Koła zgasły, zniknęły i w głowie rozrósł się ból. Alex otworzył oczy. Nie wiedział, gdzie jest. Nie mógł sobie niczego przypomnieć. Leżał na jakimś dywanie. Dotknął dłonią tyłu głowy.
– Uderzył mnie ktoś… – wyszeptał. – Dlaczego mnie uderzył?
I nagle wszystko powróciło. Wstał. Szum mijał. Rozejrzał się. W księżycowym blasku postać za stołem nadal siedziała nieruchomo.
– Ianie! – szepnął i poczuł gwałtowny skurcz w gardle. – Gdzie jest kontakt? Nie dotykać lampy na biurku… Nie dotykać lampy na biurku. Na pewno przy drzwiach…
Zaczął wodzić ręką po ścianie. Jest. Nacisnął. Pokój zalało światło z dużej mlecznej lampy zawieszonej pod sufitem.
Ian Drummond siedział za stołem, a właściwie nie siedział, na wpół leżał z głową opartą o jego powierzchnię. Czując, że włosy jeżą mu się na głowie, Alex podszedł bliżej i zobaczył…
Pośrodku białej koszuli widniała na plecach siedzącego wielka plama krwi, a wewnątrz niej tkwił wbity głęboko nóż o srebrzystej, metalowej rękojeści. Krew spłynęła na oparcie fotela i utworzyła dużą ciemną plamę na dywanie. Nie mogąc oderwać oczu od tej plamy, Alex zbliżył się.
„Muszę zobaczyć, czy żyje… – pomyślał rozpaczliwie: – Muszę!”
Ian miał oczy na wpół otwarte. Były zupełnie nieruchome i na dnie ich czaiło się coś, jak wyraz bezbrzeżnego, spokojnego zdumienia. Jedna ręka trzymała kurczowo brzeg stołu, jak gdyby chciał się podźwignąć, nim głowa opadła i przestała rozumieć. W drugiej trzymał pióro. Przed nim leżała kartka, a na niej jakieś słowa, jak gdyby początek listu. Z boku porozkładane były na stole pudełka z haczykami i przynęty. Lecz Alex dostrzegł to, nie rozumiejąc i nie widząc jeszcze niczego prócz tych nieruchomych zdumionych oczu. Przemógł się i wyciągnął rękę. Dotknął czoła Drummonda. Było zimne, tak zimne, że pozornie wydawało się niemożliwe, aby w tym ciepłym pokoju człowiek mógł być tak zimny nawet po śmierci.
– On umarł… umarł… – szepnął Joe i opuścił rękę. Zbyt wielu umarłych widział w życiu, aby nie wiedzieć, że żadna pomoc nie jest już potrzebna. „Pomoc? Gdzie jest kartka? Kartka, którą mi dał Parker? Telefon…”
Wyprostował się i obszedł stół dokoła, starając się niczego nie dotykać. Nie zrobił tego z rozmysłem. Ale zbyt wielu zbrodniarzy w jego książkach pozostawiało ślady… W jego książkach? Przecież Drummond miał zginąć w jego książce… Dotknął ręką głowy. „Boże, co się ze mną dzieje? – Podszedł do drzwi. – Trzeba coś robić!”
I nagle przypomniał sobie: „Ktoś mnie uderzył! Tu był morderca! Był, kiedy wszedłem! – Przystanął. – Nie, musiał już dawno odejść. Gdyby chciał mnie zabić, zabiłby już… Malachi? Stary Malachi i jego psy…”
Wyszedł do ciemnego hallu. W świetle padającym z drzwi gabinetu herbowa tarcza Drummondów wynurzyła się z mroku wraz ze skrzyżowanymi włóczniami, które stanowiły jej główny motyw. „Ostatni Drummond… przebity… nożem… Znam ten nóż?… Skąd go znam?”
Ujął słuchawkę aparatu i nakręcił numer. Odezwał się daleki głos.
– Czy posterunek policji?
– Tak. Tu dyżurny policjant, Malisborough.
– Tu Sunshine Manor – powiedział Alex odzyskując głos. – Moje nazwisko brzmi Alex. Chcę się natychmiast połączyć z inspektorem Parkerem ze Scotland Yardu.
– Tak, proszę pana. Chwileczkę.
Znowu trzask, drugi, trzeci.
– Hallo? – odezwał się spokojny, trzeźwy głos i Alex uczuł ogromną ulgę, chociaż dopiero teraz zaczynał rozumieć, i ogarnęła go rozpacz.
– To ja, Joe – powiedział cicho. – Ian nie żyje!
– Co? – powiedział Parker. – Nie żyje? Zamordowany?
– Tak. Na pewno.
– Zaczekaj chwilę. Zaraz wrócę.
Joe usłyszał daleki, przytłumiony głos:
– Jones!
Odpowiedź była nieuchwytna. I znowu Parker mówił do kogoś:
– Lekarz, fotograf, daktyloskop. Jedziemy!
I znowu głos do słuchawki:
– Za godzinę będę na miejscu. Czy wiesz, kto to zrobił?
– Nie – powiedział Alex. – Znalazłem go w tej chwili w jego gabinecie. Wszyscy w domu śpią. Nikt jeszcze nie wie.
– Poza mordercą – mruknął Parker. Potem po sekundzie wahania: – Jeżeli możesz, przypilnuj, żeby nikt tam nie wchodził. Nie budź nikogo do naszego przyjazdu. Niechaj Malachi nie zamyka swoich psów.
– Dobrze.
– Już jadę.
– Tak.
Po tamtej stronie słuchawka opadła na widełki. Alex odwrócił się od aparatu. Przed nim była mroczna sień, a z lewej strony padało światło przez uchylone drzwi gabinetu.
Starając się nie patrzeć w tamtą stronę minął je, podszedł do oszklonych drzwi, które prowadziły do parku, i wyjrzał. Księżyc świecił nadal, chociaż już z innej strony. Joe odnalazł wiszący na grubym haku wielki klucz o starodawnym wyglądzie. Włożył go w zamek. Zgrzyt rozległ się tak głośno, że wydało mu się, jakby w całym domu zazgrzytały klucze. Okropne żelazne echo. Nacisnął klamkę. Siedzący na progu człowiek w baranim futrze uniósł głowę. Psów nie było widać.
– Malachi… – powiedział Alex szeptem.
Postać drgnęła i zerwała się.
– Co się stało? – zapytał trochę nieprzytomnie staruszek. Mówił równie cicho jak Alex, jak gdyby przyjmując ten ton jako konieczność nocy.
– Pan Ian… pan Drummond nie żyje.
– Co? – powiedział Malachi. – Co takiego?
W tej chwili nadbiegły psy. Stanęły przy nim i nagle jeden wstąpił na próg i wsunąwszy głowę do sieni obok stojącego Alexa, zawył cicho i krótko.
– Nie żyje – powiedział Malachi Lenehan i przeżegnał się. – Pan Ian nie żyje…
Opuścił głowę. Potem podniósł ją.
– Zaraz przyjedzie pan inspektor Parker. – Alex położył mu rękę na ramieniu. – Zamordowali go…
– Zamordowali go – stary człowiek spojrzał na niego. Alex zobaczył, że w świetle księżyca oczy jego błyszczą srebrnymi łzami, które ściekały po nieruchomych pomarszczonych policzkach.