VI. W świetle księżyca

Noc była ciepła, tak ciepła, że odczuł wyraźną różnicę pomiędzy nagrzanym powietrzem ogrodu, a chłodną, pachnącą kamieniem atmosferą sieni. Było widno. Ostre sztylety księżycowego blasku przecinały palisadę starych drzew i kładły się na kwiatach klombu, wynurzając je z mroku i nadając im inne kształty, bardziej fantastyczne i tajemnicze. Niedaleko lekko wygięta łodyga nie rozkwitłej jeszcze białej róży przypominała uniesiony tułów węża o śnieżnej wąskiej głowie, zwróconej ku górze. Rosła ona na brzegu obramowania olbrzymiego klombu, który zajmował prawie całą wolną przestrzeń przed domem i przecięty był tylko pośrodku ścieżką, prowadzącą ku starym platanom i lipowej alei. Wokół klombu była ciemność. Gęsta ściana parku wydawała się jeszcze bardziej gęsta i nieprzenikniona, bo księżyc świecił spoza niej i był wyżej, zaplątany w tej chwili w konarach lip.

Obok białej róży stał człowiek. Alex przymrużył oczy i przyjrzał mu się schodząc z szerokiego stopnia, łączącego dom z parkiem. Człowiek ruszył ku niemu i zatrzymał się. Alex poznał Filipa Davisa.

– Czy nie widział pan profesora Sparrowa? – zapytał Davis. – Czekam tu na niego – dodał, jak gdyby w formie usprawiedliwienia.

– Na pewno zaraz zejdzie. – Alex zatrzymał się i zapalił papierosa – Poszedł odprowadzić żonę na górę.

– Tak, tak, oczywiście. Wiem o tym. Ale myślałem, że może… – Joe zauważył, że młody człowiek nerwowo zaciera ręce.

– Piękna noc – powiedział Alex, żeby coś powiedzieć. Chciał ruszyć dalej. Powinien był teraz spokojnie i w samotności obmyślić całą książkę i raz jeszcze przyjrzeć się z bliska i krytycznie planowanemu przebiegowi jej treści. Potem będzie już mógł spokojnie usiąść do pisania.

– Tak, rzeczywiście, bardzo piękna… – Filip uniósł się lekko na palcach i spojrzał ponad jego ramieniem ku oświetlonej sieni, z wnętrza której zabrzmiały kroki. Ale była to tylko pokojówka Kate.

– Znowu telefon z Londynu do pana, proszę pana – powiedziała i uśmiechnęła się w półmroku do Alexa.

– Do mnie? – zapytał Alex.

– Nie, do pana.

– O, mój Boże. – szepnął Filip, ale tak, że Joe zdołał go usłyszeć. Ruszył szybko ku drzwiom i minąwszy pokojówkę, zniknął w sieni. Młoda i ładna Kate uniosła głowę, spojrzała na księżyc i westchnęła.

– Bardzo piękna noc, proszę pana, prawda?

– Tak, rzeczywiście… – Alex mimo woli obejrzał ją od stop do głów i prędko odwrócił się. – Trzeba iść na spacer po kolacji – mruknął w formie zakończenia rozmowy. Nie czas był teraz na podszczypywanie młodych pokojówek w parku. Chociaż ze wstydem mógł stwierdzić, patrząc w przeszłość, że zdarzało mu się już w życiu i to także.

Mam swoje małe słabości jak każdy człowiek… – powiedział sobie w myśli i równocześnie, jak gdyby jego własna natura chciała mu udowodnić, że ma słuszność, pomyślał o Sarze Drummond, która w tej chwili znajdowała się gdzieś w tym mrocznym parku samotna na jednej z jego wielu krętych alejek. Obejrzał się. Kate znikła, a na jej miejsce pojawiła się szeroka, ciężka sylwetka mężczyzny. Sparrow. Stał rozglądając się po parku. Dostrzegłszy Alexa drgnął, jak gdyby chciał się odwrócić i odejść, ale Joe już otworzył usta.

– Przed chwilą był tu pan Davis i szukał pana. Odszedł teraz do telefonu.

– Tak. Dziękuję panu bardzo… – Sparrow zszedł ze stopnia i nadal rozglądał się dyskretnie, jak gdyby licząc na to, że nikły blask księżyca nie pozwoli dojrzeć ruchów jego głowy. – Oczywiście. Ma do mnie, zdaje się, jakąś pilną sprawę. Na pewno tu wróci. A ja pospaceruję trochę tymczasem.

I nie dodając ani słowa więcej odszedł w przeciwną stronę, oddalając się od miejsca, gdzie stał Alex. Po chwili zniknął w cieniu drzew, wynurzył się raz jeszcze w smudze światła i znowu zniknął, tym razem na dobre. Joe słyszał jeszcze przez chwilę odgłos jego kroków na pokrytej drobnym żwirem powierzchni ścieżki. Kroki te były o wiele szybsze, niż kroki człowieka pragnącego „trochę pospacerować tymczasem”. Jak gdyby Sparrow szedł w jakimś określonym kierunku i chciał jak najprędzej znaleźć się u celu. Joe znowu pomyślał o Sarze Drummond.

Ze złością potrząsnął głową. „To ich bardzo osobista sprawa! – pomyślał. – Nie powinienem się wtrącać do nie swoich rzeczy”.

Ruszył z wolna wzdłuż klombu i zatoczywszy wielkie półkole znalazł się pod jednym z platanów u wejścia lipowej alei. Stała tam długa zielona ławka, którą zauważył już za dnia. Usiadł na niej i pogrążył się w myślach o swojej książce. A raczej miał zamiar pogrążyć się w nich, bo znowu coś stanęło temu na przeszkodzie. Siadając, miał przed sobą dom. Okna lewej strony parteru, gdzie mieściło się laboratorium i gabinet Drummonda, były oświetlone, chociaż zasunięte żaluzje nie pozwalały dostrzec, co dzieje się w środku. Padało z nich lekkie, żółtawe światło, krzyżujące się z zimnym księżycowym blaskiem, tak że siedzący mógł dostrzec wszystko, co znajdowało się pomiędzy domem a ławką. I właśnie zobaczył jakąś postać zdążającą z wolna wokół klombu w jego stronę. W pierwszej chwili pomyślał, że to Filip Davis, ukończywszy rozmowę telefoniczną, wraca na swój posterunek, gdzie będzie oczekiwał Sparrowa, nie wiedząc, że ten ostatni wyszedł już do parku. Ale po chwili światło padło na łysą czaszkę idącego i zaznaczyło ją lekką aureolą. Był to Hastings. Amerykanin szedł z pochyloną lekko głową, ręce założył luźno za plecami i zdawał się zupełnie zajęty swoimi sprawami, do tego stopnia, że prawdopodobnie niewiele obchodziło go piękno nocnego parku, a na pewno nie byłby zadowolony, gdyby musiał w tej chwili rozpocząć rozmowę z kimś, kogo poznał zaledwie dziś rano i z kim nie miał żadnego naturalnego tematu do rozmowy.

Pomyślawszy to wszystko Alex wstał cicho i korzystając z głębokiego cienia, rzucanego przez koronę plątana, wszedł w mrok lipowej alei.

Wrócił myślami do książki. Tak. To było znakomite rozwiązanie. Morderca miał wszystkie motywy zabójstwa pod warunkiem… Ależ tak! Trzeba będzie tylko ukazać dokładnie tło, na którym rozegrają się wypadki. Ten sam dom, podobni ludzie, to samo skrzyżowanie interesów i namiętności…

Rozmyślając zagłębiał się coraz dalej w park i odruchowo skręcił w tę samą ścieżkę, którą za dnia szedł z Drummondem. W pewnej chwili stanął. Znajdował się teraz na samym skraju parku, tuż przed punktem, gdzie ścieżka kończyła się przy owym stoliku i ławce, na której siedzieli po południu. Było bardzo ciemno. Gdzieś w górze odezwał się wielki ptak nocny. Huknął przeraźliwie i załomotał skrzydłami w gałęziach niewidzialnego, ogromnego drzewa. Potem zrobiło się zupełnie cicho.

Lecz Alex nie poruszył się. Byłby przysiągł, że przed chwilą doszedł go dźwięk słów wypowiadanych gwałtownym, przyciszonym szeptem. Spojrzał przed siebie, starając się zobaczyć coś w ciemności. Idąc nieomal na palcach, zrobił jeszcze kilka kroków do miejsca, gdzie zakręt ścieżki zakryty był kępą krzaków. Stanął za nimi i spojrzał. Światło księżyca padało wprost na powierzchnię stolika, kryjąc w cieniu ławkę. Ale nawet ten nikły blask wystarczył, żeby w białej plamie pośród mroku rozpoznał suknię Sary Drummond. Obok niej siedział jakiś człowiek, którego twarzy nie mógł rozróżnić.

Alex chciał cofnąć się natychmiast. Nie podsłuchiwał jeszcze nigdy w życiu i uważał za nikczemność wdzieranie się bez zaproszenia w cudze sprawy. Ale słowa, które usłyszał, zatrzymały go w miejscu.

– Wolałabym, żebyśmy wszyscy umarli: on i ty, i ja! – powiedziała Sara.

– Może i ja bym wolał. – To był Sparrow. Poznał od razu twardy, pozornie spokojny ton jego głosu. – To straszne, ale wydawało mi się, że mnie kochasz. Byłem idiotą.

– Och, Haroldzie… – W tym wykrzykniku kryło się tyle zmęczenia, że człowiek, do którego zwróciła te słowa, wstał.

– Wiem. Teraz wiem wszystko. Gdybym wiedział wtedy… Gdybym wiedział, że zostałem użyty tylko po to, żebyś mogła jeszcze raz sprawdzić, że żaden uczciwy człowiek nie może ci się oprzeć. Masz swoje piękne zabawy. Może są słuszne i uczciwe? Ale ja ich nie rozumiem. Ja… ja po prostu nie rozumiem ich. Zdradziłem żonę dla ciebie, zdradziłem jego, Iana… Jestem podły… Nie umiem już patrzeć ludziom w oczy, nie wiem, co mówię. Ale, niestety, kocham ciebie… A ty, ty kochasz jego. I mówisz mi to spokojnie. Teraz!

– Ale zrozum przecież… – powiedziała Sara. – Zrozum, że w życiu tak bywa. Może i ja myślałam, że… – Umilkła. Potem zdecydowanie, jak gdyby postanowiła przeciąć tę sytuację raz na zawsze i ponieść wszystkie konsekwencje, bez względu na to, jak trudne jej się wydadzą, powiedziała: – Słuchaj! Nie umiem ci powiedzieć nic więcej. Chciałam się z tobą tu spotkać, bo tak dłużej nie może być. Przyjechałam z Londynu, żeby ci to powiedzieć. Tak. Kocham Iana. Nigdy się go nie wyrzeknę. Zrobiliśmy błąd oboje. Ty… ty musisz wrócić do… Lucy, a ja… ja zapomnę. Nigdy ode mnie nie usłyszysz już słowa o tym, o naszych sprawach. Ani ja od ciebie. Musisz żyć, jakby nic się nie stało. Jakby to był sen. To jedyne wyjście. Wierz mi.

– Ale ja ciebie kocham! – Sparrow znowu wstał, jakby nie mogąc usiedzieć na miejscu. – Kocham ciebie i nie mogę tak żyć! Nie będę mógł patrzeć na ciebie codziennie, pamiętać i mówić sobie: „Wszystko to mi się śniło!” Po prostu nie będę mógł! – Urwał. – Coś musi się stać… – powiedział cicho, bardziej do siebie niż do niej. – Coś musi stać się ze mną, z nami, z nim. Pójdę do niego, powiem wszystko, a potem odejdę i nigdy go już nie spotkam!

– A czy pomyślałeś przy tym o mnie? – zapytała Sara spokojnie. – Czy sądzisz, że to najszlachetniejsze, co mężczyzna może zrobić: iść do męża swojej kochanki i donieść mu o tym?

– Co? – Sparrow roześmiał się cicho, niewesołym, szorstkim śmiechem. – Najszlachetniejsze? W tej sytuacji nic nie może być szlachetne. Już nigdy. Muszę pójść do Iana i muszę mu powiedzieć… że nie mogę z nim dalej pracować. A co mogę mu powiedzieć innego?

– Nie wiem. Tysiąc rzeczy, prócz tej jednej. Tego nie zrobisz, nie możesz tego zrobić. Chyba że chcesz się na mnie zemścić?

– A Lucy? – zapytał nagle jak chłopiec. – Przecież ona chyba wie?

– Co wie? – W głosie Sary było przerażenie.

– Wie, może domyśla się. Przecież ja… ja już od dawna zmieniłem się w stosunku do niej… Nie jestem aktorem. Nie umiem grać. Staram się być dla niej dobry, jak najlepszy, bo wiem, że jestem podły, ale chyba ona musi odczuwać, że… że… – Umilkł. Potem powiedział prawie ze zdumieniem: – Przecież doprowadziłaś do tego, że już jej nie kocham. Jak to się mogło stać?

Milczeli przez chwilę oboje.

– Haroldzie… – powiedziała Sara miękko i aż Alex przygryzł wargę, rozumiejąc, że teraz zacznie się wielka ofensywa tej wielkiej aktorki. – Haroldzie, przecież mówisz, że mnie kochasz… A ja nie mogę rzucić Iana. Zrozumiałam wszystko. Nie mogłabym być szczęśliwa z nikim, nawet z tobą… Tamto było… było cudowne i musiało się skończyć. Wszystko na świecie się kończy i wszystko pozostawia smutek. Ale czy to znaczy, że musimy być wrogami, że musimy szarpać się w pogoni za nieosiągalnym i nie będziemy chcieli zrozumieć, że i tak otrzymaliśmy więcej, niż nam było przeznaczone. Człowiek grzeszy. Wiem o tym na pewno więcej niż ty. Jestem słabsza niż ty. Przeszłam przez więcej upokorzeń i radości w moim życiu niż ty. Nie jestem już dziewczyną. Mam trzydzieści pięć lat. Chciałam być szczęśliwa. Myślę, że i tobie dałam trochę radości. Ale nie chciałam ranić, deptać i zabijać niewinnych. Ani Ian, ani Lucy nigdy nie mogą się o tym dowiedzieć. To nie ich wina i nie powinni być nieszczęśliwi. A przecież będą. Do jednej zbrodni przeciwko nim dołożymy drugą, gorszą nawet. To my musimy ponieść ten cały ciężar…

– Ale ja nie mogę… – podniósł głos. – Ja nie mogę tak żyć już dłużej! Jeszcze dziś pójdę do Iana i powiem mu, że jutro muszę wyjechać. Niech myśli, co chce. Może masz słuszność, jestem ci na pewno winien dyskrecję, jeżeli już inaczej nie możemy mówić o tym, co nas łączyło. Nie powiem mu. To znaczy, będę się starał mu nie powiedzieć. Nie wiem, czy potrafię. Może zabiłby mnie za to. Ale byłbym wtedy szczęśliwszy niż teraz.

– Uspokój się… – Sara wstała. – Muszę iść. Zostań tu jeszcze chwilę. Nie trzeba, żeby ktoś mógł pomyśleć… Szczególnie teraz.

– Wyjadę! – Sparrow usiadł na ławce i Alex domyślił się, że trzyma głowę w dłoniach. – Wyjadę do Ameryki i nie wrócę tu. A do Lucy napiszę ze statku. Nie powiem jej, o kogo chodzi, bądź spokojna. Ale powinna mnie zrozumieć. Nie jestem już jej wart. Splamiłem… Zresztą myślę tylko o tobie. Niestety: tylko o tobie.

– Na miłość boską! – powiedziała Sara. – Bądź mężczyzną! Bez względu na to, co się stało, bądź mężczyzną!

– Dobrze! – powiedział Sparrow głucho. – Rozumiem cię doskonale.

I nie mówiąc już ani słowa więcej, ruszył w ciemność i zniknął, zanim Sara Drummond zdążyła coś powiedzieć Alex zamarł. Potem powoli, krok za krokiem, wycofał się ku ścieżce, drżąc, aby pod nogę nie trafiła mu żadna sucha gałązka. Ale siedząca na ławce kobieta zanadto była pogrążona we własnych burzliwych myślach, aby miała zwraca uwagę na cokolwiek, co działo się wokół niej.

Wydostawszy się na aleję, lipową Alex przyspieszył trochę i przestał iść skradającym się krokiem. Z daleka dobiegł go szum morza. Księżyc stał już nad drzewami cały ogród zmienił się w srebrno – czarny labirynt niezrozumiałych kształtów. „Biedny Ian. Powiedział, że jest szczęśliwy… Mądrzy starzy Grecy, którzy mówili, że nikogo nie trzeba zwać szczęśliwym, póki nie zakończy swego żywota w szczęściu…”. W gabinecie na parterze nadal płonęło światło. Ian walczył ze swoimi problemami, nie wiedząc nic i niczego nie przeczuwając. Alex spojrzał na zegarek. W nikłym świetle dostrzegł tylko jedną, skierowaną w dół wskazówkę. Pół do dziesiątej.

Doszedł do ławki pod platanami i usiadł na niej żałując, że ruszył się z niej kiedykolwiek. Wokół klombu spacerowały teraz dwie postacie. Filip i Hastings. Byli blisko:

– Oczywiście – powiedział Hastings – nie nalegam na pana. Ale taki zdolny, młody człowiek byłby nam niesłychanie potrzebny. Wie pan przecież, że w naszym laboratorium uniwersyteckim pracują ludzie z całego świata. Z całą lojalnością dla mego przyjaciela Drummonda i dla profesora Sparrowa muszę przyznać, że wiele może się pan przy nich nauczyć. Ale otwarte życie i wielkie perspektywy są jednak u nas. Po prostu u nas jest większy rozmach i zdolny człowiek może przeskakiwać szczeble drabiny życiowej po kilka naraz. Nikt mu nie przeszkodzi, jeżeli tylko będzie tego wart. Zna pan mój adres prywatny, więc proszę zadepeszować, jeżeli tylko zechce pan przyjechać. Będę… Odeszli i nie mógł usłyszeć więcej. Obie postaci zbliżyły się do drzwi domu i rozłączyły. Amerykanin wszedł do środka. Filip Davis po krótkim wahaniu ruszył znów w powolną wędrówkę wokół klombu. Kiedy był blisko, zatrzymał się, dostrzegając, być może, białą plamę kołnierzyka Alexa. Podszedł.

– Przepraszam… – powiedział. – Ciągle czekam na profesora Sparrowa. Czy nie widział go pan?

– Nie, nie widziałem go.

– Nie wiem, gdzie mógł się podziać.

– Może spaceruje po parku? – powiedział Joe. – Nie było mnie tu przez dłuższy czas, więc nie umiem powiedzieć.

W tej chwili dostrzegł Sarę. Szła szybko, przemknęła obok nich w ciemności i znalazła się w jasnym prostokącie światła padającego z oszklonych drzwi sieni. Weszła do domu i echo przyniosło im lekki odgłos jej kroków na kamiennej posadzce. Filip Davis zaświecił zapałkę i spojrzał na zegarek.

– Dziesiąta już – powiedział ze zdziwieniem. – Profesor Hastings rozmawiał ze mną widocznie dłużej, niż myślałem. – Zniżył głos. – On wszystkich po kolei namawia, żeby wyjechali do Ameryki. Mnie, oczywiście, na szarym końcu. Ale podszedł do mnie teraz i proponował mi wielką przyszłość, jeżeli wolno tak powiedzieć. Mógłbym chyba być bogaty, gdyby to, co mówił, sprawdziło się. – Urwał. – To okropna rzecz, pieniądze! – powiedział nagle z akcentem żywiołowej szczerości. – Czasem są tak okropnie potrzebne, i to szybko! – Wstał. – Musiałem się chyba jakimś cudem z nim rozminąć, to znaczy z profesorem Sparrowem. Zapukam do jego pokoju. Może tam jest? Przecież Malachi zaraz spuszcza psy. Przepraszam pana.

Ruszył ku drzwiom domu. Alex popatrzył za nim w zamyśleniu: dlaczego ten młody, sympatyczny człowiek jest taki zdenerwowany? Może to oferta Amerykanina i miraże bogactwa? A może telefon, który otrzymał z Londynu? Wszyscy ludzie mają swoje kłopoty – zawyrokował w końcu, zdając sobie sprawę, że zdanie to jest równie banalne, jak prawdziwe. Ruszył w kierunku domu i dostrzegł, że z sieni wynurza się profesor Hastings.

– Już dziesiąta! – Alex ostrzegawczo podniósł rękę. – Proszę uważać na psy.

– Ach, prawda! Chciałem spotkać profesora Sparrowa. Nie ma go u siebie ani u Iana. O, jest!

I minąwszy Alexa, zbliżył się ku nadchodzącej powolnym krokiem postaci, która wynurzyła się z ciemności i szła w ich kierunku.

Kiedy Hastings podszedł do niego, Sparrow uniósł gwałtownie głowę, jak ktoś obudzony ze snu.

– Chciałbym jeszcze dzisiaj porozmawiać z panem, jeżeli będzie można – powiedział Hastings. – Mamy przecież światowy kongres u nas w przyszłym roku i mam wam obu zaproponować parę spraw w związku z tym. Mógłbym, co prawda, zrobić to później listownie, ale skoro jestem…

– Oczywiście – powiedział Sparrow. – Tak. Na pewno.

– Poza tym chciałbym jeszcze z panem porozmawiać w jednej sprawie, która może nas obu zainteresować. Zaczęliśmy mówić o tym parę dni temu ogólnikowo, ale wtedy nie chciałem zabierać panu czasu…

– Tak. – Sparrow potarł dłonią czoło. – Ja też chciałem z panem porozmawiać. Czy mógłby pan wpaść do mnie za, powiedzmy, pół godziny? Muszę jeszcze wymasować żonie rękę. Miała dzisiaj ten wypadek i…

– Tak. Doskonale rozumiem. Jest w tej chwili dziesięć po dziesiątej. Więc za dwadzieścia jedenasta, tak?

– Tak, będę czekał na pana.

Alex usiadł na kamiennym stopniu i zapalił papierosa. Minęli go obaj wchodząc, a Amerykanin rzucił uwagę o nocnym powietrzu i reumatyzmie. Alex uśmiechnął się.

Weszli i został sam. Księżyc stał teraz wysoko nad domem i w ogrodzie zrobiło się widniej. Powiał chłodny wietrzyk. Zobaczył zgarbioną nieco postać zbliżającą się od strony lewego rogu domu. Obok niej postępowały dwa smukłe, niewysokie cienie. Psy.

– Dziadzio Malachi? – powiedział Joe półgłosem. Oba cienie błyskawicznie wysforowały się do przodu, ale osadził je w miejscu krótki gwizd. Wróciły do nogi. Stary podszedł, trzymając w zębach swoją nieodstępną fajkę.

– To ja – powiedział. – Piękną noc mamy i widną.

– Tak. Chcemy jutro rano wybrać się na ryby, pan Drummond i ja. – Alex stanął obok niego. Psy zawarczały cicho, ale umilkły, kiedy ogrodnik zrobił mały ruch ręką.

– Czemu nie? Pojechałbym z panami.

– A kiedy pan sypia, dziadku Malachi? Jeżeli w nocy chodzi pan z tymi psami, a w dzień jest praca w takim dużym ogrodzie i w dodatku pół dnia łowienia?

– Śpię w nocy. Siadam tu, a one sobie chodzą. Potem drzemię godzinkę po obiedzie i to mi wystarczy. Starzy ludzie nie muszą tyle spać. Wyśpią się później. – Roześmiał się cichym, starczym śmiechem. – Wolę tu być teraz – dodał szeptem. – Jestem spokojniejszy o pana Iana, kiedy siedzę niedaleko od niego, razem z tymi pieskami. Nikt się tu wtedy nie przedostanie. A w domu nie ma nikogo, kto by go skrzywdził… – urwał na ułamek sekundy – a przynajmniej tak skrzywdził, żeby się nie mógł potem pozbierać.

Alex milczał. Domyślał się, co stary ogrodnik chce powiedzieć. A więc i on wie? Skąd? Mógł przecież dostrzec ich kiedyś w parku. Na pewno nie pierwszy raz spotkali się tam dzisiaj. Wstał.

– Więc do jutra rana! – powiedział.

– Pewnie! Dobranoc panu! – Stary usiadł na progu. – Zamknę później – dorzucił jeszcze. – Mam klucz przy sobie, a drugi wisi przy drzwiach na gwoździu.

– Dobranoc! – Alex wszedł do sieni i ruszył ku drzwiom gabinetu Drummonda.

Загрузка...