Bez większego trudu odnalazł blok, w którym mieszkał Traszka. A właściwie – Krystian Rosenkreutz. Odrapany, czteropiętrowy blok na ulicy Morskiej w Gdyni, znajdujący się nieopodal dworca kolejowego, nie różnił się od budynków, które Pater znał ze swojego Przymorza. Odnalazł klatkę i obliczył, że mieszkanie Traszków powinno znajdować się na ostatnim piętrze.
Między pierwszym a drugim piętrem na Patera czekała niespodzianka. Schody tarasował mężczyzna obdarzony sumiastym wąsem. Łysienie plackowate uczyniło już nieubłagane postępy, a w centralnym punkcie łysiny tkwił olbrzymi fioletowy siniak. Obok mężczyzny leżała butelka taniego wina, potocznie zwanego „pokemonem”.
Pater zawahał się, po czym postanowił przejść przy ścianie bokiem, gdy coś go zatrzymało. Zobaczył, że ręka wąsacza wczepiła się w jego jasne spodnie. Mężczyzna coś zabełkotał i skierował nieprzytomne spojrzenie na twarz nadkomisarza.
– Nie mam drobnych – mruknął Pater i nogą odepchnął natręta. Wdrapał się na czwarte piętro, otarł pot z czoła i zadzwonił do drzwi.
Po chwili wiedział już, że źle trafił. Kobieta, która mu otworzyła, drgnęła, gdy pokazał legitymację, bez słowa wpuściła go do mieszkania i wprowadziła do pokoju.
– Zaraz przyjdę do pana – powiedziała. Odwróciła się i znikła.
„To nie jest mieszkanie mordercy”, pomyślał.
Owszem, policja już tu bywała. Świadczy o tym reakcja kobiety, a właściwie jej brak. Brak natarczywych pytań: „co się stało” i „pan w jakiej sprawie?”, oraz odruchowego sprawdzania policyjnych dokumentów. Zamiast tego Pater napotkał cichą rezygnację.
Ale to nie było mieszkanie mordercy. Ani mieszkanie kogoś, kto gra heavy metal. Żadnych widocznych manifestacji młodzieńczości i witalności. W ciasnym pokoju wisiało mnóstwo paprotek w doniczkach. Pater poczuł lęk, że zaraz którąś nieostrożnie strąci na ziemię.
Na ścianie dostrzegł dyplom wypełniony ozdobnym liternictwem. Podszedł bliżej i przeczytał. Nie. To nie był dyplom. To papieskie błogosławieństwo. „Ojciec Święty Jan Paweł II udziela całym sercem Apostolskiego Błogosławieństwa dla Jana i Jadwigi Gąsior, wyzywając obfitości łask Bożych”.
Skrzywił się, i to nie z powodu błędów gramatycznych. Przeczucie go nie zawiodło.
– Czy coś się stało? – usłyszał za plecami głos.
– Czy to mieszkanie państwa Traszków? – zapytał.
– Już tu nie mieszkają. – W głosie kobiety wyczuł ulgę. – Będą ze trzy lata.
– Próbuję skontaktować się z synem państwa Traszków, Filipem. – Pater wpatrywał się w kobietę. – Wie pani, gdzie teraz mieszkają? Albo gdzie Filip mieszka?
– Ja ich na oczy nie widziałam. A o tym Filipie to sąsiedzi straszne historie opowiadali i dziękowali Bogu – popatrzyła na wiszące na ścianie błogosławieństwo – że tamci już tu nie mieszkają.
– Wie pani, dokąd się wyprowadzili?
Przecząco pokręciła głową.
– A może sąsiedzi będą wiedzieć?
– Pan zapyta. Ale z tego, co wiem, Traszków nikt tu nie lubił. A zwłaszcza ich syna.
– Dlaczego?
– Bo to był jakiś narkoman z długimi włosami i tatuażami. W dodatku jakiś… jakiś… szatanista. Tak… Właśnie tak mówili.
– I naprawdę pani nie wie…
– Nie – przerwała. – Ja nawet własnego chłopa nie mogę znaleźć, a co dopiero jakiegoś Traszkę!
Pater raz jeszcze spojrzał na błogosławieństwo między paprotkami.
– Czy pani mąż ma może czarny sumiasty wąs i – pogładził się po czubku głowy – łysinę?
– Tak. A bo co? – zapytała cicho.
– No to leży na schodach znieczulony jakimś winem. Między pierwszym a drugim piętrem.
– No to niech leży, ochlapus jeden – warknęła kobieta. – Co to ja pomoc społeczna jestem?
Nie odpowiedział. Raz jeszcze rzucił okiem na wiszące na ścianie błogosławieństwo i wyszedł.
Gdy schodził na dół, z ulgą spostrzegł, że Jan Gąsior śpi i nie będzie go łapał za nogawkę. Przed nim, na stopniu, stał pusty „pokemon”, wierny sługa chroniący swojego pana.