Rozdział trzynasty

Senny półmrok stajni znudził się Smołce szybko, więc nie zastanawiając się zbytnio, wykopała drzwi boksu i poszła paść się siołem. Po krótkiej chwili szczypania zakurzonej trawy na poboczu, gałęzi drzew i puchowej pierzyny, wywieszonej na płocie do suszenia (to, co początkowo wzięłyśmy za krążący po okolicy puch z topoli, okazało się puchem z gęsi), w krzakach za wsią kobyła natrafiła na zdechłego psa i z apetytem nim zagryzła, po czym wytarzała się w resztkach, od kopyt po grzywę przesiąkając odorem nieświeżego trupa.

Na mój widok radośnie ruszyła na spotkanie i bardzo się zdziwiła, gdy odskoczyłam od niej, sypiąc przekleństwami i równocześnie zaciskając nos. Nie zaryzykowałam powrotu z nią do wsi – kto wie co jeszcze zdążyła nabroić, a przesądni chłopi naprawdę mogliby obrzucić nas kamieniami. Obeszłam psotnicę od nawietrznej, złapałam za uzdę i na wyciągniętej ręce powlokłam do widniejącego niedaleko jeziora. W tym czasie Orsana udała się do gospody po nasze rzeczy.

Do jeziora Smołka podeszła bardzo sceptycznie i mimo twardego, równego dna kategorycznie odmówiła włażenia do wody dalej niż po brzuch, prawdopodobnie pamiętając podstępne oczka na mokradłach. Raz i drugi plusnęłam na nią wodą, na co kobyła obraziła się wprost śmiertelnie – zaczęła parskać, po czym otrząsnęła się, wybrała dogodny moment i pchnęła mnie pyskiem w plecy, zwalając z nóg. Zanurzyłam się z głową, co niespecjalnie mnie zmartwiło – woda była wyjątkowo czysta, chociaż wiosennie chłodna i trzeźwiąca.

W czasie gdy my wygłupiałyśmy się pluskaniem na siebie i gonitwami po płyciźnie, wróciła chichocząca Orsana i opowiedziała, że karczmarz próbował złapać uciekającą Smolkę, a teraz siedzi na dachu i tuli się do komina, podczas gdy wynajęty stolarz pilnie robi nową drabinę, bo stara sięga tylko do rynny, a biedaczysko odmawia złażenia po śliskich dachówkach. I ma na temat mojej kobyłki wcale nie tak dobre zdanie jak przedtem.

Skorzystałyśmy z okazji i wyprałyśmy ubrania, które rozwiesiłyśmy do wyschnięcia na krzakach, i w oczekiwaniu na powyższe przez chwilę opalałyśmy się na brzegu. Do wieczora było jeszcze daleko, ale słoneczko już zaczynało spoglądać w dół, tak że ponowne spieczenie się mi nie groziło.

W pobliżu jakiś wymięty dziadek ciągnął sieci – wychodziło mu to nie najlepiej z tej racji, że bardziej interesował się dwiema na wpół nagimi pannami niżeli połowem jako takim. Ja leżałam na plecach, z oczami zasłoniętymi ręką, Orsana nadal nie mogła uwierzyć w swoje szczęście i siedząc, podziwiała miecz. Wijący się po klindze grawerunek lśnił w słońcu jak wężowa łuska.

– Jak myślisz, jest zaczarowany?

– Bardzo możliwe, ale nie jestem w stanie dokładnie określić w jaki sposób. Elfy nie nakładają zaklęć na gotową klingę, a wplatają je na etapie kucia. Zwykle są to zaklęcia wytrzymałości, samoostrzenia i skuteczności przeciwko nieumarłym.

– To by było miłe. – Najemniczka schowała nowy nabytek do pochwy i poszła sprawdzić ubrania. – Chyba wyschły.

Ku wyraźnemu rozczarowaniu dziadka odziałyśmy się. Wyglądało na to, że udało mu się utopić sieć, co zarejestrował wyjątkowo poniewczasie i teraz desperacko grzebał w wodzie kijem.

– No to pozostał tylko koń. – Orsana wlazła na Smołkę za moimi plecami. Czarna kobyłka tylko westchnęła i udała, że pod podwójnym ciężarem zaraz padnie, gdzie stoi. – W najgorszym razie sprzedam pas z nożami, nie ma ich w obowiązkowym ekwipunku.

– Hm, chyba jednak trochę szkoda. – Rzuciłam krótkie spojrzenie na zdobione rubinami rękojeści. – Z koniem można poczekać, jeśli przez dwa tygodnie nie trafi nam się jakaś okazja do zarobku, to sprzedasz noże i kupisz wierzchowca przed samym turniejem.

Decydujące okazało się zdanie Smołki, której nikt nie zapytał. Gdybym nie widziała tego na własne oczy, nigdy bym nie uwierzyła, że ta parszywka może zrobić naraz parę szpagatów – przednimi i tylnymi nogami. Paskudna kobyła ze złośliwym wyrazem pyska obejrzała się na zszokowane pasażerki: „Wypchajcie się sianem i idźcie na piechotę!”.

Podzieliłyśmy się z wredotą naszą szczerą opinią o leniwych oraz bezmózgich bydlętach i wylazłyśmy z siodła. Smołka jak gdyby nigdy nic po pajęczemu pozbierała wyciągnięte kończyny i wstała.

– Gdy kupię konia – burknęła Orsana – będzie to koń, a nie klaun – akrobata z wędrownego cyrku.

– Za to jest bardzo zwinna – wystąpiłam w obronie Smołki. – No, jaki jeszcze koń zgodzi się wieźć cię po zboczu górskim czy po wzgórkach na mokradłach?

– No nie, ja jednak wolę kierować koniem, niż pytać go o zgodę. Moim zdaniem, ona w ogóle nie ma pojęcia, że istnieje takie coś jak stawy. Gdzieżeś ty ją znalazła?!

– To Smołka mnie znalazła – odpowiedziałam żartem. – Przecież nikt nie oczekuje od wiedźmy, żeby jeździła na zwykłym rumaku.

– Niemniej, o ile wiem, większość magów porusza się na jak najzwyklejszych wierzchowcach – nie zgodziła się Orsana.

– Nie będę się wykłócać, ale jeżeli wszystkie zwierzęta należące do wiedźm i czarodziejów uznawane są za nasienia mroku, to dlaczego nie mieliby wybrać sobie za towarzysza prawdziwego demona? To naprawdę ułatwia sprawę, zarówno wiedźmom, jak i przesądnym chłopom.

– Ja nie jestem przesądna – prychnęła najemniczka. – A nasienia mroku nie produkują takich ilości nawozu. A zresztą, jeśli zastanowić się nad tym, czym ona się żywi, to nic dziwnego. Ale dobra, leszy z nią, będę szła obok.

– O nie, jeśli iść, to razem – stwierdziłam zdecydowanie. – I niechaj to leniwe bydlę się wstydzi!

I tak oto Szłyśmy traktem w kierunku Witiagu, niczym nie wyróżniając się z rzadkiego łańcuszka konnych i pieszych. Wyglądało na to, że Smołka rzeczywiście poczuła wyrzuty sumienia i raz na jakiś czas z parskaniem szturchała mnie pyskiem w plecy, proponując podwiezienie – niech nas leszy – obu. Jednak nam się specjalnie nie śpieszyło, a idąc obok siebie, rozmawia się znacznie wygodniej. Gadałyśmy o wszystkim i o niczym: jak robi się słynny belorski bimber – krupnik na dwudziestu siedmiu ziołach, jak po spożyciu rzeczonego krupniku król Naum stwierdził, że nadszedł czas na odwiedzenie grobowca przodków, w którym to grobowcu własnoręcznie odsunął jedną z ciężkich marmurowych płyt, zażądał rodzinnego portretu prapradziadka i długo porównywał go z leżącym w sarkofagu szkieletem – czy podobny, czy może jednak nie. O tym, jak chłopi w Winessie uważają, że najlepszym sposobem na strzygi jest poświęcona w świątyni kaszanka, którą podstępnie rozrzucają po podwórku, a strzyga się potem męczy z bólami brzucha. Czy to prawda, że złe czary można odgonić, pokazując rzucającej je wiedźmie figę albo inny pogardliwy znak. Po co w świątyniach przed wejściem kładzie się dębową gałąź i dlaczego jeden dwuręczny miecz jest gorszy, mimo że dłuższy, niż para jednoręcznych.

Jak wszyscy wiedzą, po takiej rozmowie kobiety zwykle zostają albo przyjaciółkami na całe życie, albo zadeklarowanymi wrogami. I chodzi tu wcale nie o podobieństwo czy różnicę zainteresowań i opinii, ale o stosunek do życia w ogóle.

Obie wolałyśmy poszukiwać w onym jasnych stron i kpić z ciemnych, tak że szczególnych różnic w poglądach nie zanotowałyśmy.


* * *

Pod wieczór wyprzedził nas straszliwie hałasujący wóz, do którego zaprzęgnięty był kudłaty zimnokrwisty. Za wozem, przywiązany do kraty, truchtał zgrabny izabelowaty rumak – kasztanoworudy, z jasnym ogonem i grzywą. Budowa wskazywała, że został ułożony pod siodło, ale wyglądał wyjątkowo ponuro: opuszczony łeb, niepewne ruchy, ciągłe potykanie.

Woźnica strzelił z bata i zimnokrwisty posłusznie przeszedł w nierówny kłus, a izabelowaty w płynny inochód. Wydawało się, że nie biegnie po drodze, tylko płynie nad nią.

– Ech, garny źrebaczek! – Orsana patrzyła z podziwem. – I jaki piękny bieg… Ze sto pięćdziesiąt kładni wart albo i więcej.

Rumak potknął się na równej drodze i upadł. Rozpaczliwie podrzucone nogi wzbiły chmurę kurzu. Woźnica zaklął z emfazą i ściągnął wodze. Zimnokrwisty posłusznie zatrzymał się, a rumak przetoczył się po ziemi i wstał, ciężko unosząc boki w oddechu.

Przez ten czas udało nam się dogonić wóz.

– Hej, panie szanowny, co się stało z konikiem? Kulawy jest czy co?

Chłop splunął siarczyście na ziemię:

– Gdzie tam, ślepy! Miesiąc temu oślepł, żeby go cholera. Z woropachowskiej hodowli, może panny słyszały? Najczystszych krwi rumak, po zeszłorocznych wyścigach dwieście kładni za niego dawali, ale pan nie sprzedał. A teraz prowadzę do mydlarni, tam pewnie właściciel i dwudziestu nie da, skąpiradło jedno…

Ostrożnie pogładziłam konika po długim rudym pysku przeciętym białą strzałką. Jego oczy były całkowicie ślepe, ciekła z nich ropa i pełzały muchy.

– Chyba by się nadał do ojcowego młyna, żeby chodzić w kole – powiedziałam, udając głębokie zamyślenie. – Siostrzyczko, jak myślisz?

– Tego… eee… – Orsana wytrzeszczyła na mnie oczy z wyrazem całkowitego braku zrozumienia na twarzy, ale kobieca solidarność i wrodzona domyślność szybko przeważyły: – Wydaje mi się, że tatuś nie będzie miał nic przeciwko.

– Oczywiście, że nie. – Wzruszyłam ramionami. – Na łożu śmierci powiedział, że możemy korzystać z młyna i wszystkich pieniędzy tak, jak uznamy za stosowne.

– Biedny tatko… – chlipnęła Orsana, roniąc skąpą łzę. Objęłam „siostrzyczkę” i obie z rozpaczą zapłakałyśmy sobie w ramionach.

Miła scenka rodzinna rozczuliła woźnicę, który przy okazji dostał szansę opchnięcia ślepego konia dwóm durnym, zupełnie nieznającym się na rolnictwie pannom – bo kto to widział, żeby wyścigowego konia zaprzęgać do młyńskiego koła!

– No cóż, mógłbym go chyba pannom odstąpić za… eee… dwadzieścia kładni.

Płacz przybrał na sile.

– A zresztą, ze współczucia do panien ciężkiej straty… niech już będzie, siedemnaście.

Nieznacznie szturchnęłam Orsanę w bok. Ale ona wyraźnie pożałowała wszystkich posiadanych pieniędzy i w związku z tym zaniosła się tak rozpaczliwym, przeciągłym i wibrującym szlochem, że cena natychmiast spadła do piętnastu.

Wóz pojechał dalej, a my zaprowadziłyśmy konia do najbliższego lasku.

– Ale oszust, w mydlarni by za niego nawet dziesięciu nie dali – warczała najemniczka, chowając do kieszeni wyraźnie oklapłą sakiewkę. – Wolho, po tej historii ze smokiem to ja się już niczemu nie dziwię, ale powiedz mi, czemu wymusiłaś na mnie wydanie ostatnich pieniędzy na ślepego rumaka?

– A czy to naprawdę taka poważna wada? – zażartowałam, kiwając głową w kierunku Smołki, która z entuzjazmem bobra ostrzyła kły o młodą brzózkę. Pogładziłam izabelowatego po szyi, a on westchnął głęboko, uspokajając się i przyzwyczajając do nowego zapachu. Moje ręce prześlizgnęły się po delikatnych krzywiznach lśniących policzków, po czym nakryły zebranymi w garść dłońmi ślepe oczy. – Śliczny jesteś, taki śliczny… Naprawdę wspaniały… I jaki posłuszny…

Rumak stał, jakby go kto wmurował w ziemię. Przycisnęłam swoje czoło do końskiego i zamknęłam oczy, celowo pogrążając się w nasz wspólny mrok.

Jasność, która niespodziewanie przeszyła go na wskroś, odbiła się bólem w głębi czaszki.

Dokładnie jak się spodziewałam, koń zareagował bardzo gwałtownie. Nie zarżał nawet, tylko kwiknął z rozpaczą, jak gdyby ktoś trafił go lancą, rzucił się, przysiadając na ogonie, po czym stanął dęba, prawie że wybijając mi szczękę podkutym kopytem.

– Hej, hej, spokój! – Ledwie zdążyłam uciec spod oszalałego zwierzęcia. – Orsana, łap go!

Koń zaczął skakać po polanie jak zając, na którego czyhają równocześnie dwa wilki. Odzyskany wzrok bardziej przeszkadzał mu, niż pomagał – tak bardzo odzwyczaił się od ufania oczom, że wpadał na pnie i potykał się o korzenie.

Drzewa otaczały naszą polankę ze wszystkich stron, oba końce ścieżki przegrodzone były przez nasze wyciągnięte ręce, więc zdenerwowany rumak jednak nie dał rady uciec i wreszcie Orsana chwyciła wodze, po czym złapała pod wędzidłem. Koń zezował w jej kierunku dzikimi czarnymi oczyma, chrypiał i cofał się, ryjąc ziemię kopytami. Najemniczka gruchała do niego jak do małego dziecka: „O, jaki śliczny, wspaniały i na pewno najmądrzejszy ze wszystkich, tu masz, spróbuj, jaki pyszny chlebek”…

Chlebka konik spróbował, i to z głębi serca – z nadmiaru miłości Orsana podsunęła mu przed pysk cały pozostały nam kawałek, prawie pół bochenka. Częstowany głupi nie był, szybciutko, póki nowa właścicielka się nie opamiętała, skorzystał z jej szczodrości.

– Nie rozumiem – stwierdziła Orsana, gdy chleb się skończył, a jej zachwyt nieco opadł. – Jego poprzedni właściciel mógł sam zapłacić magowi kilka kładni za uzdrowienie i znacznie korzystniej sprzedać konia. Dlaczego tego nie zrobił?

– Ponieważ, szanowna panno legionistko – uśmiechnęłam się z wyższością, głaszcząc wierzchowca po długiej grzywie – specjaliści mojej klasy nie szlajają się po traktach i nie leczą zwierząt. Do twojej wiadomości, ja jestem zawodowym magiem praktykiem, i to mającym dyplom z wyróżnieniem. My zwykle na takie zabawki się nie rozdrabniamy.

Smołka, która do tego momentu z obawą obserwowała nas z daleka, podeszła i zazdrośnie władowała się pomiędzy mnie i rumaka. Musiałam również jej poświęcić chwilę uwagi.

– Ojojoj… – przedrzeźniła mnie Orsana ze słabo skrywanym zachwytem. – Też mi się znalazła specjalistka w zniszczonych butach.

– Wiesz no, potrafię załatać dziury i nawet przykryć buty iluzją nowych, ale przecież one w każdej chwili mogą… Dziwne – stwierdziłam nieoczekiwanie, przerywając poprzednie zdanie i w skupieniu wsłuchując się w siebie – moja rezerwa już wróciła do normy.

– Że co?

– Każdy mag ma do dyspozycji pewną rezerwę, ilość energii, mocy, którą może wydać na raz. A potem musi albo szukać jej zewnętrznego źródła, albo czekać od paru godzin do dwóch – trzech dni. I im więcej tej energii wydał, tym wolniej jej przybywa – wyjaśniłam pokrótce.

– No dobrze. – Orsana wzruszyła ramionami. – Czyli im prędzej, tym lepiej, nie?

– Zgadza się, ale przecież nie tak szybko!

– A to dlaczego?

Ponieważ to jest po prostu niemożliwe! – pomyślałam, ale tylko machnęłam ręką, że nie ma sprawy.

Najemniczka zostawiła kwestię niezrozumiałej rezerwy w spokoju, jej myśli zajęte były czym innym. Rumak nadal parskał i tańczył, a ona nie mogła się doczekać, żeby wypróbować go w akcji. Nie czekając, aż wyjdziemy na równą drogę, już na skraju lasu wskoczyła na koński grzbiet i rozkazująco cmoknęła.

Szczęśliwie, koń okazał się mądrzejszy niż siedząca na nim dziewczyna – nie ruszył z kopyta, a ostrożnie poszedł po wysokiej trawie, starannie, jak na defiladzie, podnosząc nogi. Widać było, że został doskonale wyćwiczony do wyścigów – nawet najgłupszy jeździec nie potrafiłby zepsuć mu startu bezsensownym przyśpieszaniem i spowalnianiem w najmniej odpowiednich momentach. Zresztą Orsanie wystarczyła myśl, że siedzi na własnym koniu, więc nie miała najmniejszej ochoty go poganiać.

– Ale wyplata! – zachwyciła się i natychmiast zdecydowała: – Nazwę go Wiankiem.

Na drodze Wianek przyzwyczaił się i ruszył sprężystym inochodem w tempie galopu. Dogoniłyśmy i wyprzedziłyśmy wóz z chłopem, który ze zdziwienia aż stanął na koźle. Zimnokrwisty uznał, że zaraz dostanie batem, więc dobrowolnie przyśpieszył kroku, biedny woźnica nie dał rady utrzymać równowagi i upadł na plecy, zadzierając nogi nad burtą wozu.

Orsana cała aż lśniła ze szczęścia, a ja robiłam się coraz bardziej i bardziej pochmurna, niczym wieczorne niebo nad górami. Dopiero na popasie, przy wesoło trzaskającym ognisku, zebrałam się, by wypowiedzieć na głos przyczynę nieoczekiwanej zmiany nastroju.

– No i już – westchnęłam. – Teraz masz pełny ekwipunek. Miecz zdobyłyśmy, konia kupiłyśmy. Możesz jechać i startować do tego swojego legionu.

Orsana na wszelki wypadek przywiązała Wianka do drzewa, a rozsiodłana Smołka jak pies ułożyła się obok ogniska, z łbem opartym o wyciągnięte przednie nogi i z podciągniętymi tylnymi.

– Czyli nie pojedziesz ze mną do Witiagu? – ostrożnie spytała mnie towarzyszka.

Powoli pokręciłam głową:

– Chyba tu jestem bardziej potrzebna.

– Chyba? Pojawiły się jakieś problemy?

– Ależ one wcale nie znikły – westchnęłam ponownie. – Tylko że cokolwiek bym wymyśliła, to nie mam pojęcia, co z nimi robić. Przystałam na twoją propozycję, żeby się przynajmniej czymś zająć i do reszty nie zwariować. A teraz kłopoty znowu wysunęły się na pierwszy plan, więc nie mogę z czystym sumieniem pojechać do Witiagu, żeby podziwiać zamek. Pracę da się znaleźć i w tej okolicy, a nuż coś mi się wyklaruje.

Najemniczka spoważniała, przysunęła się bliżej i położyła mi rękę na ramieniu, uważnie patrząc w oczy.

– Wolho, gadaj.

– Obawiam się, że moja opowieść ci się nie spodoba.

– Nie wątpię! Właśnie dlatego problemy są problemami, że psują ludziom humor.

– Ale ty sobie nawet nie wyobrażasz, jak bardzo twój się zepsuje. – Uśmiechnęłam się ze smutkiem.

Kiedy po Szkole rozeszła się plotka o mojej przyjaźni z wampirami, z dwóch tuzinów przyjaciół zostało mi tylko czworo. I to wśród wykształconych magów, po roku wykładów, z ras rozumnych, ludzi jakoby wolnych od uprzedzeń! Więc czego mogłabym się spodziewać po najemniczce ze zwykłej chłopskiej rodziny?

– Nie ufasz mi? – obraziła się Orsana.

– Ufam i chcę, żebyśmy rozstały się w przyjaźni.

– To jakież ze druzi – do reszty rozzłościła się najemniczka, mieszając belorskie słowa z winesskimi. – Akszo wony z toboju tilki w radości zastajutsi? Na koj wtedy wony potrzebne? Dawaj?!

No to opowiedziałam. Po prostu żeby się wygadać, a dalej się zobaczy.


* * *

Byłam pewna, że tej nocy Orsana nie zaśnie, a o świcie przypomni sobie, że ma do załatwienia jakieś pilne sprawy gdzieś daleko stąd. Albo niewiele lepiej – uzna mnie za wariatkę. W najgorszym razie natomiast nie pożegna się w ogóle, a biedny Wianek nie wytrzyma dzikiej gonitwy przez nocny las i padnie po półsetce wiorst.

Najemniczka wysłuchała mnie z nieprzeniknionym wyrazem twarzy, nie przerywając ani nie uciekając spojrzeniem, po czym w zamyśleniu pogładziła się po brodzie i jak gdyby nigdy nic stwierdziła:

– Mhm, nieźle się wpakowałaś. No to co robimy? Zapatrzyłam się na nią, nie dowierzając własnym uszom.

– Mówisz, że po śmierci twój przyjaciel zmienił się w wilka, ale nie masz pojęcia, dlaczego cię zaatakował i nawiał – spokojnym tonem ciągnęła Orsana. – No to czemu nie miałabyś zapytać kogoś, kto wie? Masz jeszcze jakichś znajomych wśród wampirów?

– Masę – odparłam machinalnie. – Nie boisz się?

– Czego? – zdziwiła się szczerze. – Ciebie? Chyba żartujesz! Jeśli nie zagryzłaś mnie przez trzy noce, to nie mam najmniejszego zamiaru bać się czwartej, i niech ci się nie wydaje, że w ten sposób uda ci się uniknąć nocnych wart. Mam jeszcze chwilę i jeśli zaraz uda nam się wymyślić, co robić, to zrobimy to bez ociągania się.

– Orsana, jesteś cudowna. – Uśmiechnęłam się ze wzruszeniem. – Ale nie mam pomysłu, co mogłybyśmy uczynić. Len, znaczy się wilk, nawiał. Nie bardzo chcę wracać do Dogewy, bo tam się zacznie histeria, jakby ogłoszono koniec świata! Niech lepiej jeszcze chwilę pozostaną w błogiej nieświadomości, jeśli idzie o śmierć ukochanego władcy. Poza tym jestem pewna, że ani zielarka, ani Starsi słowa mi nie powiedzą, nawet gdybym zaczęła kroić ich na kawałki. A jeżeli panowie rozbójnicy mieli już okazję przekazać im „wyrazy współczucia” i swoją wersję zabójstwa, to sama zostanę pokrojona.

– A co powiesz na Arliss? – po namyśle zaproponowała Orsana. – W końcu to ich posłowie wciągnęli Lena w pułapkę.

– Nie, akurat oni go bronili i zginęli razem z nim. A przynajmniej część z nich.

– No właśnie, część. Może pośród pozostałych znaleźli się zdrajcy, skoro ktoś tam wspominał o wymianie straży i bliskiej znajomości z posłami. Coś w tym całym Arlissie śmierdzi i wypadałoby tam wpaść i się rozejrzeć.

– Ja nawet nie mam pojęcia, po której stronie świata mam szukać tej krainy!

– Zaraz sprawdzimy na mapie! – pocieszyła mnie zawsze optymistyczna najemniczka.

Z naramiennej sakwy wyciągnięta została szmaciana mapa, którą Orsana rozścieliła na trawie i przycisnęła kamieniami, żeby chronić przed podmuchami wiatru.

– Tu jest! – Moja towarzyszka znalazła nasz cel jako pierwsza. – Oż, daleko! Co najmniej siedem dni drogi: przez całą Belorię aż do Jesionowego Grodu. Ale akurat witiagskim traktem, więc możemy wpaść na momencik i obejrzeć sobie ten cały elfi zamek, a raczej to, co z niego zostało.

Przyjrzałam się uważniej. Podobne do drobnej monetki, równe kółko doliny Arlissu leżało na granicy pomiędzy Belorią i Jesionowym Grodem – głębokim lasem, strzeżonym przez elfy, driady i druidów. W zasadzie pomysł nie był zły, pod warunkiem, że rozbójnicy nie pojawią się w Arlissie przed nami. A oni jak najbardziej mogli się rozdzielić – wysłać po kilku gońców do obu dolin, a resztą grupy dalej szukać mnie i Orsany. Przede wszystkim mnie, choć będącej w pobliżu Orsany z pewnością też nie oszczędzą.

– Nie, to się nie uda – przyznałam się ze smutkiem. – Nie mam znajomych w Arlissie, a nie wydaje mi się, żebyśmy miały znaleźć tam losowo jakąś przyjazną osobę. Słyszałam, że jest to dolina najbardziej ze wszystkich zamknięta dla ludzi. Nawet kupcy mają problemy, żeby się tam dostać, a i ich nie wpuszczają głębiej niż do przygranicza.

– Nie mów mi, że ktoś ryzykuje handel z wampirami?

– Pieniądze nie śmierdzą… ani nie gryzą. Arliss podobno eksportuje cielęcinę i różne sery pod elfimi znakami handlowymi, bo inaczej nikt by ich nie kupił. Słuchaj, to jest jakiś pomysł! – Pstryknęłam palcami, z których wzbiła się chmurka brzęczących iskierek.

„Kuglarskie sztuczki”, jak pogardliwie mawiał mistrz, ale wśród adeptów ten prościutki czar był bardzo popularny i z biegiem czasu wchodził w nawyk. – Kiedyś Len mówił mi, że można trafić na wampira w dowolnym większym od średniego ludzkim miasteczku, ponieważ często jeżdżą tam w sprawach handlowych, a czasem nawet mieszkają, codziennie witając się z niczego niepodejrzewającymi sąsiadami. Mimo najlepszych chęci rozbójnicy nie będą mieli dosyć czasu, żeby odnaleźć i powiadomić każdego z nich, a z wampirami mieszkającymi wśród ludzi powinnyśmy łatwiej się dogadać.

– Witiag jest mniejszy chyba tylko od stolicy, a do tego leży najbliżej – przytaknęła Orsana. – A wiesz, nigdy wcześniej się nie zastanawiałam, skąd w Jesionowym Grodzie biorą się krowy! Przecież nie wypasają ich w świętych gajach. Czy chcesz mi powiedzieć, że słynny „Kaprys elfa” z białą pleśnią produkują wampiry?! Koszmar! Ale trzeba przyznać, że smaczny jest, próbowałam. Skinęłam głową i dopiero po chwili zrozumiałam, że coś się nie zgadza:

– Próbowałaś sera, który kosztuje sześć kładni za krążek wielkości dłoni?

– Dawno temu, jeszcze w dzieciństwie. – Orsana wzruszyła ramionami. – Kolega mnie poczęstował, syn bogatego sąsiada. A co?

– Nic. – Zaczerwieniłam się, ganiąc się za nietaktowne pytanie. Sama po raz pierwszy miałam okazję spróbować „Kaprysu elfa” w Dogewie, z okazji siedemdziesiątych szóstych urodzin Lena. Dla wampira wcale nie jest to jakiś szczególnie solidny wiek, około dwudziestu lat w przeliczeniu na ludzkie. Oczywiście przedtem miałam okazję widzieć rzeczone sery, ale tylko w bogatych kramach, ponieważ większość mieszkańców wsi nie może sobie na nie pozwolić. To trochę tak, jakby zjeść za jeden kęs całego barana. – Przepraszam. No to ustalone, z rana jedziemy do Witiagu. Oczywiście jeśli się nie rozmyślisz.

Przyjaciółka tylko prychnęła w odpowiedzi.

– Wydaje ci się, że kiedy wychodziłam na trakt, to nie miałam pojęcia, że z usług najemników ludzie korzystają tylko wtedy, gdy nie chcą albo nie potrafią sami dać sobie rady, i mało prawdopodobne, by zaproponowana mi praca była lekka i bezpieczna? A przy okazji, skoro sprawy stoją, jak stoją, to wydaje się, że warty w nocy będą całkiem sensownym rozwiązaniem. Kto pierwszy?

– Ono. – Skinęłam głową w kierunku otaczającego nasze obozowisko pierścienia, który zalśnił matowo i ponownie zgasł. – Przedtem również nie kładłam się bez strefy ochronnej, strzeżonego…

– A jeżeli wampiry dobiorą się do nas z powietrza?

– No to je złapiemy i zachowamy w spirycie, dla muzeum. Bo jeszcze chwilę temu latać nie umiały. A tamte o, kręcące się pod drzewami nietoperki, raczej nie są groźne, więc nie zwracaj na nie uwagi.

Orsana przez dłuższą chwilę wpatrywała się w bezksiężycowy mrok, po czym z pretensją potrząsnęła głową:

– Wolho, a jesteś stuprocentowo pewna, że cię żaden wampir nie pogryzł? W mroku widzisz lepiej niż kot, po ugryzieniu wilka nie pozostał nawet ślad, rezerwa, czy jak ją tam, tryska nad brzegi. Może ty sama jesteś jakaś strzyga? Nocami wyjesz i krew wysysasz?

– Znam Lena już od ponad dwóch lat. I przez ten czas nikt w Szkole nie słyszał wycia i nie widział pogryzionych trupów. Bzdura. A poza tym na szyi powinny zostać ślady kłów!

– Niekoniecznie. Sama mówiłaś, że rany na wampirach goją się w jednej chwili, jakbyś nóż wpakowała do kisielu. Chodź, potnę cię, to się przekonamy na pewno!

Na wszelki wypadek odsunęłam się kawałek.

– Nie jestem pewna, czy ten wilk ugryzł mnie aż tak głęboko, raczej się przestraszyłam. Dla maga praktyka nie jest jakimś wyjątkowym problemem zaleczenie płytkiego cięcia, więc robię to odruchowo i nie gorzej od wampira. A nie dam ci „piłuwać” ręki do kości, bo ona mi się jeszcze przyda. Poza tym Len mi mówił, że wampiryzmu nie przekazuje się przez ugryzienie.

– Fiu! – Orsana gwizdnęła. – Znalazłaś sobie autorytet, wampira! On ci opowie bajkę dla grzecznych dzieci, a potem jeszcze pościeli mięciutko… w grobie!

– On jest jedynym, kogo warto słuchać – ucięłam. Chyba zbyt niegrzecznie i kategorycznie.

– Kim on dla ciebie był? – pytanie złapało mnie z zaskoczenia.

No właśnie, kim?

– Przyjacielem – wydukałam niechętnie, sama nie będąc pewna, czy kłamię, czy mówię prawdę. – Najlepszym. Najbliższym. Najdroższym. Wiedziałam, że w trudnej chwili zawsze mogę do niego przyjść, a on nie będzie się przede mną wymawiał pilnymi sprawami, nie będzie mi robił wykładów ani pouczał, tylko pomoże, a jego pomoc mnie nie skrępuje ani do niczego nie zobowiąże. Nie zrozumiesz…

Najemniczka popatrzyła na mnie ze współczuciem, bez żadnego komentarza.

Len był dla mnie znacznie więcej niż przyjacielem. I Orsana doskonale to zrozumiała.

Ale nic nie powiedziała, więc w milczeniu zjadłyśmy kolację i poszłyśmy spać.


* * *

Bez siodła na koniu długo nie posiedzisz – i zwierzakowi zetrzesz grzbiet, i sam potem będziesz łaził zgięty w podkowę. Tak więc przejażdżka do Witiagu zajęła nam trzy dni zamiast planowanych dwóch. Im bliżej miasta, tym częściej trafiały się wsie, nie miałyśmy więc najmniejszych problemów z noclegiem i jedzeniem, a sakiewki dopełniałyśmy drobnymi fuchami po drodze – narąbać drewna, przegonić szczury, usunąć brodawki, czy też przypilnować kupieckiego kramu przed rozbójnikami i strzygami (tak po prawdzie podparłyśmy drzwi stołkiem i słodko się wyspałyśmy na zwiniętych w rulony dywanach).

Sławetny elfi zamek znajdował się w odległości wiorsty od miasta i prezentował sobą malownicze gruzowisko biało – fiołkowych kamieni z jedną jedyną ocalałą, ale wyraźnie przechyloną wieżą. Oględziny całości zajęły nam równo kwadrans: od północnej strony budynek był restaurowany, czyli do samego szczytu wyrastały przegniłe i częściowo osypane rusztowania, którym remont potrzebny był wcale nie mniej niż zamkowi jako takiemu. Zachodnia część była w ruinach do tego stopnia, że nie bardzo można było tam wejść. Wschodnią zasłaniał las. A na polance przed jako tako ocalałym sadem siedział barwnie ubrany mężczyzna, tulący do siebie lutnię, ale posiadający też przytroczony do pasa miecz i ciężką kuszę za plecami.

– Panny to pewno chcą sobie zamek obejrzeć? – zakrzyknął radośnie, wybiegając nam na spotkanie. – To ja w jednej chwili i pokażę, i opowiem, i nawet jakaś” ciekawa skorupa się na sprzedaż znajdzie!

– Przepraszam, a pan to kto? – spytałam, nie potrafiąc wydedukować tej informacji z posiadanych danych.

– Tutejszy stróż, a przy okazji oświecam przejezdne ludki co do tych ruin – wyjaśnił z dumą, poruszając ramionami, żeby poprawić ześlizgującą się kuszę. – Opowiadam o zamku i elfach, mogę tak po prostu, mogę smętnym wierszem przy lutni. – 1 na dowód przeciągnął ręką po wyraźnie obwisłych strunach. Konie cofnęły się, a ja drgnęłam i zaczęłam szukać spojrzeniem kota, którego ktoś przytrzasnął drzwiami.

– A co tu jest do pilnowania?

– No przecież psuje, wszędzie psuje – poskarżył się stróż – bajarz. – Obrazki malują na ścianach takie, że wstyd patrzeć, i jeszcze wyłamują z podłogi te malutkie zdobione płytki. Że też im się chce ręce zdzierać, przecież łomem to się znacznie wygodniej robi, a za pięć miedziaków sam złapię narzędzie w garść i wyłamię. Tylko mi pokażcie palcem którą!

– I węgielek z drabiną nam pan podstawi? – spytałam złośliwie.

– E, za dużo panna chce! – oburzył się stróż. – Oczywiście, że nie podstawię, póki nie dołożycie jeszcze srebrnika! No to co? Bajać o tych elfach?

– To może najpierw pokrótce, dla wprowadzenia – zaproponowała najemniczka. – A my się zastanowimy.

– Pokrótce? No da się, czemu nie. Znaczy się tego, no… elfy… one, znaczy tego! Były tutaj, cosiaj robiły, kto tam te nieludzie wie! A potem w nocy toto wszystko wzięło i ja – ak huknęło! Tamoj, tutaj i gotowe! I, no tego, znaczy się zamek na wszystkie strony frrrr! I ni ma. – Stróż rozłożył ręce i z nadzieją popatrzył po nas, oczekując materialnego wynagrodzenia za barwną opowieść. My wyraziłyśmy całymi sobą uczciwy zachwyt, obiecałyśmy, że wrócimy po dokładny opis wydarzeń, po czym okrążyłyśmy zamek i próbując uniknąć „opowiadacza”, ukryte, zagajnikiem wróciłyśmy na trakt.

– Ruiny to jednak ruiny – filozoficznie skonstatowała Orsana. – Wszystkie takie same są, i elfie, i ludzkie. Nie ma w nich za bardzo co podziwiać.

– Oprócz nieprzyzwoitych malunków – przytaknęłam.

Za wjazd do miasta zażądano od nas po drobnej srebrnej monecie – że niby na remont drogi. Orsana zasugerowała, by strażnicy własnoręcznie wyłożyli na rzeczoną po kawałku bruku, ale oni odpowiedzieli paskudnym rechotem i natychmiast po otrzymaniu opłaty wysłali gońca do najbliższej tawerny. Wątpię, by miał przynieść kamienie.

Witiag mało różnił się od Starminu. W ciągu ostatnich lat bardzo się rozrósł – z powodu bliskości morza i wygodnej lokalizacji. Od strony otaczających morze gór do miasta nie mógł podejść żaden wróg, od strony jezior tym bardziej, więc jedynym przeciwnikiem w okolicy były komary, mnożące się w niesamowitych wręcz ilościach. Wojownicze plemiona koczowników, które raz na jakiś czas najeżdżały okolicę, grabiły tylko przygraniczne sioła, a duże wojny z sąsiadami dogasały pod kamiennymi murami stolicy.

Tutaj, w Witiagu, mury były niższe i trzymający je cement trochę bardziej rozwodniony, a już na pewno nikt nie pofatygował się, by wyszlifować same kamienic do połysku, żeby szturmujący wróg nie znalazł podparcia ani dla ręki, ani dla haka (po chwili wykryłyśmy, że trochę dalej ściany w ogóle nikną, by znowu wyrosnąć przy wyjeździe z Witiagu, w związku z czym do miasta spokojnie można się było dostać opłotkami).

Tuż za bramą trafiłyśmy na mnogość kramów i Orsana natychmiast pozbyła się dwóch pozostałych kładni na rzecz prostego, ale solidnego siodła. Jeśli idzie o słodycze, czyli drugi symbol Witiagu, to trzeba przyznać – miałyśmy o wiele więcej szczęścia niż w przypadku zamku: gotowane w miodzie orzechy smakowały ponad wszystkie pochwały. Na dokładkę mojej towarzyszce ogromnie spodobał się olbrzymi piernik w kształcie drapieżnie wyszczerzonego słoneczka o wyłupiastych oczach, wyglądającego tak, że trudno było powiedzieć, kto tu miał kogo zjadać.

– A mnie się jednak wydaje, że rozwiązania należy szukać w Arlissie – z przekonaniem stwierdziła najemniczka. Obrzuciła szybkim spojrzeniem lepkie miedziaki reszty, po czym przesypała je do sakiewki. Przypomniałam sobie, jak moi rodzice z mozołem rozsuwali na dłoni drobne monetki, poruszając wargami przy niezwykłej dla siebie pracy umysłowej. Może Orsana miała za sobą darmową szkołę przyświątynną dla dzieci chłopów, chociaż mnie osobiście ledwie nauczyli tam liczenia na palcach rąk. – A może by nam się jakoś udało wywabić ich władczynię i odpytać ją na osobności?

– Ta, sama wybiegnie ci na spotkanie z otwartymi ramionami – mruknęłam ponuro, również rozmyślając o naszych dalszych planach.

– Oj, daj spokój, przecież jesteś wiedźmą – beztrosko rzuciła najemniczka, zatapiając zęby w pierniku. – Zaczarujesz ją i po kłopocie.

– Biegnę i pędzę! Władcy są odporni na zaklęcia.

– A to dlaczego?

– Są telepatami.

– I co z tego? Ja też wiem, jak rzucać ogniem: krzyczy się: „Ryj!” i macha ręką. Ale coś mi się nie wydaje, żeby mi to miało pomóc, prawda? – Orsana zaczerwieniła się i dodała: – Próbowałam… Kiedyś, dla żartu.

– Roili – poprawiłam odruchowo. – To nie jest wcale takie proste. Zaklęcia zasadniczo składają się z trzech komponentów: potrzebne są słowo, ruch i oddana przez maga moc. I jeszcze cała masa warunków działania, i właśnie od tej strony zwykle podchodzą do sprawy wampiry. Chociażby jeśli idzie o pulsary: tak w ogóle one są samonaprowadzające, ale dolatując do celu, z nieznanego powodu odskakują, jeśli się machnie w ich kierunku gałęzią.

– Byłam na dorocznym turnieju winesskich czarodziejów, ale nie zauważyłam, żeby machali gałęziami – sceptycznie zaoponowała przyjaciółka. – O rany, on jest z nadzieniem! Chcesz spróbować?

Nadgryzione słoneczko, krwawiące porzeczkową konfiturą, wyglądało cokolwiek smętnie.

– Nie, dzięki. Po pierwsze, ty spróbuj najpierw zgadnąć, jakie zaklęcie zastosuje przeciwnik, a po drugie, ja osobiście rzucam ogniem bez uprzedzania wroga. I jeżeli długie zaklęcie czasem można przerwać w połowie tworzenia, to z pulsarem taka sztuczka się nie uda. A władca dokładnie wie, czego i kiedy użyję, tak więc nic z tego.

Nagle drogę przebiegł nam ogromny szary szczur. Wianek prychnął z przestrachem i stracił rytm. Smołka po kociemu przysiadła na przednich nogach i kłapnęła zębami, ale spudłowała. Ze złością kopnęłam ją w bok. Solidnie upity chłopina w drzwiach karczmy usiadł na tyłku i wyglądał tak, jakby obiecał sobie, że zachowa trzeźwość przynajmniej przez tydzień.

– A co z tym amuletem, który dostałaś od wampira? Mówiłaś, że ukrywa myśli.

– Ale nie przed Lenem. Może być, że dla pozostałych władców także nie jest przeszkodą. W każdym razie najpierw powinnyśmy znaleźć zwykłego wampira i z nim porozmawiać.

– I jak masz zamiar go szukać? – Orsana z zazdrością odprowadziła spojrzeniem konny patrol. Oficjalnie strażnicy byli częścią legionu, o którym ona marzyła. Oczywiście objeżdżanie miasta z batem zamiast miecza (który można wyciągać tylko w sytuacjach nadzwyczajnych) nie było szczególnie bohaterskie, ale rzadko który dzień mijał bez potyczek z nieporządnymi obywatelami i krwawych bijatyk, podczas gdy legioniści w koszarach w czasie pokoju cierpieli na chroniczny brak zajęcia. Tfu – tfu, jak na razie wojny nie było widać nawet na horyzoncie, więc po namyśle Orsana nie odmówiłaby przejechania się po mieście w ten sposób: patrząc na wszystkich z góry, bawiąc się batem, w dźwięcznie brzdąkającej kolczudze.

Jeden ze strażników, sympatyczny szatyn, pomachał ręką dziewczynie, która zachłannie i wprost gapiła się na legionistów. Orsana zmitygowała się, zaczerwieniła po koniuszki włosów i odwróciła do mnie.

– Masz jakiś pomysł, żeby go znaleźć? – powtórzyła.

– Właśnie się zastanawiam – westchnęłam. Strażnik, który zwrócił na Orsanę uwagę, nawet przytrzymał konia, ale jako że ona już nie patrzyła w jego kierunku, dogonił towarzyszy i razem z nimi skręcił w sąsiednią uliczkę. – Ktoś mi mówił, że wampira nie da się wyśledzić… No to sprawdzimy rano, ze świeżą głową, czy rzeczywiście tak jest. A póki co chyba warto coś przegryźć, nie?

– Pomysł niezgorszy – zgodziła się Orsana.

Na końcu ulicy znalazła się zadbana karczma z wiele obiecującym szyldem „Pod Trzema Wesołymi Wampirami”. Z tego, co wiedziałam, tego typu lokale otrzymywały nazwy albo z powodu lokalizacji, albo właściciela, albo jakiegoś bardziej znaczącego wydarzenia. Tak że było bardziej niż prawdopodobne, że kiedyś imprezowały tu wampiry w ilości sztuk trzech. Pozostało mi tylko zastanawiać się, na czym polegała ta impreza. Zresztą właścicielowi mogło chodzić również o to, że w jego karczmie nawet wampiry nie będą się nudzić. Zsiadłyśmy z koni i na nasze spotkanie natychmiast wyskoczył chłopczyk, który przejął lejce i odprowadził zwierzęta do koniowiązu. Rzuciłam mu drobniaka, jako pierwsza weszłam do karczmy i z niezadowoleniem zobaczyłam, że wszystkie stoły są zajęte. Akurat musiałyśmy trafić na moment, kiedy ludzi jest najwięcej – dzień pracy się skończył, dopiero co zapada zmrok, a solidnie już wyrośnięty apetyt nie pozwala nogom przejść obok celowo otwartego na oścież okna kuchni.

Miałyśmy szczęście: karczmarz nie zdążył nawet napełnić kufli zamówionym przez nas kwasem, a dobrze już podpite towarzystwo, składające się z krasnoludów i ludzi, szczodrze sypnęło na stół złotem i lekko chwiejną, niezwartą grupą ruszyło w kierunku wyjścia. Złapałyśmy za kufle i zajęłyśmy wolne miejsca.

– A dlaczego takiego wampira nie można wyśledzić? Jak on w ogóle wygląda? – Orsana obrzuciła zadymione pomieszczenie ostrożnym spojrzeniem, jak gdyby oczekując, że któryś z gości zamieni się w nietoperza i ze złowieszczym rechotem wyleci przez komin.

– Nijak. – Wzruszyłam ramionami i poprawiłam się: – Znaczy jak zwykły człowiek. Kły chowa w wąsach i brodzie, a skrzydła pod płaszczem albo kurtką.

Nieszczęśliwie dla nas, wszyscy przebywający w karczmie wyróżniali się solidnym zarostem, nawet panna roznosząca potrawy mogła pochwalić się rzadkim czarnym wąsikiem nad górną wargą.

Orsana obejrzała się przez ramię, świdrując wzrokiem grubego brodacza w czarnym płaszczu, który wchłaniał piwo z kufla o rozmiarach większych niż niejedna beczułka.

– Czyli każdy z tych typków może okazać się wampirem?

Brodacz z hukiem postawił pusty kufel na stole, otarł wąsa ręką i głośno beknął.

– Niewykluczone.

– No to zaraz sprawdzimy. – Zanim zdążyłam otworzyć usta, dziewczyna wlazła na stół i podniosła ręce nad głową, ściągając na siebie uwagę wypełnionej po brzegi sali. – Szanowne druże! Chwilinkę uwagi! Chciałabym zrobić niewielką objawę. Widzicie, szukamy wąpierza. Duże treba nam z nim pomówić! Słowo honoru, tylko pomówić, sama za czosnkiem nie przepadam. Wiem, że tu jest, więc…

Nigdy nie dowiedziałam się, co Orsana miała zamiar zaproponować wampirowi. „Szanowne druże” zapobiegawczo zdecydowało, że nie ma zamiaru przeciągać swojego pobytu w karczmie wypełnionej wampirami, i jak jeden mąż rzuciło się ku wyjściu, wydając z siebie kwiczące i wyjące dźwięki.

Moja towarzyszka ze zdziwieniem rozejrzała się dookoła. Na podłodze kręcił się drewniany kufel, otwarte drzwi skrzypiały, a z kranika dębowej beczki cienkim strumykiem sączyło się piwo.

Poza nami w karczmie nie pozostała nawet jedna żywa dusza.

– Genialnie! – Odchyliłam się na oparcie krzesła i kilkakrotnie klasnęłam w dłonie. – Już wiem, do kogo się zwrócić, gdy nie będzie wolnego stolika.

– Hm, to nie do końca tak miało zadziałać – z pewnym zakłopotaniem przyznała Orsana, złażąc ze stołu. – Kto mógł wiedzieć, że oni tak gwałtownie zareagują… A może wszyscy byli wampirami?

– I niby stado wampirów przestraszyło się dwóch dziewczyn? Nie, niestety, byli ludźmi. Sugeruję możliwie szybką ucieczkę ich śladem, zanim pojawi się tu straż miejska. Za takie dowcipy możemy trafić do jamy na dwa miesiące albo i dłużej.

Orsana mruknęła coś ze sceptycyzmem, ale uznała, że nie będzie się stawiać. Złapałyśmy swoje rzeczy z ławy i szybkim krokiem porzuciłyśmy gościnne progi karczmy. Odwiązałyśmy konie (Smołka akurat kończyła przegryzanie koniowiązu, i to wyłącznie dla czystej przyjemności, jako że przegryzienie lejców było znacznie prostsze), zgodnie wskoczyłyśmy w siodła i z miejsca ruszyłyśmy galopem.

Niestety, nasza ucieczka nie przeszła niezauważona.

– Ktoś za nami jedzie – szepnęła Orsana, gdy już zwolniłyśmy do kłusa i skręciłyśmy w jakąś uliczkę. – Cii – i – i, nie oglądaj się! To strażnik.

– Jesteś pewna?

– Tak. Ma kolczugę. I rudego konia.

– I co z tego?

– Herb Witiagu to rudy lis na złotym tle. I dlatego cała straż ma pozłacane kolczugi i rude konie.

– Oż leszy! Mam nadzieję, że to nie o twój występ w karczmie chodzi.

– Nie mam pojęcia. Ale jedzie za nami już dość długo.

– Może nasza przewaga liczebna go przytłacza i ma nadzieję na spotkanie z patrolem?

– Płonne marzenia. Patrole nie zapuszczają się w takie zaułki. Instynkt samozachowawczy, rozumiesz.

– No to czego on od nas chce?

– Czeka na datek – zasugerowała Orsana. – Chodź, demonstracyjnie wywrócimy kieszenie, a nuż się odczepi?

– A może spytamy go wprost? – Powstrzymałam kobyłę. Szerokość ulicy nie pozwalała mi na wykonanie obrotu, póki Orsana mnie nie wyprzedzi, ale w słowniku Smołki pojęcie „niemożliwe” nie istniało. Ignorując możliwe powiązania pomiędzy naciągnięciem wodzy i komendą „prr!”, ruszyła tyłem – z niezmąconym wyrazem pyska i dokładnie taką samą szybkością jak zwykle, stabilnym, płynnym kłusem. Zanim Orsana zdążyła zawrócić Wianka, ja już zrównałam się z naszym prześladowcą.

Dokładnie tak, jak podejrzewała Orsana, był to strażnik. Kolczugę co prawda miał nie złoconą, a z jakiegoś bladozłocistego metalu, ale poza nią mógł poszczycić się znakiem na prawym rękawie, tarczą z herbem i przydziałowym siodłem ze znakiem stajni odciśniętym na przednim łęku. Wyglądał na trzydziestkę i robił wcale sympatyczne wrażenie: regularne rysy twarzy, wysokie czoło, mądre brązowe oczy ze zmarszczkami od uśmiechu w kącikach, krótkie ciemne włosy, równo przystrzyżona broda i szczoteczka wąsów.

– Dobry wieczór. – Strażnik skłonił się uprzejmie, kładąc rękę na rękojeści przytroczonego do siodła miecza. – Mam na imię Rolar. O czym chciały panny ze mną pomówić?

– Z panem?! Ja pana po raz pierwszy wi… – i w tym momencie najemniczka urwała, skutecznie porażona czarującym uśmiechem nieznajomego oraz jego nader imponującymi kłami.

Загрузка...