Kiedy zegar wydzwonił kwadrans przed ósmą, Alex wstał od maszyny i zaczął się przebierać do kolacji. Był bardzo zadowolony. W ciągu dwóch godzin książka zarysowała się z grubsza. Wszystkie wątki widział już przed sobą. Jeszcze tylko kilka uzupełnień planu i będzie mógł rozpocząć pisanie. Zawiązując krawat przed lustrem, roześmiał się do siebie i zrobił chłopięcą, błazeńską minę. To bardzo zabawne, że zamieni tę grupkę ludzi w grono podejrzanych, spośród których wyłoniony zostanie morderca i zamordowany. To nawet dobrze, że Parker zadzwonił do niego I że ujawnił mu delikatną atmosferę niebezpieczeństwa wiszącego nad Sunshine Manor. To wspomagało wyobraźni. Mogło zresztą stanowić uboczny wątek, oczywiście w zmienionych sytuacjach. Umył ręce i pogwizdując cichuteńko zszedł do salonu, gdzie zastał tylko jedną osobę.
Filip Davis uniósł się na jego widok z fotela, w którym przeglądał jakąś nie znaną Alexowi gazetę. Przed nim na stoliku, stała szachownica, a na niej figury porozstawiane, jak gdyby partner opuścił go przed chwilą pośrodku gry.
– Czy pracował pan trochę? – zapytał Filip. W ciemnym ubraniu i białej koszuli wydawał się jeszcze przystojniejszy niż po południu.
– Tak – powiedział Alex i wyciągnąwszy pudełko chciał go poczęstować papierosem.
– O nie, nie przed kolacją! – Miody człowiek zrobił lekki ruch ręką, jakby chciał odgrodzić się od wyraźnej pokusy. – To podobno fatalnie wpływa na apetyt. Oczywiście… – pospieszył z wyjaśnieniem – nie mówię tego, żeby psuć panu przyjemność z wypalenia go w tej chwili. Każdy człowiek dorosły ma swój pogląd na to, co nazywa małymi przyjemnościami.
– Na pewno! – Alex zapalił i wsunął pudełko do kieszeni. – Widzę, że pan ma dosyć oryginalne drobne radości. Czy gra pan sam z sobą?
– Nie! Skądże! Z sobą nie mógłbym przecież wygrać, tylko remisowałbym nieustannie. To nie jest próba gry, ale problem szachowy. To znaczy, układam ten problem i daję go innym do rozwiązywania. To jest właśnie nasze pismo klubowe – wskazał gazetę. – Tu drukuje się najciekawsze zadania i sposoby ich rozwiązań. Jestem jednym z członków zarządu klubu.
– To musi być bardzo pasjonujące… – powiedział Alex bez większego przekonania i udał, że wpatruje się w rozstawione na szachownicy figury. – Ale chyba przeciętnie uzdolniony szachista zawsze w końcu znajduje właściwe ruchy?
– Nie – Davis zaprzeczył ruchem głowy. – To jest mniej więcej tak jak z pana powieściami, jeżeli wolno użyć tego porównania. Zakłada pan przecież tak samo, że poda pan wszystkie dane o zabójcy i zabójstwie, ale w ten sposób, żeby utrudnić ich odnalezienie, nie uniemożliwiając go. Mimo to czasami bardzo wnikliwy i inteligentny czytelnik zobaczy jakiś fakt z „niewłaściwej strony”, jeżeli można tak powiedzieć, i wtedy wyciągnie fałszywy wniosek. A jeden fałszywy wniosek pociąga za sobą drugi i w rezultacie prowadzi do fałszywego ostatecznego rozwiązania. Tu są te same zasadzki i te same przeszkody. Przyznam się panu, że jestem wielkim zwolennikiem pana książek. Szczególnie „Tajemnica zielonej taksówki” bardzo mi przypadła do gustu…
Alex jęknął w duchu. Na szczęście w tej samej chwili drzwi prowadzące z sieni uchyliły się i wszedł nimi profesor Robert Hastings.
– Dobry wieczór! – powiedział. – Widzę, że każdą wolną chwilę spędza pan przy najważniejszej z prac! – roześmiał się i wskazał palcem na szachownicę. – To naprawdę świetny gracz. – powiedział do Alexa. – Przedwczoraj rozegraliśmy pięć kolejnych partii i nie mogłem ani na chwilę nawet przejąć inicjatywy. Figury tego młodego człowieka zachowują się jak żywi wrogowie w przeważającej liczbie. Ciągle wydawało mi się, że ma ich dwa razy więcej niż ja.
– Och, to tylko wprawa, panie profesorze – Davis zarumienił się z zadowolenia. Najprawdopodobniej takie słowa uczonego o światowym rozgłosie były dla niego czymś, co postara się zapamiętać do końca życia.
– Czy pan na długo przyjechał do tego uroczego domu? – zapytał profesor.
– Nie wiem jeszcze. Prawdopodobnie na dwa do trzech tygodni. Chcę tu cos napisać. Przyzna pan, że idealne miejsce do pracy.
– Nie wiem. Nie pracowałem tutaj, na szczęście. Za to obaj moi znajomi i obecny tu ich wytrwały i dzielny współpracownik pracują prawie bez przerwy. Dobrze, że Ian nie umie pracować po obiedzie, a Harold Sparrow wieczorem. Inaczej bym ich prawie wcale nie widywał poza posiłkami. Widać, że finiszują. Znam ten nastrój i bardzo go lubię wyczuwać u siebie. Wie pan, takie chwile, kiedy człowiek wie, że jeszcze dzień albo tydzień wysiłku i będzie można wyprostować ramiona i pozwolić usnąć zmęczonemu mózgowi, wyłączywszy pracę jego najważniejszych komórek i zastępując je tymi, które pomagają nam złowić rybę albo zastrzelić zająca. Umysł wyczuwa zbliżanie się takiej chwili w pewien specyficzny sposób. Przynagla nas i wywołuje gorączkowe podniecenie. Zdaje mi się, że ten nastrój obserwuję w tej chwili tutaj. Prawda, panie Filipie?
– Mniej więcej, panie profesorze, chociaż trudno mi ściśle odpowiedzieć na to pytanie. Wie pan, profesorze, przecież, że nie zawsze taki finisz jest prawdziwym finiszem. Czasami zdaje się, że rezultat jest tuż tuż, za rogiem ulicy, jeżeli wolno tak powiedzieć, a tymczasem okazuje się, że jest ukryty nadal za siódmą górą. Pan profesor Drummond twierdzi, że dopóki jakaś praca nie jest skończona, nie wiadomo nawet nigdy, czy jest naprawdę rozpoczęta, bo trop może być zupełnie fałszywy i przy końcu może się okazać, że trzeba zaczynać od początku.
„Niczego mu nie wyjaśnił. Mądry chłopak…” – pomyślał Alex i spojrzał z uznaniem na niewinną chłopięcą twarz Filipa Davisa, który pochylił się lekko ku przodowi, jak gdyby podkreślając, że w ten sposób chce z szacunkiem odebrać słowa odpowiedzi.
Profesor otworzył usta, ale zanim zdążył się odezwać, drzwi otworzyły się ponownie i weszły obie panie, a za nimi ich mężowie.
– Proszę do stołu – powiedziała Sara. – Na szczęście Kate już wróciła i nie będę musiała was sama obsługiwać. Była cała w rumieńcach i miała trochę potargane włosy. Zdaje się, że to jeden z tych dwu łowców motyli, którzy rozkwaterowali się za bramą parku, próbuje ją złowić… No, ale nie plotkujmy o służbie. Wystarczy, że ona musi plotkować o nas…
Przeszli do jadalni. Małomówny Harold Sparrow usiadł obok Lucy, ubranej w suknię o zimnym fioletowym odcieniu, która wspaniale kontrastowała z jej delikatną urodą i białymi włosami. Prawą rękę miała zawiniętą do łokcia i umiejscowioną w biegnącej w dół ramienia i zawieszającej się pod nim białej chustce, spod której błyskał na szyi jej śliczny rubin na wąskim, króciutkim łańcuszku. „Mało jej zależy na kobiecych drobiazgach – pomyślał Alex – jeżeli do dwóch różnych sukienek wkłada tę samą biżuterię…” Była na pewno dość zamożna na to, żeby mieć pewną ilość klejnotów, i na pewno miała je zresztą. Ale po prostu sprawy urody nie były widocznie jej ciągłym utrapieniem. Spojrzał na Sarę. Nic w niej nie przypominało w tej chwili owego podlotka, w którego towarzystwie wyruszył rano z Londynu. Za oknami dogasał już dzień i nad stołem płonął ogromny kryształowy świecznik. W jego blasku biała, głęboko wycięta suknia Sary, jej brylantowe kolczyki i wspaniały brylant na środkowym palcu lewej ręki stanowiły zdumiewające tło dla ciemnych, gładkich ramion i szyi. Wielkie, czarne oczy świeciły. Upięte wysoko włosy lśniły, jak polane wodą. Po raz pierwszy może Alex zrozumiał, co oznacza określenie, że jakaś kobieta „roztacza wokół siebie blask”. Sara Drummond wyglądała jak istota z innej planety, otoczona lekką elektryczną aureolą, która poruszała się wraz z nią i wraz z nią zastygała w bezruch. Ale i ona zdawała się o tym nie wiedzieć, chociaż wprawne oko Alexa oceniło z łatwością, że musiała co najmniej godzinę spędzić nad doborem i układem elementów składających się na jej zdumiewający wygląd.
– Zdrowie naszego gościa! – powiedział Ian Drummond, unosząc kieliszek. – Niestety, to ostatnia nasza wspólna kolacja tutaj i po raz ostatni siadamy teraz wokół tego stołu z profesorem Hastingsem. Oczywiście jestem pewien, że spotkamy się wkrótce, bo świat robi się coraz mniejszy i coraz częściej przeprawiamy się z kontynentu na kontynent, żeby spotkać starych znajomych i przyjrzeć się ich nowym osiągnięciom. Piję za zdrowie naszego gościa i za to, abyśmy mogli jak najczęściej odwiedzać jego wspaniałą pracownię, czytać jego mądre wykłady i podziwiać wielkie osiągnięcia jego, jego znakomitych kolegów i jego ojczyzny, tak zasłużonej dla nauki!
Wszyscy unieśli kieliszki do ust. Pijąc, Alex nie mógł oprzeć się wrażeniu, że chociaż toast Iana był pełen szczerej serdeczności, to jednak na dnie jego kryła się nutka ironii. Ale jeżeli nawet profesor Hastings odkrył ją, nie dał tego po sobie poznać. Uniósłszy kieliszek, podziękował za gościnę i życzył obu uczonym szczęśliwego ukończenia dzieła, na które, być może, czeka cały świat, chociaż nie zdaje sobie jeszcze z tego sprawy. To też było bardzo miłe i nastrój robił się coraz lepszy. Nawet milczący Sparrow usiłował powiedzieć kilka miłych słów odjeżdżającemu Amerykaninowi. A siedząca obok niego Lucy, która z bezradnym, czarującym uśmiechem pozwalała to jemu, to siedzącemu po drugiej jej ręce Filipowi Davisowi kroić sobie jedzenie, błysnęła kilka razy tak świetnym odezwaniem się, że Alex mimo woli spojrzał na nią z niedowierzaniem. Wydało mu się, że jest dobrym psychologiem i przeważnie na pierwszy rzut oka umie ocenić, kim jest i co potrafi świeżo poznany człowiek. Tymczasem Lucja Sparrow ukazywała się w coraz to innym świetle. Spojrzał na jej męża. To była jeszcze jedna zagadka. Ten krępy, silny, prawdopodobnie nieco ograniczony poza swoją specjalnością człowiek i ona! Co ich połączyło? Czy kochała go? Na pewno. Nie wyszła przecież za mąż dla majątku, bo sama musiała zarabiać znakomicie. Nie pociągnęła jej sława, bo, być może, była nawet sławniejsza niż on. Jej efektowne operacje i wielka uroda były ciągłym tematem reportaży fotograficznych i wzmianek prasowych. Na kongresach medycznych otaczał ją rój kolegów i sprawozdawców. Sam widział wiele tych zdjęć. Jeżeli nie była tak popularna, jak siedząca naprzeciw niej Sara Drummond, to trudno było przecież porównywać rozgłos, jaki daje scena, z tym, jaki daje zacisze sali operacyjnej. Więc skąd wziął się w jej życiu Sparrow? A może po prostu pokochała go, bo właśnie taki człowiek był jej przeznaczony do kochania? W końcu on, Alex, bardzo często widywał miłość dwojga zupełnie odmiennych pozornie ludzi. Ale że Sparrow, mając taką żonę, mógł wdać się w romans z kim innym, a w dodatku z żoną przyjaciela, z którym razem pracował? Spojrzał na Sparrowa, który w tej chwili rozmawiał przyciszonym głosem z Lucy, ostrożnie poprawiając jej obsuwającą się z ramienia chustkę. To były właśnie te dziwne sprawy rodzaju ludzkiego, niewytłumaczalne porywy, bezsensowne upadki, tragiczne bezdroża, na które wchodzą nawet najrozumniejsi. Dlatego życie niosło w sobie zawsze element niespodzianki. Spojrzał na Sarę. Przechylona lekko w lewo, mówiła właśnie do Amerykanina. „Nie, nie dziwię się Sparrowowi… – pomyślał Alex. – Nie dziwiłbym się nikomu. Ale Ian? Nie wierzę, żeby Sparrow miał być jedyną cudzołożną radością jej życia. Ta kobieta żyje, jak chce, i bierze, co chce. Ale zdaje się, że kocha tylko mojego poczciwego Iana. Jeżeli on się nigdy nie dowie, będzie do końca życia szczęśliwy. Ale jeżeli się dowie przypadkiem?…” Znał Iana. Wiedział, że mogłoby mu to złamać życie. Naprawdę je złamać. Nie ma nic okropniejszego niż zawiedziona ufność naprawdę ufnego człowieka. Ale Sara też chyba o tym wiedziała… „Niech będzie ostrożna! – pomyślał. – Niech, na miłość boską, będzie ostrożna!” Uśmiechnął się w duchu, jak zawsze, kiedy łapał się na swoim, wynikającym z doświadczenia, cynizmie. Ale życzył im obojgu jak najlepiej i był przeświadczony, że jedyne, co tu było możliwe i konieczne dla zachowania ich szczęścia, to jej ostrożność.
Sara mówiła właśnie.
– W Nowym Jorku będziemy występowali w marcu, więc jeżeli będzie pan w mieście, proszę koniecznie mnie odwiedzić.
– A w jakich sztukach będzie pani występowała? – zapytał Hastings. – Uprzedzam, że teatr nie jest najmocniejszą stroną mojej edukacji.
– W Hamlecie będę grała Ofelię, w Makbecie lady Macbeth, a w Orestei Klitajmestrę.
– Naprawdę! – Lucy uniosła głowę. – To wspaniale! Nigdy tego nie widziałam na scenie, a zawsze tak bardzo chciałam zobaczyć. W dodatku z tobą. Czy gracie wszystkie trzy tragedie Orestei razem?
– Ze skrótami. W każdym razie ja gram wszystko, co Ajschylos napisał o królowej.
– Czy umiesz już rolę? – Lucy była wyraźnie zaciekawiona.
– Tak… – Sara zawahała się. – Nie tak, żeby móc grać, oczywiście, ale umiem ją od lat.
– Niech nam pani powie jakiś fragment! – poprosił Hastings.
– Tak, zrób to! – Drummond był wyraźnie zadowolony. Alex przyglądał mu się, patrzącemu na żonę rozkochanym, spokojnym spojrzeniem.
– Och, przecież nie teraz… – Sara zaśmiała się i zarumieniła ciemnym rumieńcem dziewczynki, której nauczycielka każe wyrecytować wiersz przed całą klasą.
– Oczywiście, że teraz, kochanie! – Drummond ujął jej dłoń. – W końcu ja też w ten sposób może cię usłyszę. Żyjąc tu, zupełnie nie zdaję sobie sprawy, że mam żonę aktorkę. Widziałem cię na scenie parę razy w życiu. Zrób to, Saro.
– Och, jeżeli ty tak mówisz… – i uśmiechnęła się do niego, jak gdyby chciała powiedzieć, że wystarczy, aby on tego zapragnął, a będzie recytowała w płonącym domu i na dnie morza.
Przymknęła na chwilę oczy. Wszyscy ucichli. Alex spojrzał kątem oka na Sparrowa. Uczony siedział zupełnie nieruchomo. Patrzył w obrus. Lucy położyła nieświadomym i ładnym ruchem zdrową dłoń na jego dłoni. Drgnął. Alex byłby przysiągł, że w tej chwili zatargały nim wyrzuty sumienia, ale równocześnie wiele by dał za to, żeby nie okazywała mu publicznie serdeczności w ten sposób. „Boże, jak musi mu być głupio…” pomyślał i prędko zwrócił oczy ku Sarze, która zaczęła mówić.
Oto jestem. Zadany cios i czyn spełniony.
Otwarcie i bez lęku powiem wam, jak zginął.
Otuliłam go płótna płachtą, mocno tkaną,
jak siecią. Nie mógł uciec ani się uchylić
przed ciosem…
Patrzył na nią i nie wierzył własnym oczom. To nie mówiła Sara Drummond, ale ktoś zupełnie inny: dojrzała kobieta, oddychająca jeszcze nierówno po wysiłku i podnieceniu, które niosła ze sobą zbrodnia. Dumna, trochę wzgardliwa, trochę niepewna tego, co przyniesie następna chwila. Ale królowa, pani wielu poddanych, pragnąca mówić spokojnie, lecz zmusić ich do posłuszeństwa i nie dać się wylęgnąć myśli o buncie i karze. A nie zmieniło się w jej twarzy nic, nie miała żadnej charakteryzacji, ton głosu był ten sam i oczy te same. Ale cała postać była inna. To była właśnie Klitajmestra!
…Uderzyłam raz po raz, dwukrotnie,
a on krzyknął dwa razy i upadł nieżywy.
A gdy leżał, zadałam trzeci cios: ofiarny,
w podzięce Zeusowi, władcy państwa zmarłych…
Tak oto padł i zginął. Wówczas dusza jego
ustami wytrysnęła razem z krwi strumieniem
tak silnym, że mnie całą skropił jak deszcz czarny.
I wstrząsnęła mną rozkosz jak ziemią po deszczu,
gdy czuje nabrzmiewanie kiełkujących nasion.
Zapadło milczenie.
– Mój Boże! – powiedział cicho Hastings.
– Prawda, co za obrzydliwa niewiasta? – powiedziała Sara i wybuchnęła śmiechem. – Nalej mi trochę wina, Ianie, bo mi zaschło w gardle. Nie powinno się recytować po zjedzeniu ostrych przypraw.
Nastrój pękł i Alex wdzięczny był Sarze, że nie pozwoliła im przeciągnąć ani o chwilę pełnego podziwu milczenia. Tak mogła postąpić tylko naprawdę wielka aktorka. Nie czekając, aż ktoś powie coś o tym, co się przed chwilą stało, zapytała:
– Jak twoja ręka, Lucy? Przypomniało mi się, że jest pięć: pięć i równowaga. Przecież wygrałaś tę ostatnią piłkę.
– Poczekaj… – Lucy uniosła zdrową dłoń do czoła. – Poczułam, że jestem nagle głupim dzieckiem – powiedziała trochę bezradnie. – Wiedziałam zawsze, że jesteś wielką aktorką, ale żeby przy kolacji, na żądanie, móc w ciągu ułamka sekundy… Nie, my wszyscy z naszymi zdolnościami jesteśmy tylko dziećmi wobec ciebie. Jesteś genialna… Pierwszy raz to komuś mówię… Dopiero w tej chwili zrozumiałam, co to jest prawdziwy geniusz. Kiedy teraz patrzę na ciebie, nie wiem sama, czy to, co widzę, jest prawdą, czy możesz dowolnie się zmieniać i być, kim chcesz i kiedy zechcesz! – Urwała. – Przepraszam – powiedziała cicho. – Rzadko się przejmuję, ale…
W tej chwili w drzwiach stanęła Kate.
– Telefon z Londynu do pana Davisa – powiedziała półgłosem, zbliżając się do niego.
Filip Davis nie usłyszał w pierwszej chwili. Siedział nieruchomo, wpatrzony w… Lucy Sparrow. Potem słowa pokojówki doszły widocznie do jego świadomości, bo zerwał się, wybąkał przeproszenie i wyszedł.
– Cieszę się, że nasze sztuczki spodobały się szlachetnym państwu! Dziękujemy grzecznie i kłaniamy się nisko! – wymamrotała Sara głosem starej żebraczki z tak łudzącym londyńskim akcentem, że wszyscy się roześmieli. – O czym to mówiliśmy? O twojej ręce, Lucy.
– Już mi trochę lepiej, chociaż jeszcze boli. Ale wierzę, że jutro już będę mogła nią poruszać. Wymasujesz mi ją na noc, dobrze, kochanie? – zwróciła się do męża.
– Oczywiście. – Sparrow pochylił głowę i znowu przez dłuższą chwilę obserwował obrus.
„Co za obrazy! – myślał Alex. – Co to za wymarzone obrazy do mojej książki: ona, deklamująca na żądanie swojego męża i w obecności kochanka monolog kobiety, która zabiła męża, żeby móc żyć z kochankiem! A ta druga, biedaczka, chwali ją i podziwia w swojej ogromnej nieświadomości! Cóż to za diabelska zabawa: życie!”
Zaczęto mówić o teatrze, a po dłuższej chwili wszedł Filip Davis. Rozmawiający nie dostrzegli go, tak cicho wsunął się do jadalni, ale Alex, który siedział naprzeciw niego, zobaczył, że młody człowiek jest przeraźliwie blady. Usiadł i uchwyciwszy jego spojrzenie spróbował się uśmiechnąć. Ale uśmiech ten był tak bardzo wymuszony, że najwyraźniej on sam dał za wygraną i żeby go czymś zamaskować, nałożył sobie kawałek ciasta, którego nie tknął później.
Sara spojrzała w okno.
– Pełnia! – powiedziała. – W Londynie człowiek z trudem dowiaduje się, czy jest zima, czy lato na świecie. Kiedy to po raz ostatni widziałam księżyc? Chyba pół roku temu. To najlepsza pora do uczenia się roli. Człowiek chodzi po ustronnych alejkach i buduje każdą intonację. – Uśmiechnęła się. – Wierz mi, Lucy, że nad każdym oddechem, nad każdym zabarwieniem słowa w tej roli ślęczę już od paru lat. To tylko pozornie wygląda tak pięknie. Jestem tylko ciężko pracującym wyrobnikiem i sto razy we mnie więcej uporu niż tego, co ty nazywasz talentem. Myślę, że po kolacji „pójdę na bezdroża ścieżek krętych, by sama z sobą w czułej samotności rozmowę odbyć…” – zarecytowała znowu. Podniosła się z krzesła. – Idę do parku.
Alexowi wydało się, że mówiąc to, spojrzała na Sparrowa, który także uniósł głowę i przez krótką chwilę patrzył w jej oczy. I znowu wydało się Alexowi, że mignęło w nich coś jak ciche porozumienie. Ale to mogła być tylko halucynacja. Wszyscy podnieśli się.
– Położysz się chyba teraz, prawda? – zapytał Sparrow biorąc żonę pod ramię.
– Tak. Chciałabym tylko, żebyś mi później zrobił masaż mięśni. Ale na razie to nie jest potrzebne.
– Pamiętajcie, państwo – powiedział Drummond – że po dziesiątej Malachi spuszcza swoje wilczury i lepiej wtedy być już w domu. Oczywiście, możecie mu powiedzieć, że będziecie dłużej, wtedy je przytrzyma.
Alex zatrzymał się przy drzwiach, żeby przepuścić wychodzące panie. Zauważył, że Davis zbliżył się do Sparrowa i zapytał, czy będzie mógł mu poświęcić chwilę rozmowy.
– Oczywiście, mój drogi. Odprowadzę żonę do pokoju, a potem przejdę się po parku. Proszę na mnie zaczekać, dobrze?
Filip pochylił głowę w podziękowaniu.
Za drzwiami Alex poczuł na ramieniu dłoń Drummonda.
– Idę teraz do gabinetu – powiedział Ian. – Wpadnij do mnie później, to pokażę ci te wędki i umówimy się, o której wyruszamy. Na razie chcę się przekonać, ile będę miał czasu jutro i czy mogę powierzyć moją ranną pracę Filipowi. To znaczy, że będę musiał mu przygotować zadania, jeżeli popłynę z tobą, tak żeby Sparrow dostał po południu wszystko, co mu będzie potrzebne. Pracujemy jak jeden człowiek, a to zmienianie się pomaga nam tylko, przeobrażając ośmiogodzinny dzień pracy w szesnastogodzinny. Czekam na ciebie!
Kiwnął mu ręką i wszedł w drzwi prowadzące z sieni do laboratorium. Alex spojrzał na zegarek. Za dziesięć dziewiąta. Zatrzymał się. W zapadającym zmroku dostrzegł szerokie plecy Hastingsa, który rozpoczął spacer wokół klombu, pochylając się od czasu do czasu nad kwiatami. Spoza gałęzi drzew świecił księżyc, niski jeszcze, ale okrągły i biały. Było bardzo pięknie i cicho. Postanowił przejść się po parku i pomyśleć nad książką. To księżycowe otoczenie także było znakomitym rekwizytem do rozmyślań o zbrodni. Za godzinę usiądzie do pisania i będzie pracował do północy. To wystarczy. Trzeba się wyspać, żeby rano nie drzemać w łodzi. Ostatecznie życie naprawdę nie składa się tylko z pracy. Ruszył w stronę uchylonych oszklonych drzwi i pchnął je lekko. Przed nim był park, pełen zapachów i rozpoczynających się dziwnych odgłosów nocy księżycowej.