Jechał ulicą Dębową, mijając poniemieckie wille, których jest sporo w tej dzielnicy Gdańska. Po chwili wille się skończyły i po obu stronach drogi pojawiły się dziko rosnące chaszcze. Ciągnęły się one prawie do końca ulicy, gdzie stały betonowe i oszklone segmenty niedawno wybudowanego gmachu Katedry i Zakładu Medycyny Sądowej. Zatrzymał astrę na parkingu i spojrzał w swoje odbicie w lusterku. Nie wyglądał najlepiej. Jego pociągła twarz była czerwona i jakby obrzmiała. „Cholerne słońce”, pomyślał, „od rana przypalało mi twarz, zatrzymało wodę w organizmie i pewnie stąd takie napompowane policzki. Muszę o to zapytać Kwiecińskiego”.
Wszedł do oszklonej poczekalni, nad którą wysuwała się potężna bryła sali wykładowej. Podszedł do recepcji. Przy błyszczącej ladzie stał wysoki młody człowiek i gorączkowo tłumaczył coś portierce, pani Wandzie, doskonale znanej Paterowi. Przesuwał przy tym swój indeks w jej stronę, ta zaś natychmiast go odsuwała.
– Jak pan ma czelność – oburzała się portierka – przychodzić tu po wpis! Pan doktor jest teraz zajęty! Może ma przerwać sekcję, żeby panu wpisać zaliczenie?
– Naprawdę, bardzo panią proszę. – Student miał pokorną minę. – Wyjeżdżam za granicę na trzy miesiące do pracy, mam małe dziecko, niedługo odlatuje mój samolot… Naprawdę nie może pani przekazać mojego indeksu panu doktorowi Kwiecińskiemu? To tylko wpis! Jutro indeks odbierze moja żona!
– A co pan sobie myśli?! – Pani Wanda podniosła głos.
– A co będzie, jak indeks zginie? To dokument państwowy! Może ja później będę za to odpowiadać?
Pani Wanda sapnęła z oburzeniem i spojrzała z niechęcią na Patera.
– A pan do kogo? – zapytała, nie zmieniając tonu, i zanim Pater zdążył odpowiedzieć, wskazała długim artretycznym palcem na schody prowadzące na piętro.
– Gabinet lekarski dla osób pokrzywdzonych i poszkodowanych czynny w wakacje dopiero od pierwszej. Pan na obdukcję?
– Nie poznaje mnie pani, pani Wandziu? – Pater dotknął swojego rozpalonego czoła. – Ja do doktora Kwiecińskiego. Trochę się niechcący opaliłem.
– Ach, pan nadkomisarz! – Portierka rozpromieniła się. – Proszę, proszę, doktor jest przy sekcji. Może pan iść teraz, ale radzę poczekać. Dzisiaj doktor ma bardzo nieprzyjemnego zimnego pacjenta.
– Pacjent niezbyt higieniczny? – uśmiechnął się Pater.
– Ostrzegam, nadkomisarzu – pani Wanda roześmiała się – oj, śmierdziuszek, śmierdziuszek!
Pater ruszył w stronę korytarza prowadzącego do klimatyzowanych pomieszczeń prosektoryjnych.
Na szczęście nie było mu dane poznać woni wydzielanej przez zwłoki, nazwane przez panią Wandę „śmierdziuszkiem”. Doktor Kwieciński skończył bowiem sekcję i siedział w swoim gabinecie, popijając kawę ze szklanki umieszczonej w wiklinowym koszyku. Patera zawsze zdumiewało to uparte przyzwyczajenie przyjaciela do symbolu peerelowskich kawiarń. Teraz wszyscy dokoła pili kawę rozpuszczalną albo z ekspresu, w kubkach lub w filiżankach, a Kwieciński niezmiennie zalewał wrzątkiem kawowy proszek i mieszał cukier aluminiową łyżką, stukając nią o ściany szklanki. Tak też czynił i teraz: lewą ręką mieszał cukier, prawą wpisywał zaliczenie w indeksie podsuniętym mu przez Patera. Postawił zamaszysty podpis obok oceny dostatecznej i rozciągnął się mocno, aż zatrzeszczało krzesło.
– Zmęczony? – zapytał Pater. – Grałeś wczoraj w lotki?
– Grałem, ale co to była za gra! Coś ci powiem. Miałem właśnie stówę do skończenia, a Ponury, znasz Ponurego…
– Gdybyś palił „Klubowe” – przerwał mu Pater, który o lotkach nie chciał nawet słyszeć – a z głośników leciałaby Sade, pomyślałbym, że czas się cofnął o piętnaście lat, kiedy zaczynałem krótką i nieudaną karierę pedagogiczną. Tak właśnie było w pokoju nauczycielskim: „Klubowe”, kawa naturalna, stukot łyżeczek i Sade z głośników. Dyrektor podstawówki kazał puszczać dzieciakom przez radiowęzeł. Na okrągło przez tydzień. Lubił ją.
– Teraz, jak czujesz, palę marlboro, a leci coś lepszego. – Kwieciński był najwyraźniej nie w humorze. – Co ci się stało? Zasnąłeś na plaży w pełnym słońcu?
– Nie na plaży. – Pater z przyjemnością słuchał przeplatanki głosów na suicie Yesów Awaken. - Nie zasunąłem zasłon i słońce od rana świeciło mi w twarz.
– Jak twoje żebra?
– Już lepiej. – Nadkomisarz stuknął się palcem pod sercem i spoważniał. – Słuchaj, Paweł, być może trafiłem na ślad podejrzanego. Spotkałeś się kiedyś ze studentem Akademii Medycznej, który by się szczególnie interesował sekcją zwłok, trupami et cetera? Który by się starał jak najczęściej uczestniczyć w autopsji, mimo że nie miałby takiego obowiązku. Dodajmy jeszcze, że to zainteresowanie nie miałoby charakteru… ja wiem, naukowego, poznawczego… To zainteresowanie byłoby jakąś niezdrową fascynacją… Spotkałeś takiego studenta?
– Muszę się zastanowić – odpowiedział Kwieciński. – To duża odpowiedzialność rzucić na kogoś podejrzenie. Co masz na myśli, mówiąc „niezdrowa fascynacja”?
– Słuchaj, nie będę się teraz bawił w definicje leksyko-graficzne! Twoja pierwsza intuicja. Był ktoś taki czy nie?
– Był. – Kwieciński w błyskawicznym tempie wypił kawę. Zaczął nabierać na łyżeczkę mokre fusy i rozmazywać je po ściankach szklanki. – Był. Prawdziwy pojeb.
– Pojeb? – Pater lekko uniósł się z krzesła.
– Tak. Miałem wrażenie, że… że zwłoki go kręcą. A w końcu sam wylądował na moim stole.
– Nie żyje? – Pater nie krył zawodu. Czuł się tak, jakby jego ulubiony piłkarz przestrzelił decydujący o wyniku rzut karny.
Kwieciński skinął głową.
– Po pijaku wpadł pod rozpędzony autobus. Zbierali go z kilkudziesięciu metrów.
– Może był ktoś jeszcze. Proszę, pomyśl…
Kwieciński wypił łyk kawy.
– Był jeszcze jeden. Nie pamiętam, jak się nazywał. Pamiętam, że miał wytatuowane ręce. Nie studiował u nas medycyny, lecz jakiś inny kierunek. Zdrowie publiczne? Pielęgniarstwo? Fizjoterapia? Nie wiem. Dość, że w sekcji zwłok uczestniczył dobrowolnie. Był u mnie kilka razy. Nie był natomiast nigdy u żadnego z moich kolegów.
– Ubierał się jak heavymetalowiec?
– Nie wiem, podczas autopsji studenci noszą fartuchy, a poza prosektorium nigdy go nie spotkałem.
– Mógłbyś go rozpoznać?
– Raczej nie. Miał brodę i nosił czapkę. Nie kazałem mu jej ściągać, za co nawet kiedyś spotkała mnie krytyka ze strony szefa, który kazał mi pilnować, by studenci godnie zachowywali się przy autopsji. Dla szefa czapka na głowie w murach uczelni oznaczała lekceważenie. Mnie to obojętne. Trupom pewnie też.
– Dużo macie takich, że tak powiem, wolontariuszy?
– Zwykle dwóch, trzech podczas autopsji.
Pater zaczerpnął tchu.
– To teraz mi powiedz, dlaczego akurat ten wytatuowany przyszedł ci do głowy? Dlaczego właśnie on?
– Po pierwsze, zapamiętałem go ze względu na reprymendę, jaką dostałem w związku z jego czapką. – Kwieciński zdusił papierosa i spojrzał na zegarek. – Gdyby nie to, nie zapamiętałbym go. Nie mam głowy do wolnych słuchaczy. Chyba że jest to jakaś urocza wolna słuchaczka. – Kwieciński uśmiechnął się, ale widząc brak podobnej reakcji u Patera, spoważniał. – A po drugie… Po reprymendzie szefa rozmawiałem o tym studencie z kolegami i nikt go nie kojarzył. A po trzecie i najważniejsze… No właśnie, zapytałeś o niezdrową fascynację… On przejawiał… Może nie niezdrowe, ale chyba dziwne zainteresowanie niektórymi aspektami medycyny sądowej. Zwłaszcza terminologią. Pamiętam, że strasznie zafascynowało go pojęcie róż cmentarnych. Powtarzał kilkakrotnie „róże cmentarne” i kiwał z niedowierzaniem głową, jakby… – Medyk zastanowił się przez chwilę. – Jakby podziwiał poetyckość tego zwrotu… Dziwne, nie?
– A co oznaczają w języku medycyny sądowej „róże cmentarne”? – Pater usłyszał w uszach pulsowanie krwi.
– Plamy opadowe, livores mortis, ale takie, które pojawiają jeszcze przed śmiercią, w fazie agonii. Są takim posłańcem, zwiastunem śmierci. Zresztą medycyna sądowa pełna jest takich metafor, zupełnie jakby chciała nimi oswoić śmierć – powiedział Kwieciński i wstał. -Słuchaj, Jarek, ja już muszę…
– Czemu mi o tym wcześniej nie powiedziałeś? – Pater mówił przez zaciśnięte zęby. – Wcześniej, cztery lata temu? Po autopsji Bagińskiej z Jelitkowa? Pamiętasz, miała tatuaż na pośladku. Krzyż i róża. Cmentarna róża. A jej koleżanka, Lisowska, miała pod symbolem ying-yang wcześniejszy tatuaż. Być może też krzyż i róża. A teraz Anna Sereda we Władysławowie. Znów krzyż i róża na pośladku… Róże cmentarne…
– Zwykle wyrażasz się bardzo precyzyjnie. – Widać było, że Kwiecińskiemu zaczynają doskwierać zmienne humory Patera. – Nie powiedziałem ci o czym? O czym ci niby nie powiedziałem? Co takiego zataiłem? Że nie wspomniałem ci o fachowym terminie „róże cmentarne”? Nie mówiłem ci też nigdy o strupieszczeniu ani o przeobrażeniu torfowym. Mogę ci pożyczyć podręcznik medycyny sądowej, to może wśród terminologii znajdziesz coś, co ci się przyda w twoich obsesjach?
Pater czuł, jakby pod skórę twarzy ktoś wtłaczał mu powietrze. W małych dawkach. Odwrócił się na pięcie i ruszył w stronę drzwi. Wyszedł na korytarz i ujrzał w oddali panią Wandzię i studenta. Niechętnie wrócił do gabinetu. Wszedł bez pukania i sięgnął po indeks. Medyk akurat przebierał się i stał w samych bokserkach. Spojrzał z troską na Patera.
– Zrób sobie okład ze zsiadłego mleka – powiedział. – To dobrze robi na rumień posłoneczny.
– Dzięki, stary. – Pater podał mu rękę. – Cześć.
– A najlepiej włóż sobie łeb do wanny z zimną wodą. To coś i dla ciała, i dla ducha. Przyda ci się w twoim stanie psychicznym. Cześć.