W ciągu trzech kolejnych dni udało mi się natrafić na jeszcze cztery wioski. Co prawda tego, co zarobiłam, nadal nie wystarczało na kurtkę, ale po kieszeniach brzęczały drobniaki, więc śmierć głodowa mnie i Smołce nie groziła.
Widziałam coraz więcej jasnych stron pracy wiedźmy. Pochlebiały mi nieudawany szacunek w oczach chłopów i zachwyt dzieci. Śmieszyły nieco strachliwe szepty za plecami, które przekonywały innych, że potrafię wszystko i jeszcze trochę. Nikt nawet nie myślał, żeby spróbować mnie obrabować, gdy spokojnie spałam sobie tuż przy drodze. Licząca z pół tuzina rozbójników leśna banda cierpliwie poczekała, aż się obudzę, po czym z wielkim szacunkiem poprosiła o uleczenie ich szefa z bardzo popularnej choroby zawodowej – strzały w tyłku. Za jej wyciągnięcie bezczelnie zażądałam pięciu kładni, obiecując zniżki przy ponownych i hurtowych wizytach.
Na szeroki trakt wyjechałam w okolicy Kamieńca i minęłam północną bramę miasta wczesnym popołudniem. W mieście, na wyłożonej kamieniem ulicy, nieco poniewczasie skojarzyłam, że moja kobyłka nie jest podkuta. Smołka natomiast wydawała się owym faktem w ogóle nie przejmować i po prostu tuptała sobie po kamieniach, głucho i pewnie. Przekonałam kobyłkę, by podniosła nogę, obejrzałam kopyto i najpierw się przestraszyłam – rogową podeszwę przecinały dwa głębokie pęknięcia. Ale w tym momencie Smołka niecierpliwie poruszyła pęciną i kopyto rozłożyło się na trzy długie, haczykowate pazury, którymi nieprzyjaźnie strzeliła mi przed nosem. Temat podków niniejszym uznany został za niebyły. Przypomniałam sobie, jak Wolt w tajemniczy sposób przenikał z boksu do boksu… Teraz wiedziałam, że nic w tym tajemniczego, przecież on bez większych trudności wspiąłby się nawet na dach, gdyby tam na niego czekała czarująca biała pięknotka.
Znalazłam najbardziej okazały budynek w okolicy i pewnym krokiem minęłam straż, w ruchu wykręcając kołnierz, pod którym błysnął znak cechowy magów praktyków – stalowa blaszka w kształcie tarczy z wybitym mieczem, skierowanym ostrzem do góry. W połowie klingi znajdował się ośmiopromienny pulsar, który płonął w słońcu, a fosforyzował w cieniu.
Nie pomyliłam się, budynek należał do miejskiej administracji. Na marmurowej podłodze leżały wytarte dywany, przy zamkniętych drzwiach przestępowali z nogi na nogę petenci o pozbawionych krzty nadziei twarzach, którzy z braku lepszego zajęcia po raz kolejny czytali swoje skargi i donosy. Szarych ludzi nikt tu nie wpuszczał, w kolejce sterczeli dziesiętnicy straży miejskiej, kupcy i szefowie gildii rzemieślniczych. Piętra pilnowano jeszcze lepiej, w związku z czym musiałam przedstawić się, podać cel wizyty i chwilę poczekać, aż zostanę przyjęta.
Miejski mag mi się nie spodobał. Kamieniec zresztą miał problem z dyplomowanymi specjalistami, bliskość Dogewy znacząco ograniczała liczbę ochotników. Zmieniali się co dwa lata, z okazji końca stażu. Poprzedni został zagryziony – co prawda nie przez wampira, a przez kolegę maga, ale bynajmniej nie przydało to stanowisku popularności.
Obecny mag nie wyglądał, jakby był świeżo po studiach, chyba że na każdym roku spędzał trzy lata. Najpewniej zdążył zmienić kilka miejsc pracy, nie odniósł żadnych znaczących sukcesów i zdecydował, że woli być wielką rybą w małym oczku, nawet gdyby miało ono być niezbyt czyste.
Z koleżanką po fachu rozmawiał wyjątkowo uprzejmie, choć bez najmniejszego ciepła w głosie. Co ty, dziewczynko, możesz takiego wiedzieć, o czym ja sam bym nie wiedział? – czytałam w jego oczach. Ja też nie uznałam go za godnego sympatii – jasnooki, niewyraźny, w niedającym się określić wieku, z pozbawionymi połysku rzadkimi włosami koloru zakurzonej myszy. Bezcenne znalezisko dla królewskich tajnych służb, dla których najpewniej i tak pracował.
Krótko poinformowałam go o podejrzanym zwiększeniu pogłowia stworów w okolicach Gór Grzebieniowych i zaproponowałam, by skontaktował się z Konwentem Magów, ale zostałam wysłuchana ze znudzonym wyrazem twarzy.
– Spóźniła się pani, Konwent jest dawno poinformowany. Dwa miesiące temu w jednej z górskich jaskiń znaleziono i bezmyślnie aktywowano wiedźmi krąg. Niestety, młody, niedoświadczony mag – ledwo powstrzymał się, żeby nie dodać: „Taki jak pani” – zapłacił śmiercią za swoją ciekawość, a kilka potworów wyrwało się na wolność. Nie będę udawał, stwarzają pewne zagrożenie dla miejscowej ludności i składam pani szczere podziękowania za likwidację biegacza, ale mimo to nie widzę powodu do niepokoju. Krąg został rozebrany, a jeden czy dwa tuziny potworów nie wpłyną znacząco na lokalną ekologię.
Mag wstał i oficjalnie uścisnął moją dłoń, jednak nie usiadł z powrotem, dając mi do zrozumienia, że czas się pożegnać.
– Miło mi było pana poznać – mruknęłam z wysiłkiem.
Ciekawe, czy nazwałby wpływ biegacza „nieznaczącym”, gdyby ten pojawił się nagle za jego krzesłem? No dobra, informacją się podzieliłam, zatem mam sprawę z głowy.
Na korytarzu złapał mnie naczelnik miasta, gruby, jowialny, z nastrojem już poprawionym przy pomocy buteleczki wina albo i dwóch. Poskarżył się na zabieganie miejskiego maga, po czym podrzucił mi niewielką chałturkę – średnio wypasioną strzygę, która zagnieździła się na gruzach starego więzienia. Dogadałam się z naczelnikiem w sprawie honorarium, skierowałam kobyłę w stronę gospody, po czym wypytałam miejscowych i udałam się odwiedzić moją przyszłą ofiarę.
Więzienie było zniszczone dużo bardziej, niż mi to opisano. Na dokładkę osiadło – prawdopodobnie z racji tego, że jego lokatorzy mieli w zwyczaju tworzenie podkopów. Jeszcze trzy lata temu trzymano w tym budynku rozbójników i morderców, których skazano na dożywocie, więc czasu mieli pod dostatkiem. Przez jakiś czas strzyga żywiła się skazanymi, ale potem wpadła na to, że strażnicy mają mięso znacznie delikatniejsze, więc skończyło się przeniesieniem instytucji. Strzyga odpowiedziała na te działania akcją protestacyjną, w czasie której poważnie ucierpiał sędzia niezależny, który po nocy wracał z wesela swojej siostrzenicy. Następny w kolejności był burmistrz, poprzednik mojego zleceniodawcy. Mimo nieskończonej wdzięczności, którą ten ostatni żywił w stosunku do potwora, obiecana mi suma była nieco wyższa niż standardowe honorarium maga praktyka.
Przysiadłam na powalonej statui bogini sprawiedliwości, której to szary biust intrygująco wyglądał z gąszczu łopianów i łobody, po czym rozwinęłam zwój z planem. Tak więc strzyga zamieszkiwała piwnicę więzienia, która składała się z korytarza i kilku izb tortur. Prowadziły tam trzy wejścia: z jednego korzystali kaci i strażnicy, z drugiego więźniowie, a trzecim wynoszono ciała – było wyrąbane w ścianie z widokiem na smętny cmentarz porośnięty łubinami. Od pewnego czasu to właśnie trzecie wejście stało się dla strzygi bramą paradną – dwa pierwsze zawalone były cegłami i belkami: jakieś trzy lata temu pewien alchemik samouk spróbował zlikwidować strzygę poprzez zniszczenie więzienia. Wybuch spowodował taki, że mury rozwinęły się jak pąk kwiatu. Strzyga przeczekała całe doświadczenie w piwnicy, a okoliczni chłopi jeszcze przez miesiąc zbierali fragmenty cegieł z pól uprawnych i łatali słomiane dachy, przy tej okazji mamrocząc, co myślą o alchemiku. Teraz do gruzów z żadnej strony nie dawało się podejść. W jednym miejscu musiałam nawet otworzyć niewielki teleport, żeby przedostać się przez zwałowisko ze sterczącymi metalowymi prętami, w które zmieniły się kraty okienne.
Zdecydowałam się nie przeciągać. Jak mawia prosty lud: wcześniej przyjdziesz – wcześniej wyjdziesz. A jeżeli strzyga w dzień sypia, to jest to tylko i wyłącznie jej problem.
Drzwi prowadzące do podziemi były na wpół otwarte i troskliwie podparte cegłą.
Co za gościnna strzyga, pomyślałam, z pewną obawą schodząc po wilgotnych kamiennych stopniach. Dwóch ostatnich brakowało, jak gdyby ktoś je wydłubał i gdzieś wyniósł, nie zostawiając ani kawałka. Zagłuszyłam kroki zaklęciem i zeskoczyłam na zagruzowaną podłogę. Wprost na mnie patrzył pustymi oczodołami szkielet rozpięty w dybach. Na kracie komina, który zachował się w całości, leżały małe i duże szczypce, wyjątkowo paskudnie wyglądające haczyki i pogięty metalowy but. Na ścianie wisiał zakurzony gobelin – grzesznicy w piekle entuzjastycznie liżący rozżarzone patelnie. Przez chwilę podziwiałam fantazje tkacza, po czym obejrzałam izbę, ale nie znalazłam w niej nic ciekawego i na paluszkach wyszłam na korytarz. Mimo zaklęcia kamienne kruszywo chrzęściło pod nogami. Zaklęłam cicho, zatrzymałam się i z braku miotły zdjęłam z pleców miecz w pochwie, osiodłałam go, łapiąc się dłońmi za rękojeść, podskoczyłam i zawisłam w powietrzu (oczywiście można kwitować również bez użycia losowo wybranego sprzętu, ale jest to psychologicznie trudniejsze, a tak człowiek ma przynajmniej jakąś iluzję oparcia).
Z bezdźwięcznym rechotem, tak jak prawdziwa wiedźma powinna, poleciałam wzdłuż korytarza. Czarne dziury otwartych cel migały po prawej i po lewej. Badałam je na odległość, wysyłając impulsy przy pomocy zaciśniętego w garści amuletu. Strzyga się nie pojawiła, za to dojrzałam wyraźny łańcuszek śladów w kurzu, które prowadziły w jednym kierunku od wejścia. O ile mi wiadomo, potwory generalnie nie uznawały butów, ani takich na podeszwie ze wzorem, ani nawet łapci. A tak w ogóle ten wzór coś mi przypominał…
Wzniosłam się pod sufit, obejrzałam sobie ciemny korytarz w szerszej perspektywie i zauważyłam, że na jego końcu coś podąża w moją stronę. Po chwili klient szewca przeszedł pode mną, ostrożnie rozglądając się na boki i kręcąc długim, wąskim mieczem. Opadłam za jego plecami i przez kilkadziesiąt łokci bezdźwięcznie leciałam jego śladem, aż światło z wpółotwartych drzwi pomogło mi rozpoznać czarną, splątaną czuprynę z długą łysą blizną w rejonie potylicy. No dobrze, jeśli on wraca, to strzyga już porzuciła ten świat. W przeciwnym razie wracałaby strzyga. Z westchnieniem ulgi pozwoliłam złowieszczemu wiedźmiemu rechotowi zalać korytarz. Lawina przekleństw, które spadły na mnie w tym momencie, mogła zestrzelić wronę w locie, ale na dyplomowaną wiedźmę nie podziałała.
– Kretynka! – Wal schował miecz do pochwy po nieudanej próbie wpakowania go w mój brzuch. – Prawie mnie mymyrc trafił!
– Nie mów, że to ty jesteś strzygą! Zmieniłeś wizerunek czy jak?
– Czy jak – pochmurnie odburknął troll. – Znalazłaś ją?
– Nie, a ty?
– Też nie. Znalazłem leże, ostatnie drzwi wzdłuż korytarza, kupa szmat, kości i wyleniałego futra. Co za labarr, strzygi nie chodzą po ulicach za dnia!
– Może poszła w odwiedziny i tam została na noc?
– Ghyr ją tam wie. Ciebie, foczka, kto finansuje?
– Burmistrz.
– A mnie kupiec Bobyrkin. Wczoraj jegojną córkę strzyga zeżarła. Słuchaj, ty weź nic nie mów temu swojemu, dobrze?
– Jeszcze czego. Łapa dla ciebie i łapa dla mnie, kasa po fakcie okazania.
– Yhym. A we dwójkę spokojnie przerobimy strzygę na mielone.
– Jest sama?
– Na oko tak. Ale gdzie? Może ty, ghyrowa wiedźmo, ją przestraszyłaś?
– Na początku korytarza nie było.
– Na końcu też. Chodź, będziemy opowiadać kawały, może się bydlę jedno roześmieje.
– Jeśli tu jest.
– Jest. Czuj mi podpowiada.
– Ale mnie nie wyczułeś.
– Tylko że ty się podkradłaś z powietrza!
Jedna i ta sama myśl uderzyła nas równocześnie, zadarliśmy głowy i w tejże chwili strzyga skoczyła. Wal wyćwiczonym ruchem zrobił fikołka w bok, ja pisnęłam i zleciałam z miecza. Strzyga wykręciła się jak kot, lądując na wszystkich czterech łapach tuż przede mną, padający miecz wyjątkowo celnie trafił ją w ciemię. Póki otępiały potwór potrząsał łbem, troll wyciągnął swoją klingę i skoczył mu na plecy, ściskając boki kolanami. Strzyga ryknęła z wściekłością i przesunęła rozdziawioną paszczę w kierunku Wala, po czym zastygła w tej pozycji, skuta moim zaklęciem. Tylko pięć oddechów, ale w naszym zawodzie czasami wystarcza nawet jeden.
Wal przeczekał, aż ustaną konwulsje, i wyciągnął wepchnięty po samą rękojeść miecz, po czym podniósł się i z pogardą splunął na podłogę koło leżącego ścierwa.
– Rychło w czas żeśmy ją zauważyli. O, tam parszywka jedna siedziała. – Troll pchnął mieczem w kierunku sufitu, pod którym w jednej ze ścian widniała solidna nisza. – Weź podleć i zobacz, a nuż tam zostały jakieś młode po niej?
– Nie zostały. – Powoli przekręciłam się na brzuch, namacałam miecz i podniosłam się na kolana. – Ja biorę przednią prawą. Ile ci obiecano?
– Czterdzieści.
– Za taką kasę możesz paskudę wypatroszyć i zwrócić kupcowi resztki córeczki. A przy okazji, skoro już o pieniądzach mowa…
Wal uśmiechnął się krzywo i z poczuciem winy, po czym rozłożył ręce.
– Wybacz, foczko, ale żeśmy się minęli. Zaniósłbym ci te parszywe sto monet tego samego dnia, ale musiałem pilnie wyjechać z miasta.
– Wcale nie takie parszywe! – rzuciłam oburzona. – Dobry koń albo krowa z cielakiem! Oczywiście, jeśli to dla ciebie taki drobiazg, to obstawiam, że nie uznasz za szczególnie duży problem zwrócenie mi starego długu?
– Oczywiście, że parszywe – bezczelnie potwierdził najemnik. – Jakby były przyzwoite, toby mi z nich przynajmniej cokolwiek zostało, a tak mogę ci zaproponować tylko mojego starego wałacha.
– Znaczy się tego, który dożywa swoich ostatnich dni w pierwszym boksie po lewej od drzwi w stajni gospody? A po licha mi on? Warty może z dziesięć kładni, pod warunkiem, że rzeźnik będzie niesamowicie hojny.
– No to mogę ci go nie oddawać – chętnie zgodził się Wal.
– A ja cię samego zaraz zamienię w wałacha, a potem sprzedam do rzeźnika jednego i drugiego! – zagroziłam.
– Zapraszam. – Troll tylko wzruszył ramionami.
Oczywiście nie miałam zamiaru robić niczego podobnego i Wal doskonale o tym wiedział. Pożegnałam się ze swoją połową naszego wspólnego zarobku już półtora roku temu, tym bardziej że Len z nadmiarem zrekompensował mi jej utratę. Zemsta na trollu była wyjątkowo głupim pomysłem, a próba odebrania mu pieniędzy siłą – jeszcze głupszym.
– Ale wiesz, foczko, nie przejmuj się! – Najemnik pokrzepiająco poklepał mnie po ramieniu. – Najważniejsze to nie pieniądze, tylko koneksje. A jeśli ci będę potrzebny, tylko weź zagwiżdż, u mnie słowo nie dym!
– A to fakt: jak się kto z tobą związał, to się nie odwiąże – burknęłam.
Do gospody dotarliśmy razem. Po drodze bezskutecznie próbowałam wyciągnąć z trolla informacje o Arlissie w ogólności i niechęci Lena w stosunku do tej doliny w szczególności, ale Wal tylko uśmiechał się w odpowiedzi, zagadkowo i jakoś tak paskudnie, jeszcze mocniej rozpalając moją ciekawość.
W stajni panowało podejrzane ożywienie – słudzy i goście tłoczyli się przy boksie Smołki, jeden przez drugiego komentując jakiś ciekawy widok.
Przepchnęłam się przez zebranych, zajrzałam i zdębiałam – kobyła z zamkniętymi oczyma leżała na grzbiecie, z wszystkimi czterema nogami w górze, od czasu do czasu podrygując lewą tylną.
Spiesznie gwizdnęłam. Smolka z sennym westchnieniem przekręciła się na brzuch i wstała, słodko się przeciągając, zupełnie jak kotka. Zanim zdążyłam zdjąć skobel, ona sprężyła się i z łatwością przeskoczyła przez niewysokie drzwiczki. Ciekawskich ze stajni wymiotło. Wal, nie zwracając uwagi na zachowanie mojej kobyły, spokojnie siodłał swojego truposza – wyraźnie słaniającego się na nogach wałacha z zapadniętym ze starości grzbietem. Podprowadziłam Smołkę do progu, żeby na nią wskoczyć, ale spojrzałam na trolla i się rozmyśliłam:
– Wiesz co, oszuście jeden, zdejmuj no siodło!
Najemnik się skrzywił. Siodło w odróżnieniu od wałacha nie miało jeszcze dziesięciu lat i nawet bez zdobień wydawało się dobrze zrobione oraz wygodne. Czyli akurat takie, jakiego potrzebowałam.
– No dawaj, dawaj – popędziłam go. – Odmeldujesz się u kupca, to kupisz sobie nowe.
– Może weź poczekaj chwilę? Jak tylko on mi zapłaci, to ja ci oddam dług, co, foczko? – błagalnym tonem zapytał Wal. – Ja to siodło sobie cenię jako pamiątkę, przez całą Belorię w nim przejechałem! Trzy konie pod nim zdechły, a ono ciągle jak nowe!
– O nie, panie najemniku, drugi raz ze mną ten numer się nie uda. Zdejmuj siodło, i to żywo, bo zabiorę razem z koniem, tak jak proponowałeś na początku!
Troll, w barwach i z uczuciem opisując wszystkich moich krewnych, rozpiął popręg i cisnął siodło prosto w moją pierś. Zachwiałam się, ale ustałam na nogach, po czym zadowolona zwróciłam się w kierunku Smołki. Niestety, kobyła nie podzielała mojego entuzjazmu – z przestraszonym chrapnięciem położyła uszy po sobie i cofnęła się, zdecydowanie odmawiając bycia osiodłaną.
– Wal, przytrzymaj ją, co?
Troll wyszczerzył się i demonstracyjnie skrzyżował ręce na piersi.
Okrążyłyśmy stajnię trzy razy. Kobyła z niezmiennym szacunkiem, lecz twardo dawała do zrozumienia, że nie życzy sobie nosić pamiątki po trzech zdechłych wierzchowcach. Wreszcie udało mi się zagonić paskudę jedną do rogu i z rozmachem założyć na nią siodło. Smołka z zaskoczenia aż przysiadła, a ja natychmiast zaciągnęłam popręg i otarłam pot z czoła.
Kobyła otrząsnęła się z niezadowoleniem, bez trudu sięgnęła zębami do przedniego łęku i w zamyśleniu nadgryzła go, pozostawiając wyraźny ślad zębów. Mściwie pstryknęłam Smołkę w nos.
– Wiesz, co ja myślę? – z namysłem stwierdził troll. – Łapy strzyga ma cztery, a na dokładkę sporawy łeb. Może pochodzić sobie po mieście i popytać, czy nie znajdą się jeszcze jacyś niepocieszeni krewniacy?
– Yhy, a potem stanąć na rynku i sprzedawać resztki na wagę – potaknęłam złośliwie.
– A co? Wcale niezły pomysł! – ożywił się troll. Pokręciwszy palcem koło skroni, wskoczyłam w siodło. Dzięki strzemionom nie musiałam już szukać odpowiedniego pieńka czy płotka. Choć z drugiej strony do samej Dogewy nie zamierzałam już zsiadać z konia.
Dzień dobry – odpowiedziałam niepewnie. – A co się stało?
– Skąd wzięłaś tego konia? – zapytał Starszy poważnym tonem zamiast powitania.
– Kupiłam – poczułam przypływ ostrożności i na wszelki wypadek skłamałam.
Wampiry spojrzały po sobie z jeszcze większym zaskoczeniem.
– Przecież to niemożliwe! – stwierdziły jednogłośnie. – Ani kupić, ani ukraść, ani się wymienić! K'iardy same wybierają sobie panów i w żadnym razie nie mogą nimi być ludzie!
Smołka prychnęła z urazą, dając do zrozumienia, że jakieś tam wampiry nie będą jej dyktować, jak powinna była postąpić.
– Chyba żeby… – Kella zaczęła zdanie, ale natychmiast je urwała, porażona własną myślą. – O nie… On nie mógł tego zrobić!
Niespokojna ciekawość, z jaką wampiry obmacywały mnie spojrzeniami, wydała mi się nieco niezdrowa. Starszy nawet stanął na czubkach palców, próbując zajrzeć mi za kołnierz, ale w tym momencie Smołce znudziła się natarczywa uwaga nieznajomych, więc dźwięcznie strzeliła kłami tuż przed samym nosem wampira.
– A gdzie Len? – spytałam, mitygując kobyłę, a raczej bawiąc się z nią w przeciąganie postronka, który wredna bestia w jakiś sposób jednak zdołała zahaczyć zębami.