Zdążył wypić pół piwa, gdy zadzwonił Kulesza.
– Szefie, ale jaja! – W głosie podwładnego usłyszał ekscytację. – Dzwonili chłopaki z tartaku. Jechali tam niechętnie, ale powiedziałem im, że jeśli nawalą, ktoś z wojewódzkiej nogi im powyrywa.
– Zawsze można liczyć na twoją subtelność – cierpko zauważył Pater.
Cały entuzjazm, którym emanował jeszcze rano, uleciał niczym powietrze z przekłutego balonu. A poza tym, co tak naprawdę interesowała go sprawa ufoludka z tartaku? Miał tu, we Władysławowie, dosyć kłopotów.
– No i podobno tych dwóch wspólników całkiem pogubiło się w zeznaniach. Mają dać znać, gdy coś wyniknie.
– Masz coś jeszcze?
– Mam! – krzyknął Kulesza. – Porównaliśmy dwie róże. Tę z Jelitkowa i tę z Władka. Identiko! Te tatuaże zrobione są tą samą ręką. Mam odbitki zdjęć, byś mógł sam zobaczyć. I namierzyłem Zbynka „Karalucha”. Zrezygnował z prowadzenia salonu na Przymorzu. Teraz urzęduje w Oliwie. Czeka na ciebie dziś po południu. Powiedział – Kulesza zachichotał – że chętnie spotka się z kumplem z podstawówki, z którym grał w jednej drużynie piłkarskiej. Mieszka tam, gdzie mieszkał. Ponoć wiesz, gdzie to jest.
– Tyle że ja jestem od niego kilka lat starszy – mruknął Pater, przypominając sobie długonogiego, chudego jak wiór osobnika, który wykonywał slalom z piłką między obrońcami przeciwnej drużyny. – Ale wiem, gdzie mieszka.
Zanim się rozłączył, wydał Kuleszy jeszcze jedno polecenie.
– Znajdź w archiwum wszystkich seryjnych morderców, którzy chociaż raz zabili na Pomorzu. Nie… czekaj! Na całym Wybrzeżu. Zleć to zresztą komuś i powiedz mu, by się z tym pospieszył! A ty spotkasz się ze mną pod mieszkaniem Zbynka. To jest tam, gdzie był filipiński burdel.
Postanowił nie tracić czasu. Zaczynało się chmurzyć. Jeśli pogoda się popsuje, będzie jechał do Trójmiasta w gigantycznym korku. Odpalił opla, raz jeszcze spojrzał na adres i pierwszy raz tego dnia uśmiechnął się – na myśl o mieszkaniu Karalucha. Jednopiętrowy dom na ulicy opata Jacka Rybińskiego był dobrze znany gdańskiej policji. Kiedyś na parterze mieścił się tam burdel dla filipińskich marynarzy, oddających się uciechom w czasie, gdy ich statek cumował w stoczni remontowej. W pierwszej części budynku grał zespół dancingowy, a dziewczyny tańczyły na rurze, drugą przerobiono na rzeźnię, w której odbywał się ubój kóz. Filipińczycy prowadzący ten osobliwy przybytek zwykli gromadzić wnętrzności w kanciapie będącej ostatnią częścią parteru. Przeraźliwy smród, zakłócanie ciszy, bójki oraz pojedynki na noże były w domu na opata Rybińskiego normą, z którą pogodzili się nawet lokatorzy z kilku niewielkich mieszkań na pierwszym piętrze, wśród których – jak widać – wciąż znajdował się Zbynek „Karaluch”.
O piątej po południu Pater i Kulesza zapukali do mieszkania w Gdańsku-Oliwie. Otworzył im przeraźliwie chudy mężczyzna z siwymi włosami spiętymi w kucyk. Przez moment Pater miał nieodparte wrażenie, że Karaluch w środku lata ubrany jest w moro. Dopiero po chwili uświadomił sobie, że jego dłonie, brzuch i klatkę piersiową pokrywają tatuaże, których liczba zawstydziłaby muzyków Red Hot Chili Peppers.
– Wejdźcie. – Karaluch przesunął nogą trzy deskorolki zastawiające drzwi.
Gdy weszli do pokoju, zobaczyli cały system przepierzeń z dziesiątków T-shirtów, które wisiały na sznurach poprowadzonych od szaf w stronę okna. Na koszulkach dominowały trupie czaszki, kościotrupy i podobizny rozmaitych monstrów.
– Zwinąłem interes na Przymorzu, wiesz gdzie, tam koło ściany wspinaczkowej – zwrócił się do Patera. – I teraz te koszulki tutaj muszą wisieć.
Nadkomisarz skinął głową. Jego wzrok był utkwiony w dwudziestolatku siedzącym przy stoliku pod oknem. Chłopak pochylony był nad czymś, co pochłaniało całą jego uwagę.
– To Manolo. Albo jak wolisz, Maciek. Mój praktykant.
– Co on robi? – cicho zapytał Pater.
– Wprawia się. Na słoninie. A jak się nie wprawia, to gra heavy metal na gitarze. Ale to już nie u mnie…
– Na słoninie? – zaciekawił się Kulesza.
– Stara metoda. Chodzi o to, by wyczuć, jak głęboko wbijać igłę. Jeśli będzie za płytko, złuszczy się skóra. Jak za głęboko, dojdzie do infekcji. Ale rozumiem – Karaluch uśmiechnął się – że wy nie na praktyki?
Pater wyjął dwa zdjęcia, które dostał od Kuleszy.
– Nie. My w innej sprawie – powiedział cicho. – Popatrz na te dwa zdjęcia. Czy kojarzą ci się one z czymś?
Czy znasz kogoś, kto robi taki wzór? – Z napięciem wpatrywał się w tatuatora.
Karaluch zmrużył oczy i na zmianę przyglądał się dwóm zdjęciom. Wreszcie pokręcił głową.
– Nie. Nic mi to nie mówi. Ale zrobił to jakiś rzeźnik…
– Rzeźnik? – zapytał Pater.
– Tak w naszym slangu nazywamy kogoś, kto robi takie stempelki. Prawdziwy tatuator nie powtarza raz wykorzystanego wzoru. A te dwa są identyczne. I amatorsko wykonane. Popatrz – wskazał na zagracony stół – tatuowanie to sztuka wymagająca całego warsztatu: osobnych maszynek do konturu, cieniowania, wypełniania, rękawiczek jednorazowych, wazeliny i tak dalej…
– Czyli tych tatuaży nie robił zawodowiec?
– Zawodowiec zostawia po sobie ślad. Sygnuje tatuaż. Na przykład ja do każdej swojej pracy dodaję owalną czarną kropkę. Żeby było wiadomo, że to zrobił Karaluch.
– Szkoda, żeśmy nie wzięli tego trzeciego tatuażu – wtrącił Kulesza. – Tej drugiej dziewczyny z Jelitkowa.
– Ale to był inny tatuaż! – zaprotestował Pater. – Inny wzór! Ying i yang, pierwiastek męski i żeński! Na pewno wiesz – popatrzył na Zbynka – o co chodzi…
– A ty wiesz, że jeden tatuaż można przesłonić drugim?
Pater poczuł ścisk w żołądku.
– Co chcesz przez to powiedzieć? – wykrztusił. – Że pod ying i yang mogła być kiedyś róża wsparta na krzyżu?
– Pewnie, że mogła! Po pierwszym tatuażu pozostają tylko zgrubienia. Można je wyczuć na skórze i niekiedy ustalić pierwotny wzór. Co tak stoisz? Stało się coś?
Pater stał nieruchomo z opuszczonymi dłońmi i rozcapierzonymi palcami. Kulesza odwrócił głowę w stronę stolika, przy którym Manolo w skupieniu nakłuwał słoninę.
– Stało się. Bardzo wiele się stało.