III. Dziecko na szosie

Przytłumiony podwójną szybą zamkniętego okna szum motoru i miękki syk opon na mokrym asfalcie oddalił się i przygasł. Na dachy Londynu spadał z czarnego nieba drobny, bezgłośny deszcz. Joe Alex przymknął oczy. W pokoju było teraz cicho, tak cicho, że usłyszał własny spokojny oddech, i na chwilę zastygł w napiętym oczekiwaniu, bo wydało mu się, że oddech ten należy do kogoś stojącego za jego plecami. Ale po sekundzie zrozumiał swoją omyłkę, roześmiał się, opuścił firankę i z wolna podszedł do stolika. Stojąc, nalał sobie jeszcze jedną szklaneczkę i opadł na miękki fotel. Przez chwilę siedział pogrążony w myślach, potem podniósł szklaneczkę do ust i nie zdając sobie zupełnie sprawy z tego, co robi, odstawił ją nie tkniętą na tacę.

– Wyobraźnia! – powiedział półgłosem, starając się włożyć w to jedno jedyne słowo jak najwięcej pogardy. – Wystarczy, żeby twój stary przyjaciel, który przypadkowo jest policjantem, poprosił cię o drobną przysługę i powiedział przy okazji parę słów o swojej pracy, pokazując równocześnie kartkę napisaną na maszynie Remington przez jednego z tysięcy nieszkodliwych wariatów, którzy co dnia wrzucają takie i tym podobne listy do skrzynek pocztowych, jak Anglia długa i szeroka – a oto natychmiast twoja wyobraźnia zaczyna budować obrazy najbliższej przyszłości, pełne krwi i trupów, z których najciekawszym jest twój drugi przyjaciel, towarzysz broni i jeden z najszlachetniejszych ludzi, jakich udało ci się poznać. A mimo wszystko tęskni w tobie coś za tym. Pragniesz, żeby po twoim przyjeździe do Sunshine Manor zaczęły się tam dziać rzeczy okropne, w których odegrałbyś decydującą, bohaterską rolę. Bądźmy szczerzy, chciałbyś, żeby tamci, kimkolwiek są, ruszyli do ataku i żebyś ty ocalił obu badaczy i zasłużył na podziw wszystkich obecnych, nie wyłączając Sary Drummond, o której nie przestajesz myśleć już od paru godzin, to znaczy od chwili, kiedy zobaczywszy ją na scenie zrozumiałeś, że już pojutrze spotkasz ją w ślicznym starym dworku, otoczonym romantycznym parkiem. Chciałbyś stać się w jej oczach bohaterem i dlatego wyobraźnia twoja w tej chwili odsłania ci obraz postaci skradających się nocą przez oświetlony księżycem park. Uciekają z planami wynalazków Drummonda i Sparrowa. A to właśnie ty zabiegasz im drogę. Błyskają ogniki wystrzałów, budzą się przerażone ptaki, ludzie-cienie walczą w milczeniu na śmierć i życie, słychać okrzyk bólu. Przez oświetlony księżycem klomb powraca do pałacu jeden człowiek. Jest pokrwawiony, ubranie ma w strzępach, włosy w nieładzie. Ale niesie odzyskaną teczkę z bezcennymi rękopisami. Ten człowiek to ty. Wchodzisz w krąg światła. Oni (a przede wszystkim ona) patrzą na ciebie. Zmęczony opierasz się plecami o ścianę i wyciągasz przed siebie teczkę. – Mam ją… – mówisz skromnie i w tych dwóch słowach zawierasz całe swoje bohaterstwo, bo wszyscy widzą i rozumieją, co się musiało dziać przed chwilą w mrocznym parku. A kiedy już wypełniłeś swój obowiązek, przybywa spóźniona policja, wpada Ben Parker ze swoimi ludźmi, a ciebie dopiero wtedy opuszczają siły. Słaniasz się. Podtrzymują cię i jakaś drobna dłoń podsuwa ci kieliszek whisky. Drobna dłoń… Wszystkie pachnidła Arabii…

Roześmiał się na głos i spojrzał w róg pokoju, gdzie stała otwarta maszyna do pisania ze swoją nieśmiertelną kartką i napisem: Rozdział pierwszy.

– Właśnie! – Rozdział pierwszy! Zamiast marzyć o tych wszystkich głupstwach, powinieneś je zręcznie umieścić tam, w twojej nowej książce, która ciągle czeka na to, żebyś ją napisał. Ale ja wiem, dlaczego nie możesz jej zacząć. Wszystkiemu winna jest Karolina. Tak, bądźmy z sobą szczerzy. Jesteśmy przecież sami w tym pokoju: ja z sobą. Czy kocham Karolinę?

Zastanawiał się przez krótką chwilę i potrząsnął głową.

– Nie. Chyba nie. Nie kocham Karoliny. Nigdy jej nie kochałem i pewnie nigdy jej nie pokocham. Nie będę zresztą już miał okazji. Ale żal mi jej. Żal mi siebie. Żal mi mojego przemijającego bezsensownie życia. Skończyłem dziś trzydzieści pięć lat i w ciągu tych trzydziestu pięciu lat nie stało się nic, co by usprawiedliwiło moje istnienie na ziemi. No, może wojna. Wtedy wiedziałem, że jestem potrzebny. Broniłem przed zagładą kraju, w którym się urodziłem, i sposobu życia, który jest mi bliski. Ale kiedy obroniliśmy wreszcie Anglię, straciłem sens w dniu, w którym zdjąłem mundur. I od tej chwili nie umiem, odnaleźć tego sensu. Może gdyby Karolina?… Moglibyśmy mieć dziecko, dwoje dzieci. Żyłbym dla nich. To by już było wiele. Bardzo wiele. A ten dom nie byłby nigdy taki pusty jak w tej chwili. Nie jestem tego zupełnie pewien, ale gdyby zadzwoniła teraz…

Spojrzał na telefon. I znowu, jak gdyby wypadki tej nocy posiadały nieuchronną celowość, której człowiek nie jest w stanie się przeciwstawić, telefon zadzwonił.

Alex poderwał się z miejsca i przez chwilę stał nieruchomo, jak gdyby szukając słów, które musi powiedzieć Karolinie. Telefon zadzwonił po raz drugi. Szybko ujął słuchawkę i czując przyśpieszone bicie serca, powiedział:

– Słucham. Tu Alex.

– Dobry wieczór…

Nie. Karolina nie rozmyśliła się. Głos był kobiecy niski i bardzo melodyjny. Wydał mu się znajomy, chociaż nie mógł go sobie skojarzyć z żadnymi znanymi rysami twarzy.

– Proszę wybaczyć, że dzwonię tak późno, ale po przedstawieniu byłam na kolacji z kolegami i dopiero tera wróciłam do domu. Dziękuję za róże. Są śliczne.

– Czy to pani Sara Drummond? – zapytał, chociaż wiedział już, że to ona, i pytanie wydało mu się głupie.

– Tak, i dzwonię do pana nie tylko dlatego, żeby podziękować za kwiaty. Zastałam właśnie depeszę od Iana. Pisze, że wybiera się pan do nas. Kiedy?

– Chcę wyruszyć pojutrze rano.

– Właśnie, Ian pisze: „Zatelefonuj do niego. Jeżeli może wyjechać dzień wcześniej, zabierz go z sobą”. Więc telefonuję i chcę pana zabrać z sobą.

I znowu Joe chciał powiedzieć coś błyskotliwego, ale stwierdził, że ma absolutną pustkę w głowie.

– To bardzo miłe. Dziękuję bardzo…

– Więc? – zapytał niski głos. – Gotowa jestem podjechać po pana nawet o dziewiątej rano.

Alex wahał się przez krótką chwilę. Nic go nie wiązało z Londynem. Jeżeli napisał do Iana, że przyjedzie pojutrze, to tylko dlatego, że jakąś datę musiał przecież podać.

– Nie chciałbym pani sprawiać kłopotu…

– Żadnego. Poza moją walizką i mną w samochodzie nie będzie nikogo.

– W takim razie…

– W takim razie podjadę po pana o dziewiątej. Czy to nie będzie za wcześnie?

– Jeżeli powiem pani, że codziennie budzę się o świcie i zasiadam o siódmej do pracy, minę się z prawdą – powiedział Alex, odzyskując z wolna równowagę. – Ale dziewiąta godzina będzie znakomitą. A może pojedziemy moim samochodem? Oddałem go do przeglądu i jutro mam odebrać. Co prawda trochę później.

– Nie. Wolę jechać własnym. Lubię prowadzić, a przede wszystkim lubię wozić mężczyzn. Pasażer mężczyzna daje mi większą satysfakcję niż pięć kobiet. Może dlatego, że w ciągu paru ostatnich tysięcy lat ciągle nas wożono i nie miałyśmy pojęcia, że można się bez tego obejść.

– W takim razie odpokutuję z przyjemnością za czyny moich przodków.

– Jestem ohydnie punktualna. Proszę czekać o dziewiątej przed domem. A teraz dobranoc. Już bardzo późno. Kobieta w moim wieku powinna się wysypiać. To znakomicie konserwuje cerę.

I zanim Joe zdążył zdobyć się na konwencjonalny protest, odłożyła słuchawkę.

– No właśnie! – powiedział ze zdumieniem. Czując nagły przypływ energii odszedł od telefonu i odkręcił w łazience kran z gorącą wodą. Potem poczuł głód i pogwizdując wesoło zaczął parzyć herbatę w małej kuchence. Zajrzał do lodówki. Cała beznadziejność dnia trzydziestych piątych urodzin minęła, jakby nigdy jej nie było. Myślał o jutrzejszym poranku.

Myślał o nim nadal, kiedy wykąpany i po zjedzeniu prowizorycznej kawalerskiej kolacji, składającej się z chleba z masłem, sardynek, sera i zakończonej puszką sok cytrynowego, położył się, nastawiwszy budzik na ósmą. Tak, to było mu potrzebne. Niezmącony pogodny humor Iana, stary dwór, pokój, do którego przez otwarte okna wpływał bliski szum drzew i daleki szum morza, poranne spacery nad urwistym brzegiem. Kiedy był tam po raz ostatni? Starał się nie myśleć teraz o tym, że chce, aby nadszedł już ranek i krótka, dwugodzinna podróż u boku niewysokiej ciemnej dziewczyny, która była tak wielką aktorką, i której życie Parker upstrzył tak wielką ilością znaków zapytania. Biedny Drummond – pomyślał Joe, myśl ta pozbawiona była siły i wyrazu. Drummond pewno nie był biedny, lecz szczęśliwy. Taka kobieta musiała dawać szczęście mężczyźnie, nawet jeżeli dawała nie tylko jemu.

Powoli twarze Iana i Sary, a wraz z nimi obraz przyszłości, które podsuwała mu wyobraźnia, zaczęły wirować i pokrywać się mgłą. Zamknął oczy.

Wydawało mu się, że zaledwie zdążył przymknął powieki, kiedy budzik zadzwonił. Joe zerwał się z tapczanu i podszedł w piżamie do okna.

Po ponurym, dżdżystym wieczorze ranek wstawał nad miastem słoneczny i ciepły. Dachy domów parowały i lśniły ostrym niebieskim blaskiem rozciągniętego nad nimi bezchmurnego nieba. W tej samej chwili, patrząc na jezdnię i zamknięte drzwi baru naprzeciwko, przypomniał sobie rozmowę z Parkerem. Ale ulica w dole nie była już tą samą nocną ulicą. Słońce wpadające przez otwarte okno, błękitne niebo nad dachami, dźwięk wody, która wypełniała szybko wannę, i syk imbryka w kuchence stanowiły razem pogodne preludium chwili, kiedy z wybiciem godziny dziewiątej wyjdzie na ulicę i zobaczy kremowego, modnego mercedesa Sary Drummond, hamującego przed domem. Dlaczego kremowego i dlaczego mercedesa, nie umiałby powiedzieć, ale taki samochód powinna była mieć. Pogwizdując, zabrał się do porannej toalety.

Kiedy wreszcie najedzony, ogolony i umyty spojrzał na zegarek, spostrzegł z przerażeniem, że jest za dwadzieścia dziewiąta. Błyskawicznie otworzył szafę i zaczął z niej wyrzucać koszule, krawaty, piżamy, skarpetki i chustki do nosa. Szybko układał je w walizce wybierając te, które najbardziej lubił. Teraz swetry, tak, i druga walizka, w której poukładał ubrania. Wreszcie teczka z przyborami do pisania, maszyna i… rozejrzał się… koniec. Nie. Nie koniec, podbiegł do biurka i wyciągnąwszy środkową szufladę, wyjął z niej leżący na samym dnie ciężki przedmiot w skórzanym futerale. Otworzył futerał. Wszystko było w porządku. Sięgnął do szuflady po dwa zapasowe magazynki. Nie był to jego pistolet z czasów wojny, ale długolufe parabellum, które przywiózł z Niemiec. Wsunął pistolet pomiędzy ubrania i zamknął walizkę. Spojrzał na zegarek. Za pięć dziewiąta! Wybiegł na klatkę schodową, przywołał naciśnięciem guzika windę, ułożył w niej swoje pakunki i zjechał na dół. Kiedy znalazł się na ulicy, rozejrzał się szybko, ale kremowego samochodu nie było nigdzie widać Przysunął więc walizki do krawężnika, stawiając je przy czarnym, stojącym naprzeciw domu jaguarem. Odetchnął głęboko i chusteczką otarł pot z czoła. Minęła dziewiąta. Teraz mógł spokojnie czekać. Zaczął zastanawiać się nad jakimś efektownym zdaniem, którym powita nadjeżdżają Sarę.

– Dzień dobry – powiedział znajomy niski głos. – Czy pan chce pojechać z kim innym?

Joe drgnął. Za kierownicą czarnego jaguara, o dwa kroki od miejsca, w którym stał, siedziała Sara Drummond i uśmiechała się, najwyraźniej rozbawiona jego miną.

– Och, dzień dobry! – Podszedł do opuszczonej szyby wozu. – Wyobraźnia… – powiedział i rozłożył ręce. – Wydawało mi się, że przyjedzie pani zupełnie innym samochodem.

– To znaczy, że pan o tym myślał. – Z wozu spojrzały na niego ciemne, lśniące oczy. – To dobrze. Zawsze jest dobrze, kiedy o nas myślą. – Wysunęła ku niemu drobną, ciemną dłoń, którą uścisnął. Wszystkie pachnidła Arabii… Otrząsnął się i zawrócił po walizki. – Niech pan położy je na tylnym siedzeniu. O tak. A teraz niech pan już siada. Nie mogę się doczekać przyjazdu do domu!

Usiadł obok niej i ruszyli. „Trzeci raz ją widzę – pomyślał – i za każdym razem jest zupełnie inna”. Poznał ją przed trzema laty, w dniu jej ślubu z Ianem. Była wówczas piękną, skromną i dyskretnie szczęśliwą panną młodą, idącą spokojnie i pewnie u ramienia męża i spoglądającą na niego rozkochanymi oczyma, jak gdyby co chwila nie błyskały wokół nich flesze aparatów fotograficznych, którymi przedstawiciele pism obu kontynentów utrwalali dla swych niedzielnych dodatków scenę zaślubin wielkiej tragiczki i jednego z największych uczonych brytyjskich. Spotkał ją jeszcze raz przed rokiem, kiedy była wraz z Ianem w Londynie, i umówili się z nim na obiad w jego klubie. Wtedy zobaczył typową brytyjską młodą damę, zachowującą się i ubraną podobnie, jak wszystkie inne młode damy z jej sfery, z tą różnicą, że w klubie patrzyło na nią więcej osób niż na wszystkie pozostałe damy razem wzięte. Teraz widział obok siebie kątem oka młodziutką dziewczynę, która skończyła właśnie szkołę i dostała od ojca pierwszy samochód. Wyglądała na lat dziewiętnaście, może dwadzieścia. Śniada, czarnowłosa, ciemnooka, czarno ubrana, z pogardą dla kontrastów i dla bieli, która podkreśliłaby smukłość jej szyi i delikatną barwę skóry. A wczoraj wieczorem stała na scenie zmęczona, złamana, postarzała nagle w ciągu godziny, szalona i stęskniona za śmiercią dającą odpoczynek i zapomnienie. Ile mogła mieć lat naprawdę? Występowała od dawna, co najmniej od dziesięciu lat. Może miała trzydzieści? A może, jak on, skończyła trzydzieści pięć? Co to miało za znaczenie? Odetchnął głęboko.

– Byłem wstrząśnięty wczoraj… – powiedział, żeby przerwać milczenie. – Nie widziałem pani nigdy w tej roli i nigdy nie przypuszczałem, że można dokonać czegoś podobnego. Myślę, że gdyby pani żyła w czasach Shakespeare’a, napisałby dla pani Hamleta nie o królewiczu duńskim, ale o królewnie. Szkoda, że nie spotkaliście się!

– Ja nie żałuję! – Sara roześmiała się. Auto stanęło na skrzyżowaniu, czekając na zmianę świateł. – Nie byłoby mnie już. A przecież jedyna ważna rzecz, to być. Ale gdyby przyszedł, powiedziałabym mu, że kocham go jak samego Pana Boga i modlę się do niego czasami. – Wóz ruszył.

– Ciekawe, czyby uwierzył?

Sara Drummond odwróciła na ułamek sekundy swoje promienne, ciemne oczy od smugi wpadającego pod koła asfaltu.

– Uwierzyłby! – powiedziała tak dobitnie, że Joe mimo woli roześmiał się.

Wjechali teraz w długą ulicę, po której obu stronach ciągnęły się nieskończone szeregi ładnych dwu – i trzypiętrowych domów.

– Niedługo miniemy Croydon – mruknęła Sara. Spojrzała na licznik szybkości – i wydostaniemy się na szosę.

– Ile czasu jedzie pani zwykle do Sunshine Manor?

– Do Brighton godzinę, a później kwadrans nadmorską szosą, jeżeli nie ma wielkiego ruchu. Potem już tylko kilka minut. Malisborough, a zaraz za miasteczkiem – nasz dom.

Nacisnęła pedał. Jaguar cicho przyśpieszył i wyminął bezszelestnie dwa jadące przed nim samochody. Domy, przerzedzały się, po lewej stronie szosy otworzyła się szeroka, i płaska przestrzeń. Joe spojrzał. Tu było kiedyś lotnisko. Jakby wywołany tą myślą wielki samolot pasażerski wynurzył się właśnie spoza dalekich domów przedmieścia, wyprzedził ich i z wolna nabierając wysokości zakręcił na południe.

– Czy nigdy pan teraz nie lata? – Sara nie odwróciła głowy od szosy. Pytanie zabrzmiało jak pytanie dziecka, szybko i jak gdyby bez przywiązywania wagi do tego, czy odpowiedź będzie brzmiała tak, czy nie.

– Nigdy. Staram się nie latać nawet wtedy, kiedy wyjeżdżam za morze.

– Dlaczego?

– Nie wiem dokładnie. Może mam za wiele wspomnień? Próbowałem zresztą kilka razy. Za każdym razem przez cały czas myślałem o wojnie i o tych, którzy nie wrócili. A przecież nie ma sensu o tym myśleć. Ma pani słuszność. Najważniejsze to być. Przeszłość nie istnieje przecież naprawdę. Po co ją przywoływać?

Samolot malał na niebieskim niebie, był już tylko drobną białą plamą. Powiódł za nim wzrokiem. Kurs na Paryż. Nie, na Amsterdam. Do końca życia będzie wiedział dokładnie, w jakim kierunku lecą samoloty z Londynu. Znał każdy kurs, leciał w tamtą stronę za dnia i w nocy, nieskończoną ilość razy, po wszystkich promieniach wybiegających z Anglii. Powrócił spojrzeniem do szosy. Zauważył, że Sara przygląda mu się o tyle, o ile pozwalało jej na to prowadzenie wozu. Samochód znowu przyspieszył. Joe spojrzał na zegar, sześćdziesiąt mil. Ładna szybkość jak na tak uczęszczaną szosę. Sara puściła jedną ręką kierownicę, a drugą wyciągnęła ku niemu.

– Proszę o papierosa. Są w skrytce przed panem.

Otworzył skrytkę i ze zdumieniem dostrzegł paczkę niebieskich gauloise’ów.

– Czy to te?

– Tak. Niech pan wyjmie jednego i włoży mi w usta. Szosa jest trochę zatłoczona. Nie chciałabym pana wpakować na drzewo. Siebie też nie. Proszę mi podać zapalniczkę.

Zrobił wszystko, o co prosiła, wyciągnął jarzącą się zapalniczkę, umieszczoną obok skrytki, i przytknął ją do papierosa Sary. Samochód mknął teraz jeszcze prędzej. Alex, który nie lubił zbyt szybkiej jazdy, poczuł się trochę nieswojo, ale postanowił, że ona tego nie zauważy.

– Co pani będzie grała na jesieni?

– Nie wiem jeszcze, ale prawie na pewno w Orestei Ajschylosa.

– Kasandrę?

– O Boże, nie! – roześmiała się. – Po cóż bym miała grać to lamentujące cielę?

– Przecież nie Klitajmestrę?

Zamiast odpowiedzi dodała gazu i zadeklamowała:

Oto jestem. Zadany cios i czyn spełniony.

Otwarcie i bez lęku powiem wam, jak zginął.

Otuliłam go płótna płachtą…

Przyhamowała gwałtownie. Zobaczył, że jej zaciśnięte na kierownicy palce zbielały. Wóz z sykiem sunął przez chwilę po szosie i zarzucił ostro. O krok przed kołami stało na środku szosy dwuletnie może dziecko i zasłoniwszy rękami twarzyczkę płakało, nie zdając sobie zupełnie sprawy z tego, że ułamek sekundy zadecydował o tym, że pozostało między żyjącymi. Sara wyskoczyła z wozu. Poszedł za jej przykładem. Zobaczył biegnącą od strony domu młodą kobietę w białym fartuchu.

– Elżbietko! – wołała kobieta – Elżbietko!

Sara wzięła małą za rękę i odprowadziła ku ścieżce prowadzącej w stronę domu. Matka chwyciła małą na ręce.

– O Boże! – powiedziała omdlewającym szeptem. – Widziałam wszystko z okna… Jak ona otworzyła tę furtkę…?

– Następnym razem będzie lepiej, jeżeli pani zada sobie to pytanie wcześniej, bo może się zdarzyć, że Elżbietka już nigdy potem nie otworzy żadnej furtki. Kazałabym panią wybić, gdyby tu był pani mąż. Ale na pewno pracuje w tej chwili i nie wie, że ma żonę idiotkę. Proszę zabrać to dziecko do domu i natychmiast zabezpieczyć furtkę tak, żeby nie mogło jej otworzyć. Czy pani rozumie?

– Tak – powiedziała kobieta. – Rozumiem, proszę pani. – Odwróciła się i niosąc na rękach Elżbietkę, która przestała płakać i przyglądała się wielkimi, jasnymi oczkami tej rozkazującej pani, odeszła prędko. Sara zawróciła do wozu.

– To byłaby moja wina – mruknęła. – Jechałam osiemdziesiąt mil na godzinę. No, ale dałam jej nauczkę. Założę się, że teraz będzie zamykała tę furtkę na sto zasuwek.

Ruszyli. Alex, który przeżywał jeszcze to wydarzenie, spojrzał po chwili na prowadzącą w milczeniu dziewczynę.

Zobaczył, że się śmieje. Widocznie zauważyła jego zdumione spojrzenie, bo powiedziała:

– To z pana! Miał pan tak zabawną minę. Słuchał pan tak grzecznie, kiedy zaczęłam deklamować. I nagle traaaach… Nie patrzył pan nawet na szosę, tylko na mnie!

– Czy pani naprawdę zdążyła to wszystko zauważyć hamując, żeby nie przejechać tej dziewczynki?

– Oczywiście. Nie miałam nic innego do roboty, tylko gnieść z całej siły hamulec i trzymać kierownicę, żeby nas nie wyrzuciło z szosy do rowu. Wiedziałam zresztą, że przejadę tę małą, jeśli nie będzie innego wyjścia. Przy tej szybkości nie mogłam ryzykować i wpakować nas do rowu. Ale pan patrzył na mnie. To chyba najładniejszy komplement, jaki mi się przydarzył w życiu.

Samochód znowu przyspieszył. Sara siedziała spokojnie za kierownicą, uśmiechając się lekko. Alex nie odpowiedział. Patrzył na nią.

– O czym to mówiliśmy? A tak, deklamowałam Klitajmestrę. Ją właśnie chcę grać. Od lat umiem tę rolę. To śliczna sprawa: zabija męża, a potem bezwstydna, dumna i spokojna wychodzi do ludu, któremu zgładziła króla, i obwieszcza, że będzie odtąd rządzić wraz z kochankiem. Wspaniała kobieta. A zagram to prześlicznie! Niech pan przyjdzie, to się pan przekona! – I puściwszy na chwilę kierownicę, klasnęła w ręce jak ucieszone dziecko. – Zaraz Brighton! – zawołała. – Jedziemy dziś dość szybko. Wyminiemy miasto od zachodu. Trochę gorsza szosa, ale krótsza.

I Alex, który przez chwilę myślał o tym, że przejedzie teraz przez miasto, w którym przed rokiem był z Karoliną, odetchnął z ulgą, kiedy przed pierwszymi domami skręcili w prawo i wóz zwolnił.

– Czy wiele osób jest w tej chwili w Sunshine Manor? – zapytał, przypomniawszy sobie, że nie wspomniał jeszcze ani słowem o Ianie i jego gościach.

– Ian, Harold, to znaczy pan Sparrow, którego pan chyba zna?

– Nie… – potrząsnął głową. – Nie miałem przyjemności. Znam go tylko z tego, co opowiedział mi Ian podczas owego obiadu, który jedliśmy razem.

– To bardzo miły pan – powiedziała Sara obojętniej – a jego żona, Lucy Sparrow, to moja wielka przyjaciółka. Cóż to za wspaniała dziewczyna! Słyszał pan o niej na pewno?

– To chirurg, prawda?

– Tak. Genialny operator mózgu. Mówią o niej, że nie operuje, lecz rzeźbi. Urodziła się podobno z tym talentem, bo już na studiach zbierała wszystkie medale i odznaczenia. Na jej operacje schodzą się wszystkie nasze sławy i przyjeżdżają siwi, brodaci profesorowie z kontynentu. Ma nawet swoją własną metodę operacji. Niech pani pomyśli: co to za wspaniały zawód tak pracować wewnątrz ludzkiego mózgu! Poza tym jest niedorzecznie piękna. Niedorzecznie, bo przecież w jej zawodzie jest to zupełnie niepotrzebne. Chciałabym wyglądać tak jak ona. Ma warunki młodej królowej. Jest młodą królową, kiedy wstaje rano z łóżka i kiedy gra w tenisa. Je groszek jak młoda królowa i myje ręce jak młoda królowa. Ile razy na nią patrzę, nie znajduję innego określenia. Gdyby pan wiedział, ile pracy wkładam, żeby wyglądać na scenie jak osoba z dobrego domu, a co dopiero urodzona do rządzenia, zrozumiałby pan, dlaczego tyle o tym mówię. Poza tym jest miła, dowcipna, oczytana, chłodna jak żelazo. Ósmy cud świata!

– Pan Sparrow musi być bardzo szczęśliwy, posiadając taką żonę – zaryzykował Joe.

– Co? – przylgnęła oczyma do szosy, która biegła teraz szpalerem starych drzew. – Na pewno! – Ożywiła się nagle. – Niech pan spojrzy: morze!

W dalekiej perspektywie Alex zobaczył ogromną brudnozieloną powierzchnię, która zdawała się wznosić ukośnie ku widnokręgowi. Sara dodała gazu.

– „Nasza ogromna, słodka matka…” – powiedział.

– To Joyce – uśmiechnęła się. – Jedyny pisarz, którego mogę bez przerwy czytać. To znaczy, przepraszam… pan przecież…

– Proszę o tym nie mówić. – Alex patrzył na zbliżające się morze, które z wolna opadało przed maską nadjeżdżającego samochodu i stawało się coraz bardziej płaskie. – Nie jestem pisarzem i nigdy nim nie będę. Ten proceder, który uprawiam, wybrałem, bo pozwala mi budzić się rano, o której chcę, nie wstawać na widok dyrektora i zarabiać tyle, ile mi potrzeba, żeby żyć wygodnie, dużo czytać i podróżować, jeśli mi przyjdzie ochota. To wszystko. Ale mówiliśmy o gościach państwa…

– Jest tam jeszcze asystent Iana, Filip Davis, śliczny młody chłopiec, który zamiast uganiać się za dziewczętami albo pozwolić im, żeby się uganiały za nim, skończył chemię i pracuje jak koń od rana do nocy. Ubóstwia Iana, a poza tym układa zadania szachowe. Myślę, że kocha się potajemnie w Lucy. Ale myślę także, że wszyscy mężczyźni powinni kochać się w niej, mniej albo więcej potajemnie. Pana to może także spotkać.

– Nie sądzę – powiedział Alex i zaraz dodał: – Chociaż nie miałbym nic przeciwko temu. Chciałbym kogoś pokochać.

Wjechali teraz na nadmorską autostradę, ciągnącą się wzdłuż urwistego brzegu. Po lewej strome w dole, dwieście stóp pod nimi, szumiało morze. Z dala widać było białe grzywy fal popychanych ukośnym wiatrem w stronę białych, kredowych skał. Szosa wpadła w tunel i przez chwilę siedzieli w ciemności, rozjaśnianej blaskiem lamp, uciekających wzdłuż ścian. Przed nimi, w oddaleniu, lśnił jasny otwór, powiększający się szybko, aż znowu wypadli na światło dzienne.

– A nie zdarzyło się to panu jeszcze nigdy? – W głosie Sary usłyszał wyraźne zaciekawienie.

– Nie, to znaczy, zdawało mi się kilka razy, że tak, ale w końcu okazywało się, że zależy mi na tym o wiele mniej, niż chciałbym.

– A czy chciał pan, żeby panu zależało?

– W pewnym wieku mężczyzna szuka miłości. Później to mija.

– Tak pan sądzi? – Zostawało za nimi już drugie małe nadmorskie miasteczko. – Shofeham… – powiedziała Sara ze smutkiem. – Byłam tu kiedyś z moim pierwszym narzeczonym. Miałam wtedy te same złudzenia co pan. – Nagle roześmiała się. – Ale z nas kłamcy! Przecież człowiek przez całe życie, od chwili kiedy zaczyna rozumieć, do chwili kiedy przestaje czuć, widzieć i słyszeć, nie robi nic innego, tylko szuka miłości! Pan, ja, wszyscy ludzie w tym miasteczku i na całym świecie szukamy, mylimy się, padamy, wstajemy i szukamy dalej, póki nam sił starczy, dopóki żyjemy. Nie ma takiego, wieku, w którym to przechodzi. Nie ma złudzeń. Tylko miłość łączy nas z prawdą. Tylko miłość pozwala nam być pisarzami, aktorami, wodzami, stolarzami i walczyć o to, żeby osiągnąć więcej, niż mamy. Bez niej nie znaczymy nic i nie jesteśmy nawet sobie potrzebni. O, Malisborough! Zaraz będziemy w domu!

Alex milczał. Maleńkie miasteczko, śliczne i tonące w ogrodach, skupione wokół niewielkiego gotyckiego kościółka o tępej kamiennej wieży, składające się z domków o ścianach poprzecinanych czarnymi dębowymi belkami pamiętającymi czasy Tudorów, zbliżyło się i błysnęło paroma szyldami małych, schludnych sklepików.

– Czy stary Malachi Lenehan ciągle jeszcze dogląda swoich róż? – zapytał Joe. – Poznałem go w czasie wojny, kiedy spędzałem urlop zdrowotny u Iana. Byliśmy wtedy obaj kontuzjowani. Mówił pani o tym chyba?

– O tym waszym skoku z palącego się samolotu? Tak. Opowiedział mi to tak, jakby skoczył z parterowego okna do ogrodu. Miał wtedy – zdaje się, odłamek pocisku przeciwlotniczego w ręce? Skakaliście w nocy, prawda? I był jeszcze z wami ktoś trzeci?

– Ben Parker – powiedział Alex.

– Czy widuje go pan?

– Czasami…

– Ian mówił mi, że jest inspektorem Scotland Yardu. Podobno… – zawahała się. – Pytał pan o starego Malachi. Tak, jest taki sam jak zawsze… Lubię go i zdaje mi się, że i on mnie kiedyś polubi…

Nagle zahamowała gwałtownie.

– Mój Boże! Dobrze, że mi pan przypomniał!

Zawróciła w miejscu, ocierając przednimi kołami o krawężnik, i pomknęła na powrót ku Malisborough.

– Co się stało? – zapytał Alex.

– Tytoń! – Zahamowała przed najbliższym sklepikiem. – Niech pan wysiądzie ze mną i pomoże mi wybrać tytoń dla niego. Nie było mnie w domu przez dwa tygodnie. Nie lubię przyjeżdżać z pustymi rękami.

Weszli. Joe kazał zapakować dużą niebieską puszkę Medium Playersa i kupił od siebie dobrą, prostą fajkę.

– Niech pan jeszcze chwilę zaczeka przy wozie – zawołała Sara i szybko poszła w górę ulicy.

Patrzył za jej drobną, oddalającą się sprężystym krokiem sylwetką i ku swemu zdumieniu myślał o tym, czy naprawdę przejechałaby tę dziewczynkę. Wiedział, że on sam skręciłby, nawet przy największej szybkości, gdyby tylko zdążył. Przecież zawsze istniała szansa uratowania się. A dziecko, uderzone przez pędzący samochód, nie mogłoby…

Zobaczył Sarę. Wyszła ze sklepu niosąc dwa jednakowe, zawinięte w papier pakunki.

– To dla dziewcząt – powiedziała – dla Kate i Nory. Dla Kate jasnoniebieski perkalik, bo jest młoda i ma złote włosy. A dla Nory szary w białe kwiatki. I o jard więcej, bo Nora przytyła ostatnio okropnie. To nasza kucharka, a Kate to pokojówka. Teraz mam już wszystko.

Znowu ruszyli.

– Czy naprawdę przejechałaby pani tę dziewczynkę, gdyby nie udało się pani zahamować? – zapytał.

– Tak. Przy tej szybkości jaguar nie utrzymałby się po nagłym skręcie. Nie było miejsca. Wpadlibyśmy do rowu, za którym co dwadzieścia pięć jardów rosło drzewo. To znaczy, że uderzylibyśmy w któreś z nich. A wtedy najprawdopodobniej zginęlibyśmy oboje. Nie mam prawa ani powodu cenić wyżej życie obcego dziecka, niż pana i moje. Ale zrobiłam, co mogłam, żeby do tego nie doszło.

– Ale przecież prowadziła pani za szybko.

– Wypadek nie byłby spowodowany szybkością, ale brakiem dozoru nad dzieckiem.

Alex nie odpowiedział. Przez chwilę jechali w milczeniu.

– Chociaż na dnie serca ma pan do mnie żal, że nie pozuję na rycerza bez zmazy, wie pan, że mam słuszność. – Prowadząc to auto wzięłam na siebie obowiązek ochrony naszego życia w tym samym stopniu, w jakim ta matka, rodząc dziecko, podjęła się opieki nad nim. Miałam tylko jedno wyjście: zrobić wszystko, żeby uratować dziecko, nie zabijając pana i siebie. Ale nie mówmy o tym… – Roześmiała się niespodziewanie. – Pomiędzy mężczyznami a kobietami jest pewna fundamentalna różnica: my nigdy nie analizujemy tego, co się nie stało. Jesteśmy na miejscu.

Wóz zwolnił i skręcił w wąską asfaltową drogę, prowadzącą prosto ku położonej nad brzegiem morza wielkiej kępie drzew. Szosa odchodziła tu na północ, omijając posiadłość szerokim łukiem; wewnątrz tego łuku mieścił się park i dom zwrócony frontem ku parkowi, tyłem zaś w kierunku urwistego brzegu, od którego oddzielał go szeroki dziedziniec, okolony kamienną balustradą. Auto minęło otwartą bramę, na zewnątrz której Joe dostrzegł mały namiocik campingowy, rozbity w trawie pod rozłożystym dębem. Wolno wjechali w szeroką aleję. Sara nacisnęła klakson i nie zdejmując z niego palca zajechała, trąbiąc, aż pod sam dom.

– Zawsze tak robię! – zawołała. Oczy jej świeciły radosnym, ciemnym blaskiem.

Zatrzymali się przed niskim tarasem, na który wybiegła kobieta w białej sukni, a za nią wysoki jasnowłosy mężczyzna w białym kitlu. Joe poznał w nim Iana Drummonda. Bez słowa Sara otworzyła drzwiczki, wbiegła na taras i zawisła na szyi swego męża.

Загрузка...