14

Nie pamiętał, jak wrócił do „Fregaty” i czy witały go drwiące spojrzenia podstarzałego donżuana albo parki, która rozgrzewała swoje zmysły pod prysznicem. Nie wiedział, czy jego chwiejny krok widziały oczy wczasowiczów, którzy na tarasie hotelu „Rejs” jedli delikatne carpaccio i popijali je czerwonym winem. Miał to gdzieś. Doskonale pamiętał natomiast swój sen.

Gdy opuścił bar Kaczanowskiego, poczuł przypływ wściekłości. Patrzył na beztroskich rodziców z roześmianymi dziećmi i pomyślał o swoim życiu. Totalnie przesranym życiu. A następnie wrócił do baru na plaży i wypił trzy kolejne piwa. A potem jeszcze jedno. Miejsce za lepkim kontuarem zajęła przysadzista kobieta, zapewne żona muskularnego właściciela, który gdzieś zniknął. „I dobrze”, pomyślał wtedy Pater. „Przynajmniej nie będę skazany na jego natarczywość. Na ostatnią posługę, jaką barman winien jest swoim klientom”. Poczuł nagły przypływ sympatii do Kaczanowskiego. „Spokojny facet, wykonujący niewdzięczną robotę. Zupełnie jak ja”. W jednym tylko właściciel baru przechrzczonego właśnie na „Bar pod Kostuchą” mylił się. Śmierć, zwłaszcza taka jak tej młodej Seredy, zniechęca tylko pewną kategorię klientów, ale innych przyciąga jak magnes. Pater zauważył, jak trzech mężczyzn pokazywało na punkt, w którym znaleziono zwłoki i głośno dyskutowało o gwałcicielu grasującym tego lata na Wybrzeżu. Chciał nawet wstać, podejść do nich i powiedzieć im, co myśli o hienach cmentarnych, o ludziach chorobliwie zainteresowanych zbrodnią, ale poczuł, że nogi odmawiają mu posłuszeństwa.

Ciężko wsparł się na ratanowym fotelu i powstał, z trudem utrzymując swe ciało w pionie. Niepewnym krokiem ruszył w stronę morza. Po kilku krokach stopy ugrzęzły mu w piachu i przewrócił się. 0 tej porze plaża już pustoszała, wczasowicze udawali się na kilka głównych deptaków lub do kwater, by zjeść kolację. Na nocną, hałaśliwą i hedonistyczną zmianę warty było jeszcze za wcześnie.

W momencie zasypiania nie spojrzał na zegarek i potem nie potrafił powiedzieć, jak długo spał. Śniło mu się, że jest na wyludnionej plaży. Biały piasek grzał go w plecy, a nad nim przetaczały się kłębiaste chmury. Usłyszał śmiech. Tak potrafiła śmiać się tylko jedna kobieta. Joanna Radziewicz zdjęła okulary przeciwsłoneczne.

– Cieszę się, kochanie, że jesteśmy tu razem. Tylko ty i ja – szepnął Pater.

Joanna nie odpowiedziała. Dostrzegł grymas na jej twarzy. Zaniepokojony uniósł się na łokciach.

– Może masz ochotę na ten drink w połówce kokosa? – zapytał. – Jak to się nazywa? „Rozkosz Hawajów”?

– Co ty pierdolisz? – usłyszał.

Ten głos nie należał już do Joanny Radziewicz. Ujrzał twarz byłej żony. Po chwili jej rysy rozpłynęły się i pojawiła się inna postać. Nie mógł poznać tej dziewczyny. W końcu przypomniał sobie, kim ona jest. Studentka z Gdańska. Bagińska. Jelitkowo.

Ponownie usłyszał śmiech. Tyle że tym razem nie był to już sen. Wiatr od morza sprawił, że ocknął się, jakby ktoś wymierzył mu siarczysty policzek.

Zobaczył parę, która stała trzy metry od niego. Kobieta wciąż się śmiała.

– Ten facet gadał do siebie – fale nie były w stanie zagłuszyć jej głosu – ale żeby walić takie teksty. – Wytarła dłonią załzawione oczy.

Pater podniósł się niezdarnie, jakby otrzymał ciężki cios. Dwadzieścia minut później spał we „Fregacie”, nic sobie nie robiąc ze sprężyn chwiejnego łóżka, boleśnie uciskających jego lędźwie.

Obudził go szum ulicy. Gwałtownie poderwał się i otworzył drzwi. Przez zieloną siatkę ogrodzenia zobaczył kawalkadę wakacyjnych pielgrzymów, obwiązanych ręcznikami i tunikami, z identycznymi torebkami. Zapewne dołączono je do jakiegoś kolorowego pisma, taką torebkę ma więc też Joanna.

Mikroklimat półwyspu sprawił, że miał niewielkie symptomy kaca. „Pora pooddychać jodem”, przypomniał sobie. Jego mózg funkcjonował na najwyższych obrotach. Zadzwonił do Kuleszy.

Kulesza… przepraszam… – Pater przypomniał sobie wczorajszy bruderszaft. – Piotrze… Potrzebuję kilku informacji. Pierwsza rzecz: przywieź mi zdjęcia dziewczyny, tej z Jelitkowa. Chodzi o tę, która miała wytatuowaną różę. I potrzebuję zdjęcia tatuażu tej Seredy z Władysławowa. Muszę mieć pewność, że te tatuaże są identyczne.

Swoją drogą: jest w sprawie tej dziewczyny jakiś ślad?

– Nikt nic nie wie. Był zdaje się taki czeski film…

Zresztą… – w głosie Kuleszy wyczuł urazę -…gdyby był jakiś ślad, byłbyś, szefie, pierwszy, który by się o tym dowiedział. Coś jeszcze?

– Tak. Namierz, gdzie mieszka Zbynek „Karaluch”. Znany tatuator. Ostatnio miał salon na Przymorzu, niedaleko dworca, ale zdaje mi się, że tam teraz zamknięte.

– To wszystko?

– Nie. – Pater zawahał się. – Coś mi się przypomniało. To nie ma żadnego związku z naszą sprawą, ale sprawdzić nie zaszkodzi. Byłem niedawno w tartaku w Wejherowie. Trup w suszarni drewna…

– Słyszałem o tym – przerwał Kulesza. – Hit tygodnia w województwie. Do czasu Władysławowa…

– Nie chodzi o ofiarę. Po prostu coś mi się przypomniało… Ten tartak nazywa się MGM. Od pierwszych liter nazwisk trzech wspólników. Gdy tam byłem, właścicieli było dwóch…

– No i co z tego?

– Powiedzieli mi, że ten trzeci podobno jest we Francji…

– I?

– Podobno. Rozumiesz? Podobno. – Pater czuł wzbierającą irytację. – Dwóch właścicieli zazwyczaj wie, gdzie trzeci jedzie na wakacje. Warto mieć jakiś kontakt w sytuacji awaryjnej. Więc nie powinni powiedzieć „podobno”. Niech chłopaki z Wejherowa sprawdzą, dlaczego ci dwaj kłamią. Albo co ukrywają…

Gdy skończyli rozmawiać, Pater wyjął z samochodu torbę z laptopem i wyszedł z „Fregaty”. Idąc pod prąd wczasowej kawalkady, dotarł do Alei Gwiazd Sportu. Już wczoraj zauważył, że ten deptak, ciągnący się od skweru Antoniego Abrahama, wyłączony jest z handlu. Nie docierały tu też gastronomiczne miazmaty, które w Paterze wywoływały mdłości. Za to była to strefa, jak dumnie głosiły banery przymocowane do latarni, swobodnego dostępu do internetu.

Pater usiadł na ławeczce tuż obok mosiężnej gwiazdy wmurowanej na cześć Kazimierza Deyny. Włączył laptopa, poczekał, aż uruchomią się programy, i kliknął na ikonę wyszukiwarki. Zastanawiał się chwilę, po czym wpisał: „Pora pooddychać jodem”. Strzał niecelny. Sporo stron o zbawiennych właściwościach jodu oraz budowie układu oddechowego rozmaitych zwierząt, ale to przecież nie to, czego szukał. Wbił wzrok w gwiazdę legendarnego polskiego piłkarza. Wpisał kolejną frazę. „I kto to wie prócz mnie”. Znów przestrzelił. Znowu nic. Zalogował się na stronie Komendy Głównej Policji i wszedł do internetowego archiwum. Przypomniał sobie naradę w pokoju naczelnika Cichowskiego, gdy wyraził wątpliwość, że w Polsce działają mordercy naśladujący innych morderców. I przypomniał sobie pełen politowania uśmiech Zygfryda Marksa. Wpisał kolejne dwa słowa. Ukazały się trzy obszerne artykuły o Joachimie Knychale, „Wampirze z Bytomia” albo jak nazywali go inni, „Frankensteinie”. Pater pokręcił głową. A jednak Marks miał rację. Knychała traktował Marchwickiego jak swojego guru, chodził na jego procesy, w końcu sam zaczął mordować. Tyle że został skazany na karę śmierci w 1985 roku, wyrok wykonano. Nie posuwa to sprawy Władysławowa i Jelitkowa nawet o milimetr.

Wpadł na jeszcze jeden pomysł. Wyjął telefon, by zlecić Kuleszy coś nowego, gdy rozległ się dźwięk połączenia.

– Myślałem, że zastanę pana we „Fregacie”. – Pater nie był pewien, czy w glosie komendanta Banasiuka pobrzmiewała drwina.

– Jestem na Alei Gwiazd Sportu. Przy Kazimierzu Deynie… Ma pan coś dla mnie?

– Nic, Myślałem, że o tym wszystkim pogadamy…

– Spotkajmy się przy „Fregacie”. Będę za pięć minut.

Poczuł przypływ energii i złości. Wiedział, co teraz nastąpi. Banasiuk będzie chciał postawić mu piwo i powiedzieć, że znalezienie śladów po zamordowanej dziewczynie jest mniej prawdopodobne niż trafienie kumulacji w Lotto. Że jego ludzie są odciągani od roboty. A w lipcu i sierpniu robota polega na tym, że do sennego dziesięciotysięcznego portu przyjeżdża stutysięczna tłuszcza, nad którą trzeba zapanować. By ludzie nie bili się o dziewczyny, kluby piłkarskie i z jakiegokolwiek innego powodu.

Pater po minucie znalazł się we „Fregacie”, podszedł do stojącego w cieniu auta i wrzucił laptopa do bagażnika. Był spokojny, że pod nienasłonecznioną blachą komputer się nie zagotuje. Kiedy zatrzaskiwał bagażnik, zobaczył przechodzącego przez bramę Banasiuka.

– Dzień dobry, cześć pracy! – zakrzyknął wesoło komendant.

– Idziemy – rzucił Pater, nie odpowiadając na powitanie.

– No i chwała Bogu. Bo pić się chce, a gorąco jak skurwysyn.

Pater zatrzymał się i popatrzył uważnie na komendanta.

– Nie. Nie idziemy na piwo. Idziemy na plażę. – Z kieszeni spodenek wyjął dwa zdjęcia. – Idziemy szukać tych, którzy znali Seredę. Obstawiam zakłady piłkarskie. I nos mi mówi, że tym razem będziemy mieli szczęście.

Ostatnie zdanie powiedział cicho. Jakby mówił do samego siebie.

Dwie godziny później miał dosyć poszukiwań.

Brnął przez piasek, starając się nie nadepnąć na czyjąś stopę lub rękę.

– Ostatnia próba – mruknął do siebie, spoglądając na trzyosobową rodzinę odgrodzoną od innych parawanem z napisem „Playboy”.

Podszedł i pochylił się ze zdjęciem nad łysiejącym mężczyzną w przeciwsłonecznych okularach przypominających narciarskie gogle. Zanim zdążył coś powiedzieć, usłyszał głos:

– Patrz, Krysiu. Kolejny niemowa chce nam przehandlować długopis albo breloczek.

– To go spław. Nie umiesz?

Mężczyzna podniósł się i chciał wstać, ale w tej samej chwili poczuł, jak masywne kolano, którego nie powstydziłby się Jerzy Gorgon, wbija się w jego klatkę piersiową. Potężny mężczyzna wciskał go w piach. Napastnik zdjął kolano z klatki piersiowej plażowicza i wciskał go teraz w piach swoją lewą ręką. Nacisk miał podobny skutek. Łysy leżał bez ruchu.

– Słuchaj no – sapnął Banasiuk, który pokazał, że mimo tuszy potrafi się szybko poruszać – znasz tę pannę? – Pokazał zdjęcie, a z drugiej kieszeni wyćwiczonym ruchem wyjął policyjną blachę.

– Ludzie, czego chcecie? – Łysy był przerażony.

Komendant wypuścił go ze swego uścisku. Teraz plażowicz wpatrywał się w zdjęcie i przecząco kręcił głową.

– Kurwa! – krzyknął nagle. – Ja już więcej do Władka nie przyjadę. Siedem lat temu chodzili po plaży i wypytywali o Kwaśniewskiego i tego ruskiego szpiega, a teraz…

Pater nie słuchał dalszego lamentu głowy rodziny. Jego uwagę przykuł ból w prawej stopie. Spojrzał pod nogi i zobaczył trzyletnie dziecko wbijające aluminiową łopatkę w jego kończynę.

Kwadrans później siedzieli z komendantem Banasiu-kiem na tarasie kawiarni Centralnego Ośrodka Sportu, a przed nimi stały dwie szklanki z piwem.

– Podziwiam pana, nadkomisarzu. – Banasiuk kolejny raz otarł pot z czoła. – Mnie by się nie chciało…

Pater milczał.

– Ostatni raz to ja byłem na plaży cztery lata temu – ciągnął Banasiuk. – Siódma rano, jeszcze dosyć pusto, a ja leżę i modlę się: „Byle nie kolonie, tylko nie kolonie”.

– I?

– I nie mija pół godziny, a wokół mnie dwa turnusy leżą. A takie dwa małe sukinsyny kopią plastikową butelkę z piaskiem. Myślałem, że jak złapię jednego z drugim, to łeb ukręcę.

Przerwał, by wziąć potężny łyk piwa.

– A dwie godziny później siedziałem spokojnie u siebie na werandzie i popijałem browar.

Pater ponuro wpatrywał się w pianę opadającą w szklance i pomyślał, że tym razem nos gracza kompletnie go zawiódł.

Загрузка...