby tolerować pod swoim dachem. Niestety, będę mógł przyjechać tam dopiero w przyszłym tygodniu, bo kilka spraw zatrzymuje mnie w Londynie. A sądząc z tego zwariowanego listu, niebezpieczeństwo, które grozi naszym uczonym, jest bliskie, o ile w ogóle mamy się z nim liczyć. Z samego rytmu zdań wynika, że autor wie o czymś, co wisi w powietrzu. Chcę od ciebie dwóch rzeczy: po pierwsze, jesteś dorosłym, wysportowanym mężczyzną i przyjacielem Iana, więc po wtajemniczeniu w całą sprawę staniesz się naszym sojusznikiem, który będąc na miejscu, może w jakimś nie znanym mi krytycznym momencie zapobiec czemuś, czego także nie umiem określić. Po drugie, chciałbym, żebyś jako jeden z gości zorientował się w sytuacji. W Sunshine Manor znajduje się w tej chwili sześć osób, prócz służby. To znaczy w tej chwili znajduje się tam pięć osób, ale Sara Drummond, którą podziwialiśmy dzisiaj, zakończyła właśnie występy i pojedzie do męża na kilkutygodniowy wypoczynek. Poza tym jest tam Sparrow i jego żona Lucja…
– Czy mieszkają tam?
– Nie. To znaczy Sparrow nieomal mieszka, bo urządzili sobie wraz z Drummondem prywatne laboratorium w Sunshine Manor i spędzają tam większą część roku. Lucja Sparrow jest chirurgiem.
– Ach! – Alex gwizdnął cicho przez zęby. – To ona! Lucy Sparrow! „Najpiękniejszy chirurg Wysp Brytyjskich!” Ian nie mówił mi, że to żona Sparrowa.
– Widocznie zapomniał. Znasz uczonych. Otóż piękna Lucy jest tam teraz także i pozostanie kilka tygodni dojeżdżając raz na tydzień do Londynu. Sądząc z tego, co wiem, powinna bywać nawet częściej w Sunshine Manor…
– Czy masz na myśli bezpieczeństwo jej męża?
– Można by to nazwać i tak… – Parker uśmiechnął się. – Może to tylko plotka, jedna z tych, które podobnych okolicznościach Scotland Yard musi znać, a która nie ma specjalnego znaczenia. Mimo to chcę, żebyś jadąc tam wiedział jak najwięcej. Otóż, o ile wiem, Sparrow jest, jak by to powiedzieć, pod wielkim urokiem żony swego przyjaciela, a naszej niezapomnianej gwiazdy dzisiejszego przedstawienia.
– Czy chcesz przez to powiedzieć, że za plecami Iana jego żona i współpracownik…
– Nie wiem. Może to nie jest zupełnie tak. Może Sara po prostu musi podporządkować sobie wszystkich mężczyzn, którzy wejdą w jej orbitę. A może właśnie to, że żona Sparrowa jest tak wielką pięknością, spowodowało, że chciała spróbować swych sił przeciwko niej. W każdym razie podczas przeczesywania życiorysów tej grupki ludzi natknąłem się na jakąś nikomu z ich bliskich nie znaną wycieczkę autem we dwoje, na jakieś spotkanie w Szkocji i jeszcze na dwa czy trzy mniej znaczące fakty, które wskazywałyby na przyjaźń nieco bardziej gorącą, niż jest to ogólnie przyjęte w stosunku do kolegów męża. Ale to było w zeszłym roku. Czy sytuacja taka trwa nadal albo czy znaczy ona wiele w życiu tego małego społeczeństwa, nie wiem. Bywa i tak, że dwoje ludzi może być nagle pociągniętych ku sobie, wbrew wszelkim oficjalnym więzom, a potem oddalają się od siebie i nie pozostawia to żadnego śladu w ich psychice. Jeżeli chodzi o Sarę Drummond, to jej życiorys jest dość bujny, chociaż nigdy nie przekroczyła granicy skandalu. To, o czym ci mówię, jest raczej własnością Scotland Yardu, a nie ogółu. Myślę, że ani Drummond, ani Lucja nie mają pojęcia o tym, że tamci przeżyli kiedyś, taką przygodę. Co prawda, Sparrow jest człowiekiem uczciwym i solidnym, więc dla niego musiało to być wielkie przeżycie. Nie myślę o tym, co przeżywał z Sarą Drummond, ale raczej o tym, co przeżywał, sprzeniewierzając się przyjaźni, koleżeństwu, żonie i tak dalej. Nie należy on do ludzi, którzy swobodnie mogą mieszkać pod czyimś dachem i uwodzić żonę gospodarza.
– A jednak?
– Właśnie. Dlatego przypuszczam, że jego sytuacja musiała być trudna, a może jest taka nadal. Jeżeli mimo to sprawa nie pociągnęła za sobą żadnych konsekwencji i pozostała w tajemnicy, należy to zapewne przypisać Sarze, która na swój sposób kocha naszego przyjaciela Iana i nigdy by go nie rzuciła. To ona musiała pokierować Sparrowem i zmusić go do ukrycia wszystkiego i dalszej współpracy z Drummondem, jak gdyby nic się nie stało. Ale są to jedynie moje przypuszczenia. Mogę się w ogóle mylić. Te spotkania ich mogły być bardziej niewinne, niż na to wskazują moje informacje. Ludzie mają skłonność do wyolbrzymiania tych spraw…
– Biedny Ian… – westchnął Alex. – Ale to jednak genialna aktorka. Nie wiem, czy mam słuszność, lecz umiałbym ją rozgrzeszyć z takich słabości.
– Nie wiem, czy Ian byłby tego samego zdania, a jeśli mowa o Lucji Sparrow, to i ją można nazwać wielką indywidualnością. Fakt, że tak piękna kobieta została tak znakomitym chirurgiem, też nie da się łatwo wytłumaczyć. Wydawałoby się, że te śliczne dziewczyny mają do dyspozycji tysiące innych zajęć w życiu, przynajmniej do chwili, póki nie zwiędnie ich uroda.
– Ciekawe towarzystwo… – mruknął Alex. – A któż tam jeszcze przebywa, jeżeli skończyłeś już wylewać błoto na żony naszych przyjaciół?
– Jest tam jeszcze sekretarz obu uczonych. Nie jest on właściwie sekretarzem, ale także chemikiem, młodym i bardzo zdolnym uczniem Drummonda. Może właściwsza nazwa dla niego byłaby: asystent. Nazywa się Filip Davis, ma lat dwadzieścia osiem, matkę i dwoje rodzeństwa, jest bardzo przystojny i po uszy zakochany w Lucji Sparrow.
– O, wielki Boże! – westchnął Alex. – Kiedyż ci ludzie dokonują swych wiekopomnych odkryć, jeżeli przez cały czas zajęci są zupełnie czym innym?
– Widocznie umieją łączyć przyjemne z pożytecznym. O ile mogłem stwierdzić, Lucja Sparrow nie wie nawet o gwałtownym uczuciu asystenta swego męża. Znam je z jego listu do matki. Mówi o swojej cichej, beznadziejnej miłości.
– To już lepiej. – Joe Alex wypił swoją whisky. – Odzyskuję wiarę w społeczeństwo. Młode pokolenie nie jest cyniczne. Co dalej? Kto jeszcze?
– Poza tym przebywa tam, zaproszony przez Iana jeszcze zimą, profesor Robert Hastings z uniwersytetu Pensylwania w USA. Przyjechał przed tygodniem i zamierza pojutrze odjechać. Ma już zarezerwowany bilet na samolot do Nowego Jorku. Jest to uczony wielkiej miary o zainteresowaniach zbliżonych do zainteresowań naszych badaczy.
– Czy mylę się, czy też mając na myśli zaprzyjaźnione z nami mocarstwo, które mogłoby ponieść wielkie straty na skutek badań Drummonda i Sparrowa, miałeś na myśli Stany Zjednoczone?
Parker rozłożył ręce.
– Gdybyś pracował na oficjalnym stanowisku, a nie był gardzącym polityką autorem kryminalnych romansów, wiedziałbyś, że zadawanie takich pytań jest nie na miejscu. Nie jestem upoważniony do niedyskrecji na ten temat. – Uśmiechnął się. – W każdym razie byłbym ci wdzięczny, gdybyś umiał sobie pozyskać sympatię tego miłego pana.
– Nie jesteś zupełnie pewien, czy przyjechał do Sunshine Manor tylko dla odpoczynku?
– W moim zawodzie pewność uzyskuje się wyłącznie drogą bardzo żmudnych dochodzeń i wielostronnych dowodów. Tam gdzie nie ma tych dowodów, nie ma także pewności, Joe. Jeżeli jesteś pisarzem z wyobraźnią, nie żądaj ode mnie dalszego zagłębiania się w rozmowę o tym człowieku, który może okazać się dla ciebie przedmiotem interesującego studium psychologicznego. Byłoby ciekawe, gdyby udało ci się poznać chociażby część jego cennych myśli. Pan profesor Robert Hastings jest sławnym człowiekiem. Chciałbym, żebyś odnalazł w sobie słabość do sławnych ludzi.
– Rozumiem. I to już wszyscy?
– Wszyscy, nie licząc służby. Ale służba na razie nie wchodzi w grę. Jest tam nasz stary znajomy Malachi, a poza tym dwie miejscowe kobiety. Obie poza wszelkimi podejrzeniami, jak mi się wydaje.
Joe Alex westchnął.
– Wybierałem się do Sunshine Manor, żeby napisać książkę – powiedział bezradnie. – Chciałem spokoju ukojenia nerwów, zerwałem dzisiaj z kobietą…
– Z panią Karoliną Beacon, wiem. Jutro zamieszka ona w Torquay, w hotelu „Excelsior”.
– O Boże! Więc i mnie szpiegujesz?
– Skądże! Po prostu, kiedy otrzymałeś zaproszę: do Iana, musiałem przejrzeć listę twoich znajomych. Mógłbyś przecież, nie wiedząc o niczym, dać się wykorzystać w jakimś celu, którego byś nie zrozumiał. To nie był brak zaufania do ciebie. Ale jeżeli ten anonim zawiera choć słowo prawdy, to tamci, kimkolwiek oni są, także przecież musieli postarać się o przejrzenie życiorysu Iana i listy jego przyjaciół. Chodzi im może o kontakt z nim, o przeszmuglowanie swojego człowieka do jego otoczenia, o zebranie informacji o jego życiu. Nikt cię o niego nie wypytywał?
– Nie – Alex potrząsnął głową. – Nikt, nigdy… – Zastanowił się. – Nie, na pewno nie.
– Właśnie. – Parker wstał. – To ciekawe, że żaden przyjaciół Drummonda albo Sparrowa ani nikt z ich dalszej rodziny nie stał się celem badań tych, którzy mogliby im zaszkodzić. Sprawdzałem to dosyć dokładnie, bo od tego miejsca mogłyby się zacząć nici prowadzące do ewentualnego kłębka. Ale nic takiego się nie dzieje. Trzeba przyznać, że przeciwnik, o ile istnieje, jest bardzo przebiegły. Dlatego każda informacja będzie dla nas bezcenna.
– Ale czy ja…
– Czytuję przecież te twoje książki. Jest w nich spostrzegawczość i zmysł matematyczny. Często są bardziej podobne do życia, niż ci się wydaje. Poza tym jesteś przecież rozgarniętym chłopcem, który trochę przeżył. A w końcu chodzi o Iana. To na pewno nie jest chwila, w której jego przyjaciele powinni zlekceważyć grożące mu niebezpieczeństwo, nawet jeżeli są szansę, że jest ono tylko wytworem czyjejś wyobraźni. Mój telefon domowy masz zapisany u siebie, prawda?
– Tak.
Inspektor wyciągnął z kieszeni kartkę papieru.
– Tu masz mój numer w Yardzie, a ten drugi, to numer posterunku policji w Malisborough. O ile pamiętam, jest to nieduże miasteczko odległe o dwie mile od posiadłości Drummondów. Jeżeli powiesz im, że chcesz ze mną rozmawiać, natychmiast cię połączą. Znajdą mnie od razu, bo wiedzą, gdzie mnie szukać. A za tydzień ja sam wpadnę na parę dni do Sunshine Manor. Wymogłem na Ianie, żeby nikomu nie mówił o moim zawodzie. Przyjadę jako jego kolega z czasów wojny. Zresztą stary Malachi zna i ciebie, i mnie z tamtych czasów. Ty też o tym będziesz musiał pamiętać.
– To nie będzie trudne – powiedział Alex. – Przynajmniej to jedno nie będzie trudne.
Odprowadził gościa do windy, a potem podszedł do okna i zobaczył pośród nocy czarny samochód oddalający się cicho wymarłą, jasno oświetloną ulicą.