IV. Joe Alex odkrywa mordercę

Pierwszą myślą Alexa, kiedy wyszedł z wozu i zaczął po szerokich stopniach wstępować na szeroki taras, było ostre, jasne wspomnienie dnia, kiedy z głową w bandażach i ręką na temblaku wysiadł z zielonego samochodu RAF-u i wraz z Drummondem i Parkerem stanął późnym wieczorem przed tym domem. Tylko po wąziuteńkich smugach światła wydostającego się przez szpary w gęstych zasłonach mogli wtedy sprawdzić, że dom jest nadał zamieszkany.

Było to piętnaście lat temu… dokładnie: szesnaście. Padał wtedy deszcz, ostry i skośny, gnany nadlatującym znad morza wichrem. Nie tylko ten dom, ale cała Anglia pogrążona była wówczas w ciemności. Nad wyspą szalał blitz i co noc eskadry z czarnymi krzyżami ciągnęły znad kontynentu, niosąc nad Anglię swój śmiercionośny ładunek.

W tej chwili świeciło słońce, a wojna była tak odległa, że wydawała się tylko wspomnieniem z dawno oglądanego filmu. Stała się już zupełnie nieprawdziwa, ona i jej umarli. Dom nie zmienił się od owego dnia. Zmienił się za to Ian Drummond. Przestał być owym smukłym, młodziuteńkim oficerem, i stał się cywilem w całym tego słowa znaczeniu: wysoki, rumiany, jasnowłosy i trochę otyły, stał w swoim białym kitlu i przyciskał do siebie smukłą, ciemną dziewczynę, która opowiadała mu coś prędko, nie zwracając uwagi na obecnych. Dobroduszny, miły Anglik, tuż przed czterdziestką, zadowolony z życia, pewny siebie, uczciwy, idący bez wahań raz obraną w życiu drogą. Tylko bardzo wysokie czoło i trochę roztargnione, spoglądające w dal mądre oczy mogły potwierdzać przypuszczenie, że jest to człowiek w pewien sposób nieprzeciętny.

Alex wszedł na najwyższy stopień i zatrzymał się przy stojących. Drummond delikatnie wyswobodził się z objęć Sary i wyciągnął ku niemu rękę.

– Ty się nie zmieniasz! – powiedział. – Ja już niedługo będę tłustym, pomarszczonym starcem, ale ty, Joe, ciągle będziesz wyglądał jak podporucznik. Dobrze, że już jesteś! – Rozejrzał się. – Przepraszam, Lucy! – zawołał. – Poznajcie się! To jest właśnie Joe Alex, którym zanudzałem was, ile razy pozwoliliście mi rozgadywać się o wojnie! A to jest Lucy Sparrow, żona mojego przyjaciela i towarzysza pracy… no i, oczywiście, znakomity lekarz. Na pewno Sara opowiedziała ci o niej w drodze.

– Oczywiście! – powiedziała Sara. – Oplotkowałam was wszystkich, z tobą włącznie. Jesteśmy przecież dosyć ciekawą grupą. A może to tylko nam się tak wydaje?

Joe uścisnął opaloną kobiecą rękę o długich, silnych palcach. Dopiero wtedy spojrzał w twarz Lucy.

Sara nie myliła się. Zobaczył przed sobą wysoką, wyprostowaną młodą kobietę o włosach tak jasnych, że wydawały się nieomal białe. Wielkie szare oczy, którymi spojrzała na Alexa, były mądre i spokojne, ale jednocześnie nieustępliwe i pełne czegoś, co gotów był nazwać łagodną dumą. Jak gdyby wiedziały, że Lucja Sparrow przez całe swoje życie robi tylko to, co uznaje za godziwe i słuszne, i nie sądziły wobec tego, aby powinna była je zakrywać powiekami albo odwracać. Owalna twarz o nieco wystających kościach policzkowych była urzekająco piękna i prześwietlona wewnętrznym blaskiem, podobnym do tego, jaki znaleźć można u owych zamyślonych kobiet Vermeera van Delft.

– Bardzo się cieszę, że pana poznałam – powiedziała dźwięcznym, melodyjnym głosem i uśmiechnęła się. Alex zobaczył przy tym dwa szeregi tak nieprawdopodobnie pięknych zębów, że z trudem oderwał od nich spojrzenie, nie chcąc przyglądać się zbyt natarczywie. – W opowiadaniach Iana awansował pan na coś pośredniego pomiędzy świętym Jerzym a Donkiszotem – naszego lotnictwa. – Oczy jej rozjaśnił szary, wesoły płomyk. – Czy pan to potwierdza?

– Oczywiście! – Alex pochylił głowę. – Im lepiej o nas mówią, tym lepiej. – Teraz dopiero mógł przelotnie obejrzeć ją całą. Ubrana była w prostą płócienną, białą, sukienkę, a na smukłych gołych nogach miała sandały zapięte dużą drewnianą sprzączką, pomalowaną na niebiesko. Żadnego kwiatka, żadnej chusteczki, tylko mały rubinowy wisiorek na cienkim łańcuszku, widoczny w wycięciu sukni lśniący na jasno opalonej, gładkiej szyi. Kiedy poruszyła się, rubin strzelił ciemnoczerwonym promieniem i przygasł.

– Czy nie mówiłam?! – powiedziała Sara, która stała obok nich, ująwszy Drummonda pod ramię. – Ona jest zupełnie niesłychana!

– Saro, błagam cię… – Lekki rumieniec pojawił się na twarzy Lucy Sparrow. – Błagam cię, kochanie…

– I pomyśleć – roześmiał się Ian – że dorośli ludzie pozwalają tej dziewczynce wycinać sobie kawałki jedynego instrumentu, jaki Bóg im dał, żeby mogli rozmyślać o Nim. Chodźmy na górę. Pokażę ci twój pokój. Rzeczy zostaw w samochodzie. Zaraz je zabierze Kate. – Wskazał młodą, pyzatą pokojówkę, ubraną w czarną sukienkę i biały czepeczek, która ukazała się w drzwiach i z radosnym uśmiechem dygnęła przed Sarą.

– Dziękuję bardzo! – Alex zawrócił do wozu i wystawił na ziemię najpierw walizkę Sary, a potem cały swój dobytek. – Jeżeli można prosić pannę Kate, to może weźmie tylko teczkę i maszynę do pisania, a z walizkami sam sobie dam radę.

Ale Ian pochwycił już większą walizkę i uniósł teczkę, więc Joe wziął maszynę i drugą walizkę. Ruszyli po stopniach ku drzwiom wejściowym. Zanim weszli do hallu, Alex odwrócił się.

– Do kogo należy maszyna do pisania? – zapytała Lucy, która stała na tarasie i rozmawiała z Sara, trzymając jedną nogę na stopniu auta. – Do świętego Jerzego czy do Donkiszota?

– Do smoka i do Sancho Pansy.

Potrząsnęła głową.

– Prawdziwa dama nie rozumie maszyn i jest przekonana, że wymyślili je mężczyźni, żeby mieć dostateczną ilość śrubek do odkręcania i przykręcania w wolne niedzielne popołudnia. Nie rozumiem żadnych maszyn, nawet tych do pisania.

– O Boże – powiedziała Sara – wobec tego odprowadzę moją maszynę do garażu i już nie wspomnę o niej.

Machnęła im ręką i zatrzasnęła za sobą drzwiczki. Lucja z wolna schodziła po stopniach, kierując się ku kamiennej balustradzie nad urwiskiem.

– Chodźmy – powiedział Ian – jeżeli, oczywiście, możesz oderwać oczy od tej młodej damy.

– Mogę. – Alex wszedł do sieni. Była to ogromna jasna sień, pochodząca prawdopodobnie z czasów, gdy Sunshine Manor był na pół warowną posiadłością i nie uległ jeszcze tym wszystkim przebudowom, do jakich moda i zmieniające się warunki życia zmuszały kolejnych jego dziedziców. Sień biegła na przestrzał, dzieląc dom na dwie części, i kończyła się wielkimi oszklonymi i okratowanymi misternie dwuskrzydłowymi drzwiami, przez które widać było drzewa głównej alei parku, wytyczonej na jej osi. Pośrodku jednej ze ścian otwierał się ogromny kominek, obrzeżony kamiennymi płytami i ozdobiony herbową tarczą Drummondów. Obok niego prowadziły w prawo wąskie schody na piętro. Idąc za Ianem Alex usiłował sobie przypomnieć, dokąd te schody prowadzą. Jak przez mgłę pamiętał ciemne rzeźbione belki stropu korytarza i napis na jednej z nich: CZCIJ BOGA POD TYM DACHEM, A NIGDY NIE RUNIE CI NA GŁOWĘ – ANNO 1689… Czy może 1699? – Minęli zakręt schodów. Spojrzał w górę.

– Osiemdziesiąt dziewięć – powiedział na głos. – Więc nie zapomniałem!

Ian obejrzał się.

– Dostaniesz ten sam pokój, w którym mieszkałeś wtedy. Myślałem, że będzie ci przyjemnie, jeżeli znowu do niego wrócisz.

– Ten na lewo?

– Tak.

Weszli na piętro i zatrzymali się przed narożnymi drzwiami. Przez całą długość domu biegł wąski ciemny korytarz, oświetlony tylko dwoma niewielkimi oknami na obu krańcach. Alex wciągnął mocniej powietrze. Ten dom miał swój zapach. Woń ta wróciła do niego razem z resztą wspomnień. Był to zapach pasty do podłogi, starej zwietrzałej lawendy, suchego drzewa i jeszcze jakaś nieuchwytna domieszka, którą był gotów nazwać wonią wieków, czymś, co pozostaje po wielu pokoleniach ludzi mieszkających pod tym samym dachem, ich sprzętów, sukien, broni, dywanów i obrazów, kwiatów zwiędłych przed wiekami i lekarstw o nazwach nie znanych obecnej medycynie.

Ian otworzył drzwi i przepuścił go przodem, potem wszedł za nim i postawił walizkę.

– Nawet i zegar jest ten sam – powiedział Alex. – I tak samo jak wtedy nie chodzi. Nakręciłem go, pamiętasz, a potem dzwonił co kwadrans. Ma ładny głos, jak pozytywka.

Rozejrzał się. Nad łóżkiem wisiał obraz przedstawiający jeźdźca na koniu, przesadzającego strumień w pogoni za lisem. Jeździec ubrany był w czerwony frak, u jego stóp sadziły ujadające wyżły. Przypomniał sobie, jak leżąc w łóżku i patrząc na ten obraz podczas ostatniej nocy przed powrotem do eskadry myślał o przyszłości. Nie wierzył w to, że zobaczy koniec wojny. W ogóle nie wyobrażał sobie wtedy końca wojny. Był rok tysiąc dziewięćset czterdziesty trzeci. Czas, gdy nawet tym, którzy czcili Boga, dachy padały na głowę.

– Boże, jak to już dawno, Ianie… – powiedział i spojrzeli na siebie, uśmiechając się z lekkim zawstydzeniem, jakie ogarnia dorosłych mężczyzn, kiedy stają się sentymentalni na trzeźwo.

– Tak… – Ian kiwnął głową. – Ale dobrze, że się skończyło. No, zostawiam cię samego. Za godzinę mniej więcej będzie lunch. Poznasz Sparrowa i młodego Davisa, mojego asystenta. Nie spotkali was, bo są zajęci w laboratorium. Ja też tam teraz pójdę. Jeżeli będziesz czegoś potrzebował…

– To tu jest dzwonek na służbę! – powiedział prędko Alex i wskazał ukryty za poręczą dębowego łóżka guziczek. – Pamiętam.

Ian uśmiechnął się bez słowa i wyszedł zamykając cicho drzwi za sobą. Alex jeszcze przez chwilę stał rozglądając się po pokoju. Potem powoli zaczął rozpakowywać walizki. Kiedy uporał się z tym i umył po podróży w małej, przylegającej do pokoju łazience, wyłożonej starymi niebieskimi kafelkami, na których greccy bogowie, poubierani w stroje holenderskich mieszczan sprzed lat dwustu, zajęci byli odgrywaniem scen z Metamorfoz, wrócił do pokoju i usiadł w wygodnym fotelu za małym biurkiem, na którym postawił otwartą maszynę, Ale nie myślał nawet o pisaniu. Doznawał dziwnego uczucia, jak gdyby pogrążono go z pełną świadomością w dawno prześniony sen i kazano raz jeszcze przeżywać na nowo to wszystko, co już minęło i znalazło swoje rozwiązanie. Odczuwał nawet ten sam niepokój, który męczył go wówczas bez przerwy i do którego nie przyznawał się nawet przed samym sobą. Bał się wtedy. Bał się chwili, kiedy znów powróci do eskadry i z nastaniem nocy wyjdzie wraz z resztą załogi na ciemne lotnisko i ruszy ku niewidocznej prawie linii ciężkich maszyn. Jedna z nich znowu uniesie go w ów okropny świat błyskających jak noże reflektorów, cichego grzechotu odłamków rozrywających się pocisków artylerii przeciwlotniczej i lęku przed nocnym myśliwcem, który zbliża się w ciemności niepostrzeżenie jak młody nietoperz do wielkiej, tłustej, powolnej ćmy. A potem to nadeszło i minęło. Zapomniał nawet o tym lęku. Teraz siedział i zaciskał palce na poręczach fotela czekając, aż zegar zadzwoni sześć razy. O szóstej miał zajechać po nich wówczas samochód z bazy lotniczej.

Mimo woli spojrzał. Ale zegar milczał. Alex wstał i podszedł do niego. Zegar był stary, czarno-złoty i miał pod szklaną zasłoną umieszczone wahadło w formie słońca o twarzy dziewczyny, której rozwiane włosy stanowiły jego promienie. Wyżej, na białej tarczy, stały prosto rzymskie, niebiesko emaliowane cyfry. Ze szczytu zegara ulatywał złocisty skrzydlaty młodzieniec, trzymając przy ustach smukłą, długą trąbę. U dołu tarczy był napis: „I. Godde? Paris”. Alex otworzył zegar, wsunął palec pod wahadło i odnalazł duży żelazny klucz. Przy nakręcaniu mechanizm mruczał cicho. Wreszcie Joe trącił lekko palcem twarz słońca. Zakołysała się. Rozległo się powolne, ciche tykanie. Spojrzał na swój zegarek. Za dziesięć dwunasta. Przestawił wskazówki zegara, raz jeszcze spojrzał na pokój i wyszedł.

Lunch podano na tarasie od strony parku. Przy stole stała w tej chwili Sara, wyższa nagle i smuklejsza w szarej spódnicy, białej bluzce i pantoflach na wysokich, cieniutkich obcasach. Układała kwiaty w wazonie, rozmawiając z pyzatą Kate, która wniosła właśnie tacę z butelkami. Pomagał jej wysoki, młody człowiek, w którym Alex domyślił się Filipa Davisa. Miał ciemne, krótko przystrzyżone i zaczesane równo do tyłu włosy, mały wąsik i niebieskie, miłe oczy. Na pewno był bardzo przystojny, ale widać było od razu, że niewiele o to dba. Z małej kieszonki jego szarej flanelowej marynarki wystawały cztery ołówki, a krawat, jak Alex od razu zauważył, był podle zawiązany w gruby, bezkształtny supeł, który trudno było nazwać węzłem.

– Poznajcie się – powiedziała Sara, biorąc od Filipa dwie białe róże. – To jest pan Davis, współpracownik Iana, a to pan Alex, który kocha dzieci i nie lubi kobiet prowadzących samochody.

Alex uścisnął rękę młodego człowieka.

– Lubię kobiety, dzieci i samochody – powiedział półgłosem – ale każde z nich wymaga opieki. Co prawda, znam się tylko na samochodach.

– Tak. – Sara kręciła przecząco trzymaną w ręku różą. – Niech pan nie myśli, że Ian mówił mi tylko o pana bohaterskich przygodach w powietrzu. Wiemy o panu niejedno.

– To pan także brał udział w tym sławnym rajdzie na Penemünde! – powiedział Filip Davis z szacunkiem. – Czytałem o tym, a pan Drummond opowiadał nam kiedyś, jak to się odbyło. Pan pilotował wtedy?

– Tak. – Ian Drummond stał w drzwiach sieni. – Pilotował i osiem razy naprowadzał nas na cel. Nie mogliśmy wtedy przedostać się przez osłonę artylerii i myśliwców. Dwie godziny lataliśmy nad Bałtykiem. Pamiętasz… zobaczyliśmy wtedy światła Szwecji. To było zupełnie jak bajka. W całej Europie nie paliła się nocą ani jedna latarnia uliczna i nagle zobaczyliśmy z daleka oświetlone miasta, ogromne neony i reflektory samochodów na szosach. To była chyba najgorsza noc w moim życiu…

Usunął się, żeby zrobić przejście mężczyźnie, którego Alex nigdy jeszcze nie widział.

– Pan Sparrow – powiedziała Sara – szczęśliwy właściciel naszej pięknej Lucy.

Sparrow, jak gdyby nie słysząc, podszedł do Alexa i podał mu rękę. Była to duża, ciężka ręka, zakończona krótkimi, szerokimi palcami. Alex powiedział kilka zdawkowych zdań i kiedy Sparrow odszedł i stanął obok Drummonda, mówiąc coś półgłosem, przyjrzał mu się. Harold Sparrow nie był wysoki, ale atletycznie zbudowany i bardzo rozrośnięty w barkach. Gdyby nie okulary, można go było wziąć za zapaśnika. Spoza tych okularów patrzyły bystre, jasne oczy, ocienione ciemnymi brwiami. Był prawdopodobnie nieco starszy niż Drummond. Patrząc na niego Alex pomyślał, że mało jest rzeczy, których ten człowiek nie zdobędzie, jeżeli naprawdę tego zapragnie. Cała jego postać wyrażała rzeczowość, pewność siebie i wolę.

Z parku nadeszła Lucy w tej samej białej sukience, w której widział ją po raz pierwszy.

– Siadajmy! – Sara skinęła na stojącą w drzwiach domu pokojówkę. – Na pewno jesteśmy wszyscy bardzo głodni. Kiedy słońce świeci, ludzie mają lepszy apetyt. Prawda, Lucy?

– Medycyna nic o tym nie mówi. Ale chyba to prawda. Zresztą nie chcę myśleć o moim zawodzie. Pojutrze mam bardzo trudną operację.

– A czy mogą być łatwe operacje mózgu? – zapytał Drummond biorąc sałatkę.

– Tak. Ale ta będzie trudna. – Lucy umilkła.

– Opowiedz. – Sara odłożyła nóż i złożyła ręce. – Ile razy mówisz o tych sprawach, czuję się bezbronna. A to bardzo, bardzo przyjemnie: być bezbronną nawet przez kilka minut.

– Sama operacja na pewno by was nie zainteresowała. – Lucy roześmiała się, ale nerwowo dotknęła rubinowego wisiorka. – Operacja to kilka osób ubranych na biało i jedna osoba, która śpi i nie wie, co się z nią dzieje. Nikt, kto nie robi operacji i nie atakuje choroby we wnętrzu drugiego, żywego, bezbronnego człowieka, nie wie, ile to kosztuje. Kiedyś oddałam lancet asystentowi i upadłam obok stołu operacyjnego. Cucili mnie pół godziny. Teraz, na szczęście, tak się nie denerwuję. Ale początkowo miałam chwile paniki. To najgorsze dla chirurga. Operacja w toku, każda sekunda jest droga, a tymczasem nagle ogarnia cię okropne przeświadczenie, że się mylisz, że ręka ci zadrży, że w kulminacyjnym momencie popełnisz małą omyłkę, o centymetr, powiedzmy, albo o milimetr, co zresztą jest czasem równoznaczne. Chory nie obudzi się. – Mówiła to wszystko bardzo spokojnie. Alex powiódł szybko oczami po obecnych. Chociaż siedzieli w promieniach słońca, w letnie popołudnie, przy nakrytym stole i pośród klombów pełnych rozkwitających kwiatów, wyglądali, jakby zapomnieli o tym. „Ludzie zawsze słuchają o tych sprawach w skupieniu… – pomyślał przelotnie – bo wiedzą, że w każdej chwili i im się to może przydarzyć, i oni mogą znaleźć się na tym stole. Chcą wiedzieć, co myśli lekarz w takich chwilach”. Zauważył, że Sparrow patrzy na swoją żonę z wyraźną dumą. Drugim człowiekiem, który wpatrywał się w nią może jeszcze intensywniej, był młody Filip Davis. Zdawał się chłonąć każde zdanie jak objawienie. Ten na pewno kochał i nie marzył o tym, że będzie kochany. Pożałował w tej chwili tego chłopca i, jak zwykle bywa w takich wypadkach, poczuł do niego odruchową sympatię.

– To kobieta – powiedziała Lucy i nałożyła sobie na talerz plaster szynki z półmiska, który podsunął jej Drummond. – Była do niedawna najnormalniejsza w świecie. Ma męża i małe dziecko. Na szczęście, nie zaczęła od dziecka, bo to by jej się na pewno udało. Pewnego dnia, gdy mąż wrócił z biura, rzuciła się na niego z nożem kuchennym. Zdołał ją obezwładnić, a sąsiedzi, którzy wpadli do ich mieszkania, słysząc jego krzyk, zatelefonowali po lekarza. Przywieziono ją do domu obłąkanych, bo zdradzała wszystkie objawy szaleństwa. Wieczorem powróciła do przytomności. Nie pamiętała niczego, niczego nie rozumiała. Wpuszczono do niej męża, zachowując oczywiście wszystkie środki ostrożności. Kochają się oboje bardzo i byli w rozpaczy. Na drugi dzień atak powtórzył się, kiedy do pokoju wszedł pielęgniarz. Rzuciła się na niego gryząc, kopiąc i wydając nieartykułowane dźwięki. Potem wszystko znów minęło. Zaczęto ją badać. Sprawa była niejasna, kiedy, dotarła do mnie. Z paru względów poszukiwałam właśnie takiego przypadku, bo wydawało mi się… – Urwała i znowu dotknęła odruchowo swego wisiorka. – Ale nie o to chodzi. Ona ma ucisk na mózg, spowodowany niewielkim, dobrotliwym nowotworem. Jeszcze dwadzieścia lat temu byłaby dożywotnio zamknięta w domu wariatów. Niestety, ten nowotwór zaatakował okolice, w których bardzo trudno się poruszać… To ładna, miła kobieta, mają śliczną córeczkę czteroletnią. Mąż jest zupełnie załamany. Bardzo chcę, żeby mi się udało… Niestety, tu może być tak albo nie. Albo operacja się uda i ona wyzdrowieje, albo umrze na stole. Szansę udania się operacji także wynoszą, mniej więcej, pięćdziesiąt na pięćdziesiąt. Ci ludzie mi wierzą. Mąż podpisał pozwolenie na dokonanie zabiegu. Ona także chce tego bez względu na konsekwencje. Nie dziwię się jej zresztą. To musi być straszne dla niej, kiedy tak nagle traci świadomość. Zresztą nowotwór powoli spowodowałby paraliż niektórych ośrodków nerwowych, a potem prawdopodobnie śmierć.

– Więc dlaczego dobrotliwy? – zapytała Sara. – Czy ta nazwa nie jest trochę ironiczna wobec tej biednej kobiety?

– Dobrotliwy to taki, który po wycięciu nie odrodzi się. Ale nie mówmy już o tym.

– Dobrze. – Sara roześmiała się. – Rozumiem cię. Myślisz to co ja, kiedy mnie pytają: Co pani czuje, grając lady Macbeth i stojąc pośród nocy, wsłuchana w krzyk zamordowanego? – Czasem myślę o sztuce, a czasem o nowej sukience, której krawcowa nie zdążyła mi uszyć. Dla nas operacja to egzotyka, obcy, zdumiewający świat wnętrza ciała ludzkiego. A dla ciebie to jakby bardzo ważny mecz tenisowy, gdzie trzeba się skupić absolutnie i wytężyć wszystkie siły, żeby zwyciężyć.

– No, niezupełnie… – Lucy uśmiechnęła się lekko. – Ale skoro mówimy o tenisie, może zagramy dzisiaj, jeżeli nie jesteś zmęczona. Żaden z tych trzech młodych ludzi, których miałam tu do tej pory jako towarzyszy, nie gra w ogóle.

– Ja gram! – zaprotestował Drummond.

– Ale nie masz na to nigdy czasu, co na jedno wychodzi. Czy chcesz zagrać po lunchu, Saro?

– Zaraz po lunchu, nie. – Sara potrząsnęła głową. – Godzinę muszę poleżeć. Mogę zagrać o drugiej, zgoda?

– Zgoda!

Podano kawę. Drummond i Sparrow rozmawiali półgłosem. Z urywków zdań Alex zrozumiał, że mówią o jednym z ostatnich swoich doświadczeń. Filip przysłuchiwał się im, ale widać było, że więcej zwraca uwagi na to, o czym mówią kobiety.

Wreszcie Sara wstała.

– Ianie – powiedziała – czy po południu też będziecie pracować?

– Nie. – Drummond potrząsnął głową. – W każdym razie ja nie. Wiesz przecież, że nigdy nie pracuję po południu. Rano i od dziewiątej wieczór do północy. Za to Harold… – wskazał Sparrowa – będzie sam ślęczał nad pewną łamigłówką, którą zadaliśmy sobie i nie umiemy jej na razie rozwiązać. Po kolacji ja go zluzuję.

Milczący Sparrow przytaknął tylko głową.

– Zostanę z panem – Filip Davis przysunął się do niego. – Myślałem trochę o tym równaniu „S” i… – ściszył głos. Niespodziewanie serdecznie Sparrow ujął go pod ramię i słuchając uważnie, oddalił się wraz z nim wzdłuż tarasu, rzuciwszy stojącym krótkie: – Przepraszamy na razie. Zajęcia.

– Muszę i ja przejrzeć trochę mojej literatury – powiedziała Lucy. – Dostałam ranną pocztą cały plik medycznych pism i jeżeli dzisiaj ich nie przeczytam, to kurz je pokryje jak sto innych poprzednich. – Położyła dłoń na ramieniu Sary. – Chodź, jeżeli naprawdę chcesz zebrać siły przed tym meczem. Dzisiaj nie uda ci się wygrać, przysięgam na to!

– Zobaczymy! – Sara złożyła ręce jak wstępujący na ring bokser i potrząsnęła nimi nad głową. – Będę walczyła jak lwica oswoję młode. – Kiwnęła ręką mężczyznom. – Za godzinę możecie nas znaleźć na korcie, jeżeli będziecie mieli ochotę.

Weszły do domu. Alex sięgnął do kieszeni po papierosy i poczęstował Drumrnonda.

Zapalili i ruszyli wokół domu ku nadmorskiemu tarasowi.

„Gdzie jest ten Amerykanin?” – pomyślał Alex i powiedział:

– Twoja żona powiedziała mi, że macie jeszcze jednego gościa.

– Ach, Hastingsa! – Drummond uśmiechnął się i wskazał ręką morze: – Pojechał na ryby ze starym Malachi. Wzięli łódź i wypłynęli zaraz po śniadaniu. Przyjechał tu z całym kompletem rozmaitych amerykańskich przyrządów do zabijania ryb, zupełnie jakby wyruszał na wojnę. Nasz Malachi tylko pokiwał głową patrząc na te cuda. Potem wybrali się na połów i Malachi złowił pięć pięknych ryb, a Hastings ani jednej! Trzeba było widzieć twarz Malachiego, kiedy wrócili. Wyglądał jak uosobienie wszystkich szczęśliwych konserwatystów świata. Jakby chciał powiedzieć: „A nie mówiłem! Najlepsze są dobre, stare metody dziadków”. Malachi zabrał ze sobą wędkę, którą oczywiście dostał od mego dziadka, kiedy był jeszcze chłopcem. Łowi na stare, cuchnące kawałki mięsa, przymocowane do takich haków, że trudno uwierzyć, aby najgłupsza ryba chciała na nie nadziać pysk. Ale nadziewają!

Podeszli do balustrady i przystanęli patrząc na morze. Po obu stronach Sunshine Marior linia wybrzeża wyginała się, zamykając posiadłość pośrodku ogromnego półksiężyca spadających prawie pionowo białych skał. Daleko na widnokręgu widać było dym idącego na zachód, niewidzialnego statku. Bliżej morze było sfałdowane gęsto i pokryte drobniuteńkimi falami. Z góry i z tej odległości wyglądało jak ogromna łąka, po której gnały ku brzegowi nieprzeliczone tabuny koni, potrząsających białymi grzywami.

– Czy to łódź? – zapytał Alex wskazując mały jasnoczerwony żagiel unoszący się i opadający w bruzdach wodnych.

– Tak! To oni. Już wracają.

Łódź zbliżała się z wolna ku skałom niewidzialnej przystani, ukrytej pod urwiskiem.

– Zejdźmy do nich – powiedział Drummond. – Zobaczymy, jak mu się dzisiaj powiodło. Chciałbym, żeby coś złowił przed wyjazdem. Inaczej cała jego wizyta nie będzie miała sensu. Przyjechał tu nie tylko po wielką rybę, ale jak dotąd nie złowił niczego.

Ruszyli wzdłuż balustrady i w miejscu gdzie kończyła się, dotykając wysokiego głazu, na którym rosły swobodnie gęsto splątane krzaki dzikiej róży i głogu stanowiące dalszą naturalną barierę nadbrzeżną, natknęli się na początek wąskich, wykutych w kamieniu stopni, które zygzakiem schodziły w dół, aż nad morze.

– A kim on jest? – zapytał idący z tyłu Alex. – Czy to także chemik? Nie gniewaj się, ale nie znam zupełnie znakomitości w tej dziedzinie, poza tobą, oczywiście.

– O mnie nie mówmy! – Nie zatrzymując się Drummond rozłożył ręce i przez chwilę wyglądał jak wielki ptak, na tle dalekiego morza i bliskich skał. – Im dłużej pracuję, tym mniej rozumiem. W tej chwili jestem w stadium, w którym mam już systematycznie ułożone w głowie sprawy zupełnie dla mnie nierozwiązalne. Co roku ich przybywa… Ale o mnie nie mówmy. Robert Hastings to wielki uczony. Powiedziałem ci, że przyjechał nie tylko po wielką rybę. To prawda. Chciałby się zorientować w naszej pracy, ale to też nie jest najważniejsze. Chciałby przede wszystkim, żebyśmy wszyscy: Sparrow, ja, nawet młody Davis, znaleźli się w Ameryce i pracowali tam z nim razem. Powiedział, że wierzy w nas. To znaczy, że przemysł amerykański wierzy, że wyprzedzamy ich teraz trochę. Nie mogę powiedzieć, że mnie to martwi. Jest to bardzo zarozumiałe towarzystwo, które ma absolutne przekonanie, że cały postęp wiedzy musi rodzić się u nich. Za milion funtów nie dałbym sobie odebrać przyjemności wyprzedzenia ich o parę długości.

Byli teraz w połowie urwiska. Łódź zbliżała się. Odróżnić w niej było już można wyraźnie dwóch ludzi, z których jeden siedział przy sterze trzymając linkę żagla, drugi stał na dziobie kołysząc się na szeroko rozstawionych dla równowagi nogach. Sunęli wprost ku ukrytej za ogromnym załomem skalnym cichej przystani, przytykającej do kawałka gładkiej plaży. Alex przypomniał sobie, że w czasie odpływu plaża ta powiększała się wielokrotnie i można nią było wyjść kilkaset jardów do miejsca, gdzie w tej chwili szumiały fale.

– Zdaje się, że Hastings ma coś – zawołał Drurnmond i wskazał wyciągniętą ręką. Rzeczywiście, człowiek stojący na dziobie trzymał przed sobą coś, co wyglądało jak wielki podłużny worek. Łódź przeskoczyła barierę fal i zatoczywszy miękkie półkole w spokojnej wodzie, zaryła dziobem w piasek. Zanim jednak dotknęła ziemi, usłyszeli wołanie:

– Nareszcie mam ją, Ianie! Mam ją! – Hastings kiwał ku nim z pokładu. Drugi siedzący na rufie rybak zeskoczył szybko, kiedy dziób dotknął brzegu, i idąc po kolana w wodzie, zręcznie popchnął łódź dalej, wykorzystując zbliżenie się długiej fali przybrzeżnej. Stojący na dziobie zeskoczył na ziemię, a potem sięgnął po zdobycz, którą porzucił na chwilę w łodzi. Alex i Drummond byli już na dole.

– Spójrz! – powiedział rybak. Rzeczywiście, ryba była przerażająca, prawie trójkątna, o ohydnej zębatej paszczy otwartej teraz bezsilnie. – Trafiłem ją harpunem! Godzinę nas kosztowało, zanim dała się wciągnąć do łodzi. Gdyby nie Malachi, nie oglądałbym jej chyba. Wyciągnęła nas prawie dwie mile w morze, holując pod wiatr i rozpięty żagiel. Dopiero tam udało mi się uderzyć ją po raz drugi i straciła siły.

– Piękna panna! – powiedział Drummond, klepnąwszy rybę po grzbiecie, którego łuska bardziej przypominała pancerz średniowiecznego rycerza, niż to, co ludzie zwykli nazywać rybią łuską. – Poznajcie się. To jest pan Joe Alex, mój przyjaciel z czasów wojny, a to profesor Robert Hastings, mój przyjaciel i równocześnie konkurent w sprawach związanych z pewnym żółtym materiałem, a właściwie tym, co się da z niego uzyskać. – Alex uścisnął dłoń profesora. Spod okapu rybackiej czapki spojrzały na niego mądre, sympatyczne oczy, pełne wyrazu i pogody. „Optymista… – pomyślał Joe – urodzony optymista, któremu w dodatku dobrze powiodło się w życiu i jest na tyle inteligentny, żeby rozumieć, że to nie tylko jego zasługa, ale także i losu”. Amerykanin miał szczupłą twarz o ostrych rysach, nieładną może, ale w sumie dającą obraz tego, co nazywa się męską urodą, a co bywa często połączeniem opalenizny, energii, przedsiębiorczości i radości życia. „Jeden z tych ludzi, których lubią kobiety, psy i dzieci. Na pewno myśliwy, rybak, może nawet dobry pływak albo lotnik amator. Kocha swoją pracę i chce osiągnąć w niej doskonałość, ale równocześnie wie, że życie składa się nie tylko z pracy”… Wszystko to pomyślał, patrząc już nie na Amerykanina, ale na drugiego człowieka, który w tej chwili wychodził z wody. Spod kaptura rybackiej czapki wyglądała stara, pomarszczona i spalona wiatrem twarz. Tylko oczy w niej były młode, jasnoniebieskie i tak czyste, jak oczy pięcioletniego dziecka.

– Zaczekaj, Malachi! – krzyknął Drummond. – Pomożemy ci!

Razem podciągnęli łódź wyżej, na suchy piasek. Malachi wyprostował się i spojrzał na idącego ku niemu Alexa.

– Czyżby to był pan Alex? Witamy pana w Sunshine Manor. Tyle lat! Nic się pan nie zmienił, proszę pana! – Był wyraźnie uradowany. Alex uścisnął serdecznie jego rękę.

– Malachi – powiedział – pamięta pan, jak siadywaliśmy tu, na tej przystani, i przyglądaliśmy się Hunom, kiedy lecieli z Francji na Londyn? My wszyscy byliśmy zmartwieni, tylko pan pykał swoją fajeczkę i mówił pan, że nie takie rzeczy ta nasza dobra, stara wysepka wytrzymała, więc i to wytrzyma.

– A czy nie miałem racji? – Malachi uśmiechnął się, ukazując rząd białych, zdrowych zębów, które w tej pomarszczonej twarzy wyglądały jak pożyczone od kogoś o wiele młodszego.

– Miał pan. – Joe sięgnął do kieszeni. – Zdawało mi się, że zawsze pali pan w prostych fajkach. Nie wiem, czy dobrze to zapamiętałem? – Wyciągnął ku niemu pudełko z fajką. – Może się przyda jeszcze jedna?

Stary ogrodnik otarł wilgotne ręce o skraj impregnowanego kaftana rybackiego i otworzył pudełko.

– Bardzo piękna, proszę pana. Dziękuję panu bardzo. To dobrze, że pan przyjechał do nas. Pamiętam, kiedy panowie przyjechali, rozbici po tym wypadku…

„Zaraz zapyta mnie o Bena Parkera”… – pomyślał Alex, ale stary Malachi raz jeszcze obejrzał fajkę, wetknął ją do ust, a potem ponownie schował do pudełka.

Ruszyli wszyscy czterej pod górę. Hastings niósł swoją ogromną rybę i nie dał się w tym wyręczyć. Zdjął tylko kaptur i Alex dostrzegł, że jest zupełnie łysy, ale łysina ta nie szpeciła go. Przeciwnie, dodawała mu godności, jak ongi starym Rzymianom, których łyse konterfekty w marmurze są w oczach współczesnego człowieka pełne cezaryjskiej godności.

– Zaraz spreparujemy ten łeb dla pana – powiedział Malachi – żeby go pan mógł zabrać na pamiątkę.

Hastings ucieszył się tym najwyraźniej i zapytał, czy dowiezie na pewno głowę ryby po tak krótkim przygotowaniu. Na to Drummond przypomniał parę swoich trofeów, które stary ogrodnik zakonserwował sobie tylko znanymi metodami. Alex nie przysłuchiwał im się uważnie. „Czegoś tu brak? – myślał. – Ale czego? Już wiem. Nie zapytał mnie o Parkera. Dlaczego Malachi nie zapytał mnie o Parkera?”

– Muszę popatrzeć na pracę przy tej rybie! – Hastings wydawał się tak przejęty, jak gdyby decydowały się w tej chwili losy jego wizyty w Anglii. – Czy można będzie?

– Czemu nie? – Ogrodnik uśmiechnął się. – Chodźmy.

Ruszyli przez taras.

– Ponieważ my nie złowiliśmy takiej ryby, więc nie będziemy patrzyli na to zazdrosnym okiem – powiedział Drummond. – Pan Alex i ja przejdziemy się trochę po parku. Jest za ładny dzień na to, żeby spędzać go przy wędzeniu rybich głów. Chodź, Joe!

Pociągnął Alexa w stronę domu. Hastings i ogrodnik ruszyli w kierunku małego domku, stojącego tuż nad urwiskiem i tak oplecionego bluszczem i pękami dzikiej róży, że poza kominem i fragmentem czerwonego dachu niewiele można było z niego dostrzec.

Drummond i Alex przeszli sień i znaleźli się na tarasie po przeciwnej stronie domu. Park był teraz w pełnym rozkwicie lata. Cztery olbrzymie platany, stojące jak potężni wartownicy po obu stronach wejścia do głównej alei, lśniły w słońcu białymi pniami. Dalej park ginął za podwójną barierą starych lip, pod którymi tylko gdzieniegdzie widać było początek znikających w cieniu wypracowanych ścieżek. Obaj mężczyźni weszli w milczeniu w monumentalną aleję lipową, która, jak zauważył ze smutkiem Alex, nie zmieniła się w ogóle od chwili, kiedy ją widział po raz pierwszy. „Miałem wtedy dwadzieścia lat – pomyślał nagle prawie z rozpaczą – dwadzieścia lat… byłem młody…” Ale i dziś nie czuł się stary. W jakiś zdumiewający sposób życie odsuwało się i ciągle było przed nim. Ciągle wierzył, że nastąpi dzień, w którym zacznie się ono naprawdę, jak gdyby to wszystko, co przeżył, było tylko stanem prowizorycznym, który później ulegnie stabilizacji i nabierze sensu.

– Wiesz – powiedział nagle Drummond – dopiero od niedawna zacząłem wierzyć, że życie zaczęło się naprawdę.

Alex drgnął, Ian powiedział to tak, jak gdyby czytał w jego myślach.

– Masz szczęście – odparł siląc się na wesołość. – Ja tego o sobie nie mogę powiedzieć.

– Ciągle jeszcze nie możesz się odnaleźć!

– Ciągle jeszcze.

Znowu umilkli.

– I ja myślałem tak samo, kiedy wojna się skończyła. – Drummond zatrzymał się, podniósł zeschnięty patyk i ostrożnie usunął nim ze ścieżki tłustą, włochatą gąsienicę, która najwyraźniej chciała przejść na drugą stronę, nie wiedząc nic o butach człowieczych. – Początkowo wszystko: moja praca, tryb życia, rozmowy w laboratorium i w klubie, ulica i te wszystkie sprawy, którymi ludzie zajmują się w czasie pokoju, wydawały mi się bardzo śmieszne i nic nie znaczące. Patrzyłem na ludzi i mówiłem sobie: „Co on wie? Cóż on może zrozumieć? Przecież nie leciał ze mną nocą tu czy tam ani nie spał w butach i w kombinezonie, czekając na alarm wzywający załogi do maszyn. Co on wie? Co inni wiedzą? Co może mnie z nimi łączyć?” A potem powoli to przeszło. Na pewno przeżywałeś to samo. Tamten świat zaczął blednąc, zacierać się, stał się podobny do sensacyjnego filmu, który na pewno kiedyś oglądałem, ale w którym przecież nie mogłem brać udziału ja, profesor chemii, członek Królewskiego Towarzystwa, spokojny badacz, zajęty maleńkimi procesami wewnątrz niedostrzegalnych pyłków materii. I wreszcie uwierzyłem w to. Ale to nie było jeszcze wszystko. Wartość tamtego świata, ostrość jego przeżyć i jego wspaniała, straszna barwa trzymały mnie nadal w sidłach. Nudziłem się nieustannie, nie umiałem sobie znaleźć rozrywek, które by mnie rozweselały, i wypoczynku, po którym byłbym wypoczęty. Nie przypuszczałeś tego, prawda? – spojrzał z ukosa na przyjaciela.

Szli teraz wąską ścieżką, która odbiegała prostopadle od lipowej alei i wiła się przez angielski park, zarośnięty krzewami i nie strzyżoną, wysoką trawą, przetykaną polnymi kwiatami.

– Nie – powiedział Alex szczerze. – Nie przypuszczałem tego. Wydawało mi się, że ty najłatwiej z nas wszystkich potrafisz powrócić do życia i cieszyć się nim. Nawet tam… wtedy… nie sprawiałeś wrażenia, jakbyś… jakbyś… to zanadto przeżywał… Bo, ja, widzisz, bałem się wtedy… okropnie się bałem, całymi latami… – Odetchnął głęboko.

– Boże! – Drummond przystanął. – A czy myślisz, że ja się nie bałem? Czy człowiek może nie bać się śmierci, jeżeli ciągle, codziennie jest na nią narażony? W pierwszej chwili to może być przygoda, później pasja, ale w końcu pozostaje tylko strach. Wiesz, myślę, że gdyby wojna nie skończyła się w maju, to chyba zwariowałbym w czerwcu. Byłem już zupełnie wyczerpany, zupełnie!

– Naprawdę?

– Daję ci na to słowo. Co dziwniejsze, byłem zawsze przekonany, że to właśnie ty, ty, który miałeś ciągle dobry humor i potrafiłeś żartować w najkoszmarniejszych sytuacjach… że ty się nie boisz. Tak strasznie ci zazdrościłem. Gdybym wiedział…

– To bardzo zabawne – powiedział Joe – że dopiero po tylu latach dowiadujemy się prawdy o sobie, chociaż tak długo wtedy żyliśmy pod jednym dachem i ciągle razem znosiliśmy dokładnie to samo.

– Myślę, że te wszystkie lata musiały minąć, żebyśmy mieli odwagę mówienia prawdy o tamtym swoim lęku. Wtedy trudno było o tym mówić.

– Tak. Wtedy trudno było o tym mówić. Znaleźli się w punkcie, gdzie ścieżka kończyła się wśród bezdroża kwiatów. Stała tam drewniana ławeczka, a przed nią niski kamienny stolik, pokryty zielonym mchem, na który padała ostra smuga słońca przedzierającego się wśród gałęzi jarzębiny. Usiedli.

– Ale jednak odnalazłeś sens życia – powiedział Alex w zamyśleniu. – Na pewno masz słuszność. Gdybym był tobą, też bym go chyba odnalazł. Masz cudowną żonę i wspaniały zawód, w którym zostałeś tym, co nazywają wielkim człowiekiem. Połączenie tych dwóch namiętności może na pewno dać szczęście. Myślę, że mnie wystarczyłaby nawet jedna z nich.

– A przecież i ty mogłeś sobie znaleźć z pewnością cudowną żonę – uśmiechnął się Drummond – i wierzę w to, że mógłbyś także ludziom powiedzieć wiele ciekawego o sobie i o nich w swoich książkach, gdybyś nie pisał tych kryminalnych łamigłówek. Nie. Nie dlatego odnalazłem sens życia. To pojęcie wynika, jak mi się wydaje, z prostego faktu, że człowiek budzi się rano i mówi sobie: „Chcę żyć. Jestem sobie potrzebny. To, co się ze mną dzieje, zajmuje mnie i mam zamiar z wszystkich sił wpływać na mój los”. Ze mną stało się to, kiedy już byłem żonaty i miałem jakie takie nazwisko w chemii. Obudziłem się pewnego dnia właśnie z takim przeświadczeniem, jakbym przestał czytać długą, męczącą książkę, która opisywała moje dotychczasowe myśli, a wziął do ręki inną, weselszą, prawie chłopięcą. I teraz jestem szczęśliwy, o ile człowiek dorosły może być w ogóle szczęśliwy. Wierz mi, że chciałbym żyć sto lat i dla każdego z tych lat umiałbym już znaleźć pełną treść. Wydaje mi się, że człowiek może zrobić dużo dobrego dla siebie i innych, jeżeli naprawdę chce. A ja chcę!

Joe Alex spojrzał na niego z wyraźnym zadowoleniem.

– Bardzo się cieszę! – powiedział szczerze. – Zazdroszczę ci, ale naprawdę bardzo się cieszę. Wierzę, że będziesz długo, długo szczęśliwy, oby jak najdłużej. – I jakby zawstydzony tym nagłym wybuchem serdeczności, wstał. Drummond także się podniósł.

– Ciekaw jestem – powiedział po dłuższej chwili – czy Parker też tak przez to przechodził?

– Nie wiem. – Alex wzruszył ramionami. – Jest osiem lat starszy niż ja. Był już dorosły, kiedy poznaliśmy się. Ja miałem dziewiętnaście lat, a ty, zdaje się, dwadzieścia dwa. – Drummond skinął potwierdzająco głową. – Był starszy od nas – ciągnął dalej Joe – i miał inny zawód. On już wtedy pracował w Scotland Yardzie. Do wojska przeszedł, zdaje się, trochę służbowo. Najlepszy dowód, że do zakończenia wojny nie wiedzieliśmy, gdzie pracował przed 1939 rokiem. Myślę, że tacy ludzie jak on, którzy ciągle mają do czynienia z najgorszą stroną ludzkiej psychiki, którzy muszą rozważać, czy i dlaczego ktoś popełnił taką czy inną zbrodnię, wytwarzają w sobie instynkt podobny do zwielokrotnionego przez ludzki intelekt instynktu psa gończego. Sam czasem tego doznaję, kiedy piszę i staram się wraz z moim fikcyjnym detektywem osaczyć i wykryć przestępcę. Ben mówił mi, że także to odczuwa, ten kategoryczny imperatyw, który każe mu nakładać na wszystkie codzienne myśli i czynności tę jedną nadrzędną myśl: o człowieku, którego musi schwytać… – Urwał. – Widziałem go niedawno – dodał. – Szczerze mówiąc, nie dalej, jak wczoraj wieczorem. Byłem z nim w teatrze i razem podziwialiśmy twoją żonę. Była zdumiewająca.

– Czy… – Drummond zawahał się. – Czy rozmawiał z tobą o mnie?

– Tak. Mówił mi, że widział się z tobą i że zaniepokoił go anonimowy list, który nadszedł do Scotland Yardu. Mówił mi zresztą, że pokazywał ci ten list.

– Tak. – Ian machnął ręką. – To najwyraźniejszy nonsens! Ben był tu w przebraniu, zupełnie jak detektyw z powieści. Najpierw zaczepił starego Malachi Lenehana, który go przecież zna z czasów tamtego naszego urlopu przed piętnastu laty. Potem kazał Malachiemu pójść do mnie i wywołać mnie tak, żeby nikt o tym nie wiedział. Stary zrobił to i zachowywał się przy tym w taki sposób, że kiedy później przypomniałem to sobie, nie mogłem powstrzymać się od śmiechu. Ale w pierwszej chwili byłem nawet zaniepokojony. Spotkałem się z nim w domku ogrodnika, w tym samym, do którego poszli teraz wędzić tę głowę czy też wypychać ją… nie wiem, co Malachi robi, żeby je zakonserwować… Nie poznałem Bena w pierwszej chwili. Wyglądał jak tramp, zarośnięty, w połatanej kurtce i w brudnych tenisowych pantoflach. Potem rozmawialiśmy. Nie dał się, oczywiście, namówić na obiad w domu i zaraz po rozmowie zniknął. Prosił mnie tylko, żebym pokazał ten list Sparrowowi. Mówił z nim zresztą potem krótko na moją prośbę. Prosił bardzo, żebyśmy utrzymali to w tajemnicy, to znaczy ten list, ale oczywiście ani Sparrow, ani ja nie widzieliśmy powodu, żeby nie wspomnieć o tym Lucy, Sarze i Filipowi, któremu bądź co bądź również mogłoby zagrażać jakieś niebezpieczeństwo, gdyby ten nonsensowny list zawierał chociaż ułamek prawdy. Prosił mnie, abym pozwolił zamieszkać w służbowym pokoju domu jednemu z jego ludzi na wszelki wypadek, żeby był pod ręką, gdyby zaistniała potrzeba. Oczywiście nie zgodziłem się, bo po pierwsze, nie chcę mieszkać razem z policjantem, który mnie pilnuje, a po drugie, sama obecność takiego człowieka tworzy pewnego rodzaju psychozę, która mogłaby się źle odbić na naszej pracy. Zgodziłem się tylko dać pozwolenie dwom młodym ludziom, aby rozbili na mojej ziemi namiocik campingowy tuż przed bramą. Zajmują się oni łapaniem motyli, ale Parker zaręczył mi, że dzień i noc będą strzegli dostępu do posiadłości i kontrolowali schodki przystani na wypadek, gdyby miało coś zagrażać od strony morza… – Roześmiał się wesoło. – Bałem się, że umieści na którymś z drzew policjanta, przebranego za dzięcioła, który będzie stukał bez przerwy, aby udokumentować swoje przebranie. Zresztą jesteśmy teraz strzeżeni jak perły seraju, bo nocą Malachi zawsze spuszcza dwa ogromne wilczury, które biegają po ogrodzie, i nie chciałbym być tym ciekawskim, który się z nimi spotka. Są wytresowane przez starego i nie mogliby ich nawet otruć, bo jadają tylko to, co dostają bezpośrednio od niego. Poza tym Ben przyjedzie tu za parę dni. Na to oczywiście zgodziłem się jak najchętniej, bo niezależnie od pracy w policji jest, obok ciebie, jednym z najbliższych mi ludzi, chociaż tak rzadko się widujemy. Myślę, że kiedy sam tu będzie, odetchnie nareszcie. – Znowu się roześmiał. – A wiesz, że kazał mi zwrócić pilną uwagę na Hastingsa! Czy oni sobie wyobrażają, że uczony tej miary wsypie cyjanek do kawy koledze? Zresztą nie tylko o to mu chodziło. Byłem zdumiony, kiedy stwierdziłem, że Ben wie masę o mnie i o moich badaniach. O Sparrowie, którego nie widział nigdy w życiu, mówił jak o starym znajomym. Zresztą… – tu uśmiech jego stał się trochę złośliwy – jeżeli chodzi o Hastingsa, nie musiał mnie aż tak bardzo ostrzegać. Mamy zwyczaj zamykania na klucz tej części domu, w której jest laboratorium. Prowadzi do niego tylko jedna droga: przez mój gabinet. Klucz do gabinetu jest specjalny, tylko jeden i oddajemy go sobie nawzajem, a nocą mam go w pokoju. Poza tym w gabinecie jest dobra kasa ogniotrwała. Wszystko, co mogłoby się przydać nieproszonym gościom, jest w niej, a klucz mamy tylko my dwaj: Sparrow i ja. Nawet Filip nie ma do niej bezpośredniego dostępu. Okna całego parteru są potężnie okratowane od stu lat, a część laboratoryjna ma dzwonki alarmowe. Jak widzisz, badania prowadzone są w fortecy: psy, policjanci w namiocie, kraty, kasy, klucze! A w dodatku zobowiązał mnie, żebym mu podawał nazwiska gości i dnie, kiedy Sparrow albo ja opuszczamy Sunshine Manor. Na szczęście już niedługo to potrwa. Myślę, że za miesiąc skończymy to, nad czym pracujemy, to znaczy opanujemy podstawy technologiczne naszej metody. Gdyby któremuś z nas coś się stało, drugi potrafi doprowadzić sprawę do końca. Później niech się martwi o to przemysł.

– Myślałem – powiedział Alex – że doświadczenia chemiczne prowadzi się w jakichś specjalnych budynkach. Przecież wyszliśmy już z epoki badaczy pracujących w domu.

– Oczywiście! – Drummond klasnął w ręce. – Boże mój! Robimy masę badań, ale przeprowadzamy je daleko stąd, to znaczy nie my, ale na nasze polecenie pracuje nad tym cały sztab ludzi. Nie musimy tam wcale być. Dajemy zadania i otrzymujemy wyniki. Co drugi dzień przyjeżdża samochód z Londynu tylko w tym celu. Tu, na miejscu, zajmujemy się tylko teorią. Laboratorium służy czasem do pewnych doświadczeń, które dadzą się wykonać na miejscu. Kieruje nim Filip i on zdejmuje nam z głowy wiele pracy przy doświadczeniach… – Urwał. – Myślę, że Hastings dużo by dał, żeby wiedzieć, co właściwie robimy i dokąd już dobrnęliśmy. Jest bardzo miły. Znam go od dawna. Byłem jego gościem w Ameryce i zaprosiłem go tutaj w wypadku, gdyby zawitał do Anglii. Przyjechał i staram się, żeby mu było tu jak najlepiej. Ale on, biedak, pragnąłby bardzo zabrać któregoś z nas z sobą.

– Nie rozumiem – Alex potrząsnął głową. – Co to znaczy?

– To znaczy, że może istnieć, na przykład, jakaś amerykańska firma, która powie: „Panu Sparrow albo panu Drummond zapłacimy pół miliona dolarów, jeżeli przyjedzie do nas i odda nam swoją wiedzę i umiejętności, zamiast oddawać je komu innemu. Zarobi na swoich badaniach pięć razy tyle, co w Anglii, a potem możemy zawrzeć z nim jeszcze korzystniejsze umowy”.

– I ludzie robią takie rzeczy?

– Oczywiście! A gdyby tobie amerykański wydawca zaproponował pięć razy tyle co angielski za prawo pierwodruku, czy nie sprzedałbyś mu swojej książki?

– Chyba tak… ale w pewnym sensie to nie ma znaczenia, kto wydaje książki. Natomiast ma duże znaczenie, kto korzysta z badań.

– Na pewno. Dlatego my pracujemy dla krajowego przemysłu. Ale nigdy nie wiadomo, czy ten dział krajowego przemysłu nie okaże się nagle zamaskowaną własnością amerykańską. To jest dżungla, mój kochany. Trudno, żeby zwykły chemik mógł się w niej zorientować. Tym razem jest trochę łatwiej, bo pracujemy bezpośrednio dla rządu. Stąd, prawdopodobnie, zainteresowanie Scotland Yardu.

– No dobrze – Alex nie dawał jeszcze za wygraną. – Ale gdyby, na przykład, pan Hastings odbył rozmowę z twoim współpracownikiem, panem Sparrow, mówię to oczywiście tylko teoretycznie, i obaj doszli do wniosku, że pan Sparrow chce zmienić klimat i opuścić Anglię na rok albo dwa, aby odbyć podróż po Stanach Zjednoczonych, to co wtedy?

– Nic. – Drummond rozłożył ręce. – Jeżeli przekaże im coś, co jest bezspornie moim dziełem, wtedy mogę mu wytoczyć proces. Ale proces ten będzie spóźniony o tyle, że tajemnica wymknie mi się z rąk. Ponieważ badania nasze są wspólne, więc oczywiście miałbym zapewniony dochód z tego, co by on uzyskał, jako z praktycznego wyniku naszych prac. Oczywiście, nie byłoby to wszystko bardzo przyzwoite z jego strony, ale mógłby, na przykład, przyjść teraz do mnie i powiedzieć, że nie interesuje go już współpraca ze mną. Trudno byłoby temu zapobiec. Moglibyśmy przecież pokłócić się prywatnie i skutki byłyby takie same. Po prostu zakłada się, że ludzie pracują z sobą nie po to, żeby oszukiwać swój kraj i swoich towarzyszy pracy. Ale naprawdę bardzo wiele zależy tu od etyki. Zresztą gdyby Sparrow powiedział mi albo ja jemu, że rezygnuję ze współpracy z nim, ale gotów jestem uszanować tajemnicę i prawo własności problemów, które razem opracowaliśmy, wówczas odpadłby nawet problem etyczny. Mógłbym spokojnie oddać moją wiedzę Amerykanom, zmieniając nieco pole badań, ale oczywiście korzystając ze wspólnych doświadczeń, bo tego uczony nigdy nie może uniknąć. To bardzo trudna sprawa… Mówię o niej tylko nawiasowo, bo trudno coś takiego przypuścić. Biedny Hastings od chwili przyjazdu stara się nam dać do zrozumienia, że moglibyśmy być oczkiem w głowie ludzi interesu jego ojczyzny. Sam jest nie tylko badaczem, ale i przemysłowcem bardzo poważnie zaangażowanym w produkcję wytworów syntetycznych. To znakomity umysł. Myślę, że gdyby tylko znał pomysł, na którym opiera się nasza metoda, w krótkim czasie byłby co najmniej tak zaawansowany jak my. Na szczęście nie zna go. To nie jest wcale taka łatwa sprawa. Wbrew pozorom wiedza nie posuwa się wcale naprzód w sposób mechaniczny. Bywają wielkie przypadki, wielkie improwizacje, a czasem nawet decydują poszczególne przebłyski myśli z gatunku tych, które miewa się przed zaśnięciem i notuje w leżącym przy łóżku notesie. To bardzo piękna wojna na umysły. I my, uczeni, kochamy ją w jakiś sposób, bo to wojna konstrukcji, a nie burzenia. Dlatego list ten wydaje mi się absurdem. Nawet gdyby nasza metoda miała dać nadspodziewane wyniki, to jest to tylko kwestia dwu do trzech lat, a wszystkie rozwinięte przemysłowo kraje świata będą ją umiały zastosować w praktyce. Później tajemnica nie ma już takiego znaczenia. Chodzi o pierwszeństwo, o zdobycie rynków, utrwalenie dobrej marki danego kraju w wyścigu postępu. Oczywiście, dochodzą do tego wielkie sumy za sprzedaż licencji, a poza tym trochę sławy dla nas, skromnych badaczy. No i trochę pieniędzy. A za dwadzieścia lat cała sprawa będzie przestarzała i przyjdą nowe, udoskonalone metody i pomysły, o których nam się na razie nie śni. I tak toczy się światek. Rozumiem doskonale, że można chcieć kupić twórców jakiejś interesującej metody produkcyjnej, rozumiem, że można robić starania tego rodzaju. Ale grozić im? Zabijać ich? Nie, to absurd. Nikt takich rzeczy nie robi i nie miałyby one żadnego głębszego sensu. A możemy wielkim koncernom zarzucać wiele rzeczy, ale nigdy bezsensowności działania. Nie wierzę w to wszystko.

– Oby tak było – mrukną Alex. – W końcu, jeżeli nic się nie stanie, to znaczy, że stanie się to, co przewidujesz. Ja też nie bardzo wierzę w takie sensacyjne zamierzenia. A jeżeli miałyby one naprawdę jakiś sens, to nie wierzę absolutnie, żeby jakaś osoba postronna, autor listu, była w nie wtajemniczona.

– No pewnie!

Idąc przesunęli się teraz ku wschodniej stronie parku. Usłyszeli uderzenia rakiet o piłki i przytłumione krzewami głosy.

– Zdaje się, że panie już zaczęły grę! – powiedział Alex.

– Tak! – Drummond ujął go pod ramię. – Dajmy spokój rozważaniu tamtych głupstw. Zobaczmy lepiej, co się dzieje na korcie.

Przeprowadził Alexa na przełaj przez trawnik, pośród kęp dziko rosnącego fioletowego bzu. Uderzenia piłek były coraz wyraźniejsze. Po chwili spoza drzew dostrzegli siatkę, a poza nią trawiasty kort i dwie poruszające się postacie kobiece w bieli. Obie panie ubrane były w króciuteńkie szorty i białe koszulki. Na ławce, tuż przy korcie, siedział Filip Davis i od czasu do czasu wykrzykiwał głośno stan gry.

– Mecz! – powiedział Drummond. – Chodź, zobaczymy, co się tu dzieje!

– Trzydzieści: piętnaście – zawołał Filip.

Sara serwowała. Odchyliła się głęboko do tyłu i strzeliła potężną bombę, którą Lucja Sparrow przyjęła z najwyższą trudnością. Sara była już przy siatce. Biegła jak młody chłopiec. Błyskawiczny doskok i piłka posłana w przeciwny róg minęła bezradną Lucy.

– Aut! – powiedział Filip. – Po trzydzieści.

Więc piłka była trochę za długa. Lucy spokojnie stanęła przy tylnej linii kortu, gotując się do odbioru serwu. Sara znowu strzeliła. Piłka uderzyła w siatkę. Drugi serwis zwykle powinien być słabszy. Lucy zbliżyła się o dwa kroki.

Ale Sara rąbnęła jeszcze silniej i piłka prysnęła pod stopy przeciwniczki, nie dając jej żadnej szansy.

– Przewaga serwis! – powiedział Filip.

Teraz Sara zaserwowała lżej i Lucy puściła piłkę długim crossem w drugi róg. Sara doszła do niej i odbiła krótko. Zdawało się, że Lucy odbije znowu w przeciwny róg, ale ona podcięła piłkę, która usiadła prawie za siatką. Trawiasty kort przyjął ją niemal bez kozła.

– Równowaga!

– Świetnie grają – powiedział Alex. – Nigdy nie przypuszczałem, że nieznane amatorki…

– Lucy jako panna była jedną z najlepszych juniorek Londynu. – Drummond roześmiał się. – Ona wspaniale myśli przy grze! Lubię na nią patrzeć, kiedy walczy. Robi zawsze to, co powinna w danej chwili zrobić. Sara to huragan. Jeżeli jej wszystko wychodzi, nie ma przeciwniczki, która by mogła to wytrzymać. Rąbie jak mężczyzna. Nigdy byś nie przypuścił, jakie silne uderzenie ma ta mała ręka. O, zobacz!

Lucy odbiła właśnie piłkę na koniec kortu i wydawało się, że wszystko, co może zrobić przeciwniczka, to odbić ją na powrót z najwyższym wysiłkiem i dać możność Lucy robienia z piłką, co tylko będzie chciała. Ale Sara była jak błyskawica, z półwoleja posłała piłkę na samą linię, w róg przeciwległy do tego, gdzie stała Lucy, która rzuciła się rozpaczliwie i zdołała odbić ją wysokim, miękkim lobem. Kiedy piłka leciała wolno w górze, Sara patrzyła na nią, podbiegając truchtem do siatki. Potem rakieta zafurkotała w jej ręce. Alex nie dostrzegł całego ruchu, tak był szybki. Potężnym smeczem, którego nie powstydziłyby się korty Wimbledonu, posłała straszną bombę prosto pod nogi Lucy. Ta nie drgnęła nawet, tylko podniosła rakietę.

– Brawo! – zawołał Alex.

Sara uśmiechnęła się.

– Przewaga serwis!

I znowu serw, odbicie, Sara zdążyła do siatki, Lucy chciała ją przerzucić i piłka wyszła na aut.

– Stan gemów pięć: cztery dla pani Drummond! – zawołał Filip.

Zawodniczki zmieniły strony. Kiedy przechodziły obok siedzących, Lucy powiedziała:

– Roznosi mnie twoja żona!

Ale oddychała zupełnie spokojnie. Natomiast Sara była zarumieniona i schyliwszy się, otarła twarz ręcznikiem.

Lekki, podcięty serwis Lucy Sara odbiła w aut.

– Piętnaście: zero! – powiedział Filip.

Drugi serwis był mocniejszy, ale Sara strzeliła prawie na oślep i tak potężnie, że Lucy tylko podrzuciła trzymaną w ręce drugą piłkę i przeszła na drugą połowę kortu.

– Po piętnaście!

„Ona gra rozpaczliwie… – pomyślał Alex. – Wygrywa, ale gra rozpaczliwie. Wie, że jeżeli przestanie bić z całej siły, wówczas spokój tamtej rozbije jej ofensywę i przegra. Ale to ładnie, że wkładają tyle serca w grę”.

Lucy stała teraz wyprostowana za tylną linią kortu. Spojrzała na przeciwniczkę. Sara ustawiła się niedaleko linii odbioru, pochylona, trzymająca rączkę rakiety w obu dłoniach. Lucy podrzuciła piłkę i ku zdumieniu Alexa, który spodziewał się raczej słabego, podciętego ruchu, mającego wytrącić Sarę z uderzenia, strzeliła bardzo silnie i celnie. Sara była tak zaskoczona, że nie drgnęła nawet.

– Trzydzieści: piętnaście! – obwieścił Filip.

Po kolejnym serwie Sara odbiła źle, prawie na rakietę rywalki. Lucy skróciła piłkę, a kiedy przeciwniczka doszła do niej z najwyższym trudem, minęła ją spokojnie wzdłuż linii i nie spojrzawszy nawet za piłką zawróciła do linii serwisowej.

– Czterdzieści: piętnaście!

Alex zobaczył, że Sara ociera twarz przedramieniem. Jeżeli Teraz nie skupi się, Lucy wyciągnie stan gemów na pięć: pięć Wiedział, a prawdopodobnie wiedziała to i Sara, że wtedy nie będzie miała już siły stawiać oporu tej precyzyjnej, pięknie myślącej przeciwniczce.

Lucy zaserwowała spokojnie. Widać było, że teraz chce tylko wykorzystać pierwszą omyłkę Sary, żeby skończyć gema. Ale Sara odbiła prosto w róg kortu i zmusiła ja do rozpaczliwej pogoni za piłką, a kiedy Lucy dopadła jej i odbiła z najwyższym wysiłkiem – łapiąc z trudem równowagę, strzeliła z pozorną nonszalancją taką bombę w przeciwny róg, że Lucy bezradnie rozłożyła ręce.

– Czterdzieści: trzydzieści!

Znowu serw i znowu ostra, szybka piłka na backhand. Lucy odbiła czysto, prostym, precyzyjnym uderzeniem wzdłuż linii. Ta piłka musiała minąć Sarę przy siatce i skończyć gema. Ale ku zdumieniu jej samej i patrzących, Sara w fantastycznym wyskoku przecięła drogę piłki i odbiła ja. Teraz Lucy strzeliła, mocno i poszła do siatki!

Alex obserwował twarz Sary, która grała po tej stronie kortu, gdzie siedział. Była skupiona, nieruchoma i pomimo wysiłku jak gdyby radosna. Jakby walka teraz dopiero zaczęła jej dawać radość. Stojąc na półkorcie i mając przed sobą Lucy biegnącą pięknymi, sarnimi susami do siatki, przyjęła piłkę miękko i puściła ją lekkim crossem tuż nad siatką. Lucy odbiła w róg, ale Sara intuicyjnie była już w połowie drogi, kiedy rakieta przeciwniczki dotykała piłki. I wtedy Alex znowu zobaczył jej prawdziwe uderzenie. Drobna, ciemna ręka wykonała pozornie łagodny, okrągły zamach, ale piłka frunęła jak wystrzelona z lufy armatniej. Tego strzału nie mógłby wziąć nikt na świecie.

– Pięknie! – zawołała Lucy i skinęła rakietą.

Sara nie odpowiedziała nawet uśmiechem. Stała już gotowa do przyjęcia serwu, pochylona ku przodowi, ściskając rakietę.

– Po czterdzieści! – Filip spojrzał ku siedzącym mężczyznom: – Prawda, jaki śliczny mecz?

Ale Lucy już serwowała. Piłka była lekka, Sara odbiła ją spokojnie na backhand. Lucy także odbiła ją spokojnie. Widać było, że uważa ją za bardzo ważną. Nastąpiła wymiana prostych piłek: raz, dwa, backhand, forehand, backhand, forehand. Sara jak tygrys poszła do siatki i… skróciła lekko.

– Przewaga, odbiór! Setowa piłka! – Filip okazywał teraz zdenerwowanie.

Lucy była tak spokojna jak przy pierwszych piłkach. Zaserwowała mocno. Sara odbiła równie mocno na forehand. Lucy skupiła się, kiedy piłka biegła ku niej, i Alex przeczuł, że teraz postawi va banque. Sara była na półkorcie, zbliżając się ku siatce.

Jak wielki fechmistrz Lucy uderzyła, a piłka jak biała jaskółka śmignęła o milimetry nad siatką, minęła o milimetry rozpaczliwie wyciągniętą rakietę Sary i upadła o milimetry od linii.

– Wspaniale! – Sara dopiero teraz uśmiechnęła się i nagle podbiegła do siatki, przeskoczyła ją i znalazła się połowie kortu przeciwniczki. Lucy opuściła rakietę i stała nieruchomo, ściskając przegub ręki.

– Co ci się stało?

Alex i Drummond zerwali się z ławki, ale uprzedził ich Filip.

– Nie wiem… – Lucy była blada. – Zdaje się naderwałam mięsień, a może go tylko naciągnęłam. To straszne!

– O nie, to minie… – Filip stał przed nią i nie wiedząc, co robić, zacierał w zdenerwowaniu dłonie.

– Myślę o tej operacji, którą mam wykonać! – Lucy potrząsnęła głową. – Boli mnie!

Sara i Drummond ujęli ją pod ramiona i odprowadzili na ławkę.

– Panie Filipie – powiedziała do Davisa, opanowując się i wyraźnie walcząc z bólem – może pan łaskawie przyniesie mi moją walizeczkę medyczną. Jest w naszej garderobie… – Zwróciła się ku Sarze. – Pozwolisz, kochanie, prawda?

– Och, o czym ty mówisz! – Sara niecierpliwie machnęła ręką. – Niech pan prędko biegnie!

Filip Davis pobiegł, jak gdyby mu wyrosły skrzydła. Sara zawołała za nim:

– To taka czarna walizeczka, stoi na stoliku pod oknem!

– Taak! – odkrzyknął nie zwalniając i znikł pomiędzy drzewami.

– Jak się czujesz? – zapytała Sara. Pochyliła się nad ręką Lucy. – To było fantastyczne uderzenie. Nie dziwię się, że mięsień mógł nie wytrzymać. Ale to nie są groźne kontuzje… tylko trzeba w ogóle nic nie robić chorą ręką przez parę dni.

– Nie wiem. – Lucy potrząsnęła głową. Krzywiąc się dotknęła bolesnego miejsca czubkami palców lewej dłoni. – Trochę za ostry jest ten ból… – mruknęła. – Boję się, że będę musiała odłożyć operację, jeżeli nastąpiło najgorsze. – Wyprostowała się i spróbowała się uśmiechnąć. – Ale pomysł był dobry. Nie przeczuwałaś tego zupełnie, prawda?

– Nawet gdybym przeczuwała, nie wiem, co mogłabym zrobić. Nie zdążyłam się ruszyć. Myślałam, że będziesz próbowała mnie minąć na backhand… Ale to wszystko głupstwo, kochanie. Musisz się dzisiaj wcześnie położyć i nie ruszać tą ręką. A rano się zobaczy.

– Jeżeli ból zacznie mijać i ręka nie spuchnie – Lucy znowu dotknęła dłoni – to po paru masażach może już pojutrze będę zdolna do trzymania noża…

– Noża? – Sara nie zrozumiała. – Ach, tak! Nie wiem dlaczego, ale pomyślałam o jedzeniu.

– Nie. Kolację dzisiaj będę jadła jak dziecko. Harold będzie musiał mi kroić wszystko i smarować. Myślałam o nożu operacyjnym.

– Jestem! – zawołał Filip nadbiegając. W dłoni trzymał małą czarną walizkę.

– Niech pan naciśnie zameczek, nie, nie tak: w lewo!

Zrobił posłusznie, co kazała i walizeczka otworzyła się. Był w niej komplet narzędzi chirurgicznych przytwierdzony do ścianek, a pośrodku przegródka na bandaże i druga, zawierająca kilka buteleczek.

– Dobrze, że zawsze to mam z sobą.

Lucy wyjęła lewą ręką rolkę bandaża elastycznego i zajrzała do walizki. – Nie ma nożyczek! Wyjęłam je rano. Trudno. – Odczepiła jeden z dwóch długich wąskich noży o lekko zgarbionych ostrzach.

– Niech pan łaskawie odwinie bandaż! – powiedziała do Filipa i podała nóż Drummondowi. – Proszę odciąć mniej więcej półtora jarda. – Filip rozciągnął bandaż i Drummond pochylił się, żeby go przeciąć, ale zaledwie dotknął nożem nagumowanego płótna, pękło ono jak bibułka.

– Nie miałem pojęcia, że to takie ostre! – powiedział ze zdumieniem.

– Powinien być nawet trochę ostrzejszy, tak żeby tkanki nie stawiały najmniejszego oporu. Oczywiście, to zbrodnia, że kroję nim bandaż. Teraz będzie już do niczego… Ale mniejsza o to, proszę tu ściągnąć bandaż, o tak, i nawijać równo, od prawej do lewej, w górę… – Filip ostrożnie wykonywał jej polecenia.

Kiedy opatrunek był już gotów, Lucy wstała i odsunęła lekko mężczyzn, którzy chcieli pospieszyć jej z pomocą.

– Nic mi przecież nie jest. Nie boli nawet bardzo… Za parę minut będę wiedziała, czy zrobić okład. Myślę, że może to się dobrze skończy już jutro. Przepraszam za kłopot, który sprawiłam. Ale tu naprawdę nie chodzi o mnie, tylko o moich pacjentów. Najmniejszy ból mięśnia, najmniejsza niepewność ruchu może spowodować nawet śmierć człowieka albo fiasko operacji. Nie wolno mi postępować inaczej…

Wśród zapewnień, że wszyscy będą jak najbardziej uradowani, mogąc jej pomóc, zeszła z kortu. Ruszyli ku domowi. Przodem Lucy i Sara trzymająca ją pod ramię, za nimi Filip z rakietami, a na końcu Alex i Drummond, który wziął walizeczkę.

– Spróbuję usiąść do maszyny i coś napisać… – powiedział Alex. – Dobrze mi zrobił ten spacer z tobą. Żałuję, Ianie, że tak rzadko się widujemy.

– I ja. Ale myślę, że teraz może jakoś nawiążemy znów do starych czasów. Za parę dni przyjedzie Ben i musimy się umówić na jakąś wspólną wycieczkę. Marzę o tym, żeby wybrać się na ryby do Szkocji. Ciągle nie mam na to czasu, ale teraz wierzę, że ten czas się w końcu znajdzie. Moglibyśmy pojechać we trzech i zamieszkać w którymś z tych ponurych zamków zamienionych na hotele. Co myślisz o tym?

– Jak najchętniej – powiedział Alex. – A co myślisz o tym, żebyśmy jutro rano wybrali się na ryby i postarali się złowić coś jeszcze obrzydliwszego niż to, co złowił twój przyjaciel, profesor Hastings?

– Znakomicie! Może to będzie małe przekroczenie dyscypliny pracy, którą sobie narzuciłem: od ósmej rano do południa, a potem od dziewiątej wieczór do północy. No, ale bywa i tak, że człowiek łamie prawa, którym chce podlegać. Dobrze! Umówimy się po kolacji, o której wyruszamy i jaki bierzemy sprzęt. Pokażę ci moje przybory. – Roześmiał się. – Trzymam je w laboratorium, w zamkniętej na klucz szafie, na której wymalowałem trupią czaszkę i napisałem: „Uwaga! Otwarcie grozi śmiercią!” Tylko Sparrow wie, że mam tam wędki.

Zbliżyli się do domu, weszli do sieni i jeden za drugim zaczęli wstępować po schodach prowadzących na piętro.

– Zaraz do ciebie wpadnę, kochanie! – powiedziała Sara zatrzymując się przed drzwiami Lucy. – Pomogę ci się rozebrać…

– Czy mam zawiadomić pana Sparrowa o pani wypadku? – zapytał Filip. – Jest w tej chwili w laboratorium lub u siebie w gabinecie.

– Nie. Za nic. Byłby zmartwiony tym, że mu się przerywa pracę. Nic mi nie może pomóc w tej chwili. Sama mu powiem, kiedy wróci do pokoju przed kolacją.

Lewą ręką nacisnęła klamkę.

– Dziękuję wszystkim. Saro, jeżeli będziesz taka dobra, to zaczekam na ciebie.

– Już idę. – Sara wzięła z rąk Drummonda walizeczkę i wstąpiła na próg. – Mogę przecież przejść do siebie przez twój pokój. Muszę tylko potem zejść i wydać dyspozycje służbie, to znaczy Norze, bo dziś sobota, a Kate poszła w świat zaraz po lunchu.

Weszła przepuściwszy Lucy i zamknęła drzwi za sobą. Alex uśmiechnął się do Drummonda i pokiwał przyjaźnie ręką Davisowi.

– Idę do siebie! – powiedział. – Po kolacji wpadnę do twojego gabinetu!

Wszedł do pokoju. Stanął i sięgnął do kieszeni papierosa. W paczce były już tylko dwa. Przypomniał sobie, że ma jeszcze jedną paczkę w walizce, i wyjął ją. Ale to nie wystarczy na dziś wieczór i na jutro, jeżeli miał w tym czasie pracować. Palił dużo przy pracy i gasił papierosy w połowie, zapalając często jeden od drugiego. Usiadł przed maszyną.

Zegar o słonecznym wahadle wygłosił za jego plecami trzy jednakowe złote słowa i ucichł, Alex spojrzał na papier: Rozdział pierwszy.

Zaczął rozmyślać. A gdyby… Wzdrygnął się, ale temat powracał nieprzeparcie: Cichy, stary dwór angielski, położony nad morzem i otoczony z trzech stron gęstym parkiem. We dworze kilka osób, dwaj uczeni, ich żony, kobiety sławne w swoich zawodach – lekarka i aktorka; mający dość dwuznaczne zamiary gość z Ameryki, poza tym przyjaciel z czasów wojny, będący autorem powieści kryminalnych… Młody sekretarz… Powikłania miłosne wewnątrz tego szczupłego grona… I nagle ginie człowiek… O północy pada strzał. A może nie strzał?… Wszyscy budzą się… podchodzą do drzwi… Kogo brak?

Wiedział już, kogo brak. Napisał sobie na kartce leżącej obok maszyny inicjały tej osoby. Potem zaczął się zastanawiać nad tym, kto ją zabił. Przez chwilę siedział w milczeniu, obliczając motywy i ich nasilenie. Niektóre z nich były oczywiste, inne ukryte, ale nagle olśniła go pewna myśl: tak, to był prawdziwy motyw do powieści kryminalnej, motyw prosty i jasny, a jednocześnie ukryty, oczywisty i niewidzialny, potworny w swojej prawdzie. Tak. Tylko ta jedna osoba mogła zabić!

Jeszcze raz pochylił się nad kartką i nakreślił na niej nowe dwie literki. Odkrył już swojego mordercę. Oczywiście trzeba będzie zmienić charakterystykę osób, może ich zawody, wiek, położenie posiadłości i kilka pomniejszych szczegółów. Ale cały problem był bardzo pięknie postawiony.

Pochylił się nad stołem, wziął nową kartkę i zaczął z grubsza dzielić książkę na części. Fałszywe tropy, alibi, motywy zabójstwa, tak, każdy z tych ludzi musi mieć tu coś do powiedzenia. A morderca będzie tylko jeden… może być tylko jeden: ten właśnie.

– Mam cię! – zatarł ręce. Wiedział już, że książka zostanie wkrótce napisana.

Загрузка...