Smołka niczym czarna strzała pędziła po wydeptanej drodze, potajemnie mając nadzieję, że uda jej się uciec spod siodła. Od czasu do czasu oglądała się, prychała z oburzeniem i przyśpieszała. Dzień konnej jazdy pokonałyśmy w jedno popołudnie, aż uszy mnie bolały od podmuchów wiatru, a kobyłka nawet nie straciła oddechu. Gdy przekroczyłam granicę Dogewy, wymieniając niedbały ukłon ze strażnikiem, nie zaczęło jeszcze zmierzchać.
Jak można było tego oczekiwać, pierwszą znajomą twarzą w okolicy okazało się oblicze Kelli, która dyskutowała z jednym ze Starszych. Oboje zapatrzyli się na mnie ze szczerym przerażeniem i zdziwieniem, żywo przypominając krewnych nieboszczyka, który w kluczowym momencie stypy usiadł w grobie i zażądał kielicha „na drogę”. A potem zagryzł go solonym ogórkiem.
– Oj! – wyrwało się Kelli. – Heur – rreniat, Verre'yaard – glasswa!
– Dzień dobry – odpowiedziałam niepewnie. – A co się stało?
– Skąd wzięłaś tego konia? – zapytał Starszy poważnym tonem zamiast powitania.
– Kupiłam – poczułam przypływ ostrożności i na wszelki wypadek skłamałam.
Wampiry spojrzały po sobie z jeszcze większym zaskoczeniem.
– Przecież to niemożliwe! – stwierdziły jednogłośnie. – Ani kupić, ani ukraść, ani się wymienić! K'iardy same wybierają sobie panów i w żadnym razie nie mogą nimi być ludzie!
Smołka prychnęła z urazą, dając do zrozumienia, że jakieś tam wampiry nie będą jej dyktować, jak powinna była postąpić.
– Chyba żeby… – Kella zaczęła zdanie, ale natychmiast je urwała, porażona własną myślą. – O nie… On nie mógł tego zrobić!
Niespokojna ciekawość, z jaką wampiry obmacywały mnie spojrzeniami, wydała mi się nieco niezdrowa. Starszy nawet stanął na czubkach palców, próbując zajrzeć mi za kołnierz, ale w tym momencie Smołce znudziła się natarczywa uwaga nieznajomych, więc dźwięcznie strzeliła kłami tuż przed samym nosem wampira.
– A gdzie Len? – spytałam, mitygując kobyłę, a raczej bawiąc się z nią w przeciąganie postronka, który wredna bestia w jakiś sposób jednak zdołała zahaczyć zębami.
– Władca wyjechał do Arlissu – niechętnie odpowiedział Starszy, utrzymując odległość. – Wróci za jakieś trzy – cztery tygodnie, może miesiąc.
Gwizdnęłam rozczarowana. Miesiąc w towarzystwie beznadziejnie zdrowego Kaiela i podejrzanie oblizującej się Kelli? Chyba podziękuję!
– A dawno pojechał? Zielarka wzruszyła ramionami.
– Krótko po obiedzie.
– Czyli dam radę go dogonić? – ucieszyłam się.
Smołka parsknęła oburzona. Praca związana z doganianiem spadała na nią, w związku z czym nie rozumiała, dlaczego przypisuję sobie cudze dokonania. Kelli mój pomysł również się nie spodobał. Najwyższa zielarka Dogewy przybrała wyraz twarzy odpowiedni do jej pozycji, czyli majestatyczny aż do bólu zębów, i pańskim tonem stwierdziła:
– Wolho, władca ma w tej chwili ważniejsze sprawy niż ty. Bardzo cię proszę, zostaw go w spokoju.
Najwyższa wiedźma Dogewy z trudem powstrzymała się, by nie wyjaśnić zielarce ze szczegółami, gdzie mieszka leszy i jak bardzo zdążył się za nią stęsknić. Mało czego na tym świecie nie znoszę tak bardzo jak „panów dobrodziejów”, którzy „z najlepszymi zamiarami” pakują się w cudze relacje. Przyjaciele właśnie dlatego są przyjaciółmi, że radzą sobie bez takiej pomocy.
– To niech sam mi o tym powie.
– Już powiedział.
– Jakoś sobie nie przypominam.
– A koniecznie potrzebujesz słów? – Kella nie wytrzymała. – Władca nie chciał widzieć cię na swoim ślubie, w związku z czym ustawił go tak, żeby odbył się tuż po twoim wyjeździe! Kto mógł przypuszczać, że tak szybko wrócisz?
Zapanowała pełna napięcia cisza. Moja szczęka z hukiem walnęła o grunt. Starszy z pretensją zezował w kierunku zielarki. Kella niezręcznie zakasłała i odwróciła się do mnie tyłem, po czym wzruszyła ramionami:
– Wcześniej czy później i tak by się dowiedziała.
– To prawda? – chłodnym tonem spytałam Starszego.
Ten po chwili wahania skinął głową. Jak mi się wydało, niedostatecznie pewnie.
– Tak – powiedziałam cicho. – Ja koniecznie potrzebuję słów. Ponieważ znam Lena lepiej niż wy tu wszyscy razem wzięci, a on zna mnie i nigdy nie upadłby tak nisko, żeby bawić się w „ustawki”.
Czyli coś w tym wszystkim śmierdzi, dodałam w myślach, ledwie co skinąwszy wampirom na pożegnanie.
O dogonieniu Lena przed zmrokiem nie chciałam nawet myśleć. Smołka w dosyć widoczny sposób nie rozróżniała nocy i dnia, ale ja byłam zmęczona, a poza tym głodna. Nie sądziłam, by posłowie w towarzystwie władcy zamierzali gonić na złamanie karku, nie mówiąc już o tym, że dosiadali zupełnie normalnych koni. Czyli najpewniej też zrobią postój na noc. Miałam do siebie całą masę pretensji o to nadkładanie drogi przez Ostępy. Przecież czuło moje serce, że coś jest nie tak, nie bez powodu nie miałam ochoty jechać do Starminu. Gdyby nie ten przeklęty egzamin, to za nic bym nie pojechała, nawet gdyby Len własnoręcznie wypychał mnie przez granicę. Kretynko, trzeba było po egzaminie jechać wprost do Dogewy, nie marnotrawiąc czasu na moczarach czy przy przypadkowych okazjach do zarobku. Z drugiej strony, gdybym nie marnotrawiła, nie miałabym konia, beczki żurawin i utrupionego żywołyka na liście zasług. Więc może to i lepiej, że zamarudziłam. Len i tak by mnie ze sobą nie zabrał, a na dokładkę jeszcze pewnie kazałby sobie obiecać, że nie pojadę za nim. A tak „przypadkiem” go dogonię i dołączę do świty pana młodego. Przecież nie będzie się ze mną kłócił przy posłach! Kryna jak zwykle powitała mnie bardzo ciepło. Jej przyjaciel taktownie oddalił się, żeby załatwić jakieś nagle wynikłe sprawy, pozostawiając nas przy garncu zsiadłego mleka i świeżych drożdżówkach.
– Kryna, niech mi pani opowie o ślubie – poprosiłam wprost. Dobra wampirzyca ze zrozumieniem pokiwała głową i napełniła mój kubek.
– O ile wiem, to póki co żadnego ślubu tam nie ma – zaczęła ostrożnie. – Raczej chodzi o oględziny. Ale ponieważ nie są to pierwsze oględziny i zdaniem Lena nie bardzo jest co oglądać, to trudno traktować sprawę poważnie.
– Więc po co tam pojechał? Kryna wzruszyła ramionami.
– Nie mam pojęcia. Oczywiście Kella ma nadzieję na uczucie jak piorun z jasnego nieba, ale na ile znam Lena, w tej sytuacji nawet lubczyk nie pomoże. Jest bardzo podobny do ojca, a ten pokochał od pierwszego wejrzenia i na całe życie. A poza tym ta niedawna afera raczej nie sprzyjała ociepleniu stosunków.
W tym momencie poczułam w końcu smak drożdżówki, trzeciej z kolei. Wcale niezgorszej. Trzeba będzie wyjechać z pierwszymi promieniami słońca. Miałam rację, działo się coś niedobrego i bez wątpienia poważnego, skoro Len nawet nie wspomniał. Gdyby go nagle trafiło i miał zamiar się żenić, to ja dowiedziałabym się jako pierwsza – tak ogromne szydło wcześniej czy później z worka wyjdzie. A władca dosyć stanowczo próbował rozwiązać problem pod moją nieobecność, nie dając mi znać przed wyjazdem.
– A co za afera? Kryna zachichotała:
– Bardzo ciekawa historia. Akurat z gatunku tych, które opowiada się szeptem podczas wieczornych spotkań przy drożdżówkach. Może i nadszarpnęła Lenowi autorytet, lecz komu innemu również nadpsuła reputację. Trzy lata temu władca pojechał do Arlissu, jakoby pozalecać się do przyszłej narzeczonej, ale po drodze ktoś go porwał.
– Porwał? Lena?! A on to niby komu potrzebny? – wyrwało mi się.
– Ano porwał i zażądał okupu – kontynuowała nieporuszona Kryna. – Od Arlissu. Worek złota, na wagę władcy.
– Jakieś bzdury – mruknęłam. – Zapłacili?
– I tu jest cały wic. Zaczęli długie rozmowy z porywaczami, prosili o zjechanie z ceny, podając jako powód brak pieniędzy w skarbcu i nieurodzaj rzepy. Jakiś troll najemnik robił za pośrednika w rozmowach, roznosząc liściki i skutecznie umykając przed próbami śledzenia. Złodzieje rzucali wielkimi słowami, grozili, że zwrócą narzeczonego w kawałkach, przesyłali kawałki płaszcza jako dowody, jednak powoli spuszczali z tonu i oto po dwóch tygodniach od porwania przy krzywej sośnie na wzgórzu odbyło się uroczyste przekazanie czterech złotych monet.
– A Lena puścili?
– A coś ty. Sam przyszedł po okup. I przy wszystkich świadkach ogłosił, że tak tani narzeczony nie uważa się za godnego drogocennej władczyni Arlissu, bo sam pośrednik kosztował go czterdzieści kładni, nie licząc pociętego płaszcza i strat moralnych związanych z tym, jak przeceniono jego życie. Wyszła z tego straszna afera, panna młoda nie mogła sobie miejsca znaleźć z wściekłości, Kella nie odzywała się do Lena przez trzy miesiące, on sam chował się przed Starszymi po krzakach, a obie doliny turlały się ze śmiechu.
– No to dlaczego nie zerwali narzeczeństwa, skoro się tak serdecznie nie cierpią? – Z żalem spojrzałam na wpół pusty półmisek. Całe drożdżówki już się we mnie nie mieściły, a wydłubywanie z nich dobrze podpieczonego nadzienia z białego sera nie byłoby zbyt eleganckie.
– Oj, dziecko, jasnowłosych zostało tak mało, że nikt ich nawet nie pyta, czy się sobie nawzajem podobają, czy nie. Zamiast miłości jest polityka. Kiedyś Len się z tym pogodzi.
– Jeśli o mnie chodzi, wolę umrzeć jako stara panna.
– Tobie to nie grozi – roześmiała się Kryna. – Z roku na rok stajesz się, dziecko, coraz piękniejsza. Strach pomyśleć, jakie szczęście będzie miał twój wybranek za te dwa – trzy lata.
– Nie mam zamiaru nikogo wybierać – burknęłam. – Ostatnia rzecz, której mi trzeba, to codzienne gotowanie i rodzenie dzieciaków rok po roku! Nie po to zmarnowałam dziesięć lat na nauce, żeby spędzić całą resztę inaczej, niż tego chcę.
– Wydaje ci się, że będziesz miała jakiś wybór? Ani ty, ani twój mężczyzna. To los się tym zajmie – poważnym i smutnym tonem powiedziała wampirzyca i z jakiegoś powodu straciłam ochotę do żartów. Zamiast tego zadałam pytanie, które od bardzo dawna mnie nurtowało i do zadania którego jakoś nigdy nie było okazji:
– Kryno, a co się stało z pani wilkiem?
– Poszedł sobie – odparła z tym samym smutkiem. – Przekonał się, że przekazał mnie w dobre łapy, i odszedł. Wcześniej czy później to powinno było nastąpić. Życie trwa dalej i nawet takie staruchy jak ja czasami mają ochotę, by mieć z niego jakąś przyjemność… I nawet rozumiem to, głową, ale i tak czuję się, jakbym zdradziła. I została zdradzona. Pamiętaj, dziecko, jak piękne by nie były wspomnienia, nie wolno żyć tylko nimi. Po prostu to zapamiętaj. A życie ci kiedyś wyjaśni, o co chodzi.
I w tym momencie ostatecznie się przekonałam, że w Dogewie zwariowali wszyscy. Nawet wilki.
Długo nie mogłam usnąć, przewracając się z boku na bok i nagradzając Lena wszystkimi epitetami, jakie tylko przychodziły mi na myśl. Psiakrew, wymyślił sobie kolejną Wielką Osobistą Tajemnicę Władcy… Jak gdyby najwyższa wiedźma Dogewy nie mogła pomóc mu raz na zawsze pozbyć się tej politycznej narzeczonej! I to z największą przyjemnością!
Choć z drugiej strony… Może Len wcale nie przysyłał żadnego zamówienia? Zażartował, oszukał, zmuszając mnie w ten sposób do nauki historii magii. A sam odwrotnie, ugadał się z mistrzem, żeby ten znalazł mi jakąś niezbyt męczącą robotę, cobym nie plątała się pod nogami. A pomiędzy nim i władczynią Arlissu kwitnie szczera, gorąca miłość… i niedługo planowany jest też malutki Lenek.
Gwałtownym ruchem przekręciłam się na brzuch i z głuchym jękiem nakryłam głowę poduszką. Najwyższa wiedźma, tak, już, zaraz! Naiwna idiotka. I po co mi była ta cała Dogewa… Przecież to oczywiste, że nikomu tu nie jestem potrzebna, nikt na mnie nie czeka, wykorzystali mnie i porzucili dla jakiejś… Stop. Ja chyba jestem zazdrosna… O siedemdziesięciosiedmioletniego wampira, bliskiego przyjaciela i niedościgłego władcę Dogewy, pewnego siebie, przystojnego blondyna, który równie swobodnie czyta cudze myśli, jak ukrywa własne. Ja?!
Tak!
Uuuuuu…
Łóżko zaskrzypiało z pretensją. Teraz na poduszce leżały moje nogi, lecz zmiana pozycji nie rozwiązała cierpień moralnych: obiegły łóżko i zaatakowały mnie z podwójną mocą.
Chwila moment, tak dalej nie można! No dobra, Len mi się podoba. Ale on się wszystkim podoba! Wampirze czary najwyższej klasy, najlepszy lubczyk im do pięt nie sięga. I tylko chłodny, trzeźwy rozum doświadczonej wiedźmy może słusznie ocenić sytuację… A kiedy on zdążył się zagrzać i upić?! Nie można być zazdrosnym o przyjaciół, to nieładnie. Nawet jeśli przyjacielem jest mężczyzna. Nawet jeśli jest to idealny, najlepszy na świecie męż… Tfu! Żeby go szlag trafił! Dlaczego to wszystko musi być takie trudne?! A niech tę całą Dogewę leszy weźmie, pójdę pracować bez przydziału, będę praktykować na drogach, nigdzie się długo nie zatrzymując, wolna jak wiatr, nieuwiązana ani uczuciami, ani konwenansami – tylko uciekającą za horyzont drogą…
Ale jak on mógł! Dogonię i zamorduję…
Nie wytrzymałam, na paluszkach przekradłam się do stojącej w rogu sakwy, pogrzebałam w głucho brzęczących flakonach i wyciągnęłam jeden, spod którego korka dolatywał ostry zapach waleriany. Zacisnęłam powieki, upiłam szczodry łyk i wytrzeszczyłam oczy: piąty wyciąg, nie mniej. Jak tak dalej pójdzie, to ja alkoholiczką zostanę! Zresztą w tej chwili najważniejsze to zasnąć, a rano wszystko się jakoś ułoży.
Specyfik okazał się skuteczny. Nawet nadto.
…po tamtej stronie też są ścieżki – czarne i grząskie, które prowadzą w jedną stronę i rozpływają się za plecami. Na ich brzegach chwieją się cienie drzew bez liści, poprzez mrok ślizgają się nietoperze, wynurzające się z wiecznej mgły, w której bezgłośnie płaczą zagubione dusze.
„Zamknij krąg, dziecko”.
I idziesz do przodu, jak gdyby rozciągając sztywną sprężynę, kiedy każdy krok jest trudniejszy od poprzedniego. Najpierw biegniesz, potem ledwie przestawiasz stopy, wściekle, z uporem, a kiedy ból w kolanach staje się niemożliwy do wytrzymania, padasz i krzyczysz z bezsilnej rozpaczy, niezdolna się nawet poruszyć.
Ponieważ to nie jest twoja ścieżka. A ta jedna jedyna, która bez przeszkód chadza po niej w obie strony, już dąży na spotkanie, a za jej plecami rozlewa się mrok…
Na mój przeraźliwy krzyk przybiegli wszyscy domownicy i ku mojej wielkiej satysfakcji w końcu zdołali mnie obudzić. Jak się okazało, siedziałam na podłodze przy łóżku, przygarbiona, przyciskając ręce do piersi, chociaż tak naprawdę bolała mnie głowa – po prostu rozpadała się na kawałki, pokój pływał przed oczyma. W ustach pozostał smak waleriany wymieszanej z krwią. Czułam mdłości. Oroen domyślnie zaczerpnął wody z wiadra i podał mi kubek. Wypiłam zachłannie, dzwoniąc zębami o brzeg. Ale wreszcie udało mi się złapać oddech i poczułam się nieco lepiej.
– O bogowie! – cicho westchnęła Kryna, opuszczając lampkę. Żółte drżące światło przepełzło na moją pierś, a amulet Lena, który wychynął spod koszuli nocnej, odezwał się stłumionym lśnieniem. – Gvi'harr, Orroen, ve jett Arr'akktur r'earr. Hellet genna…
– Nie jestem biedną dziewczynką – odgryzłam się odruchowo, oddając kubek. – Jestem dorosłą, groźną wiedźmą… Co pani powiedziała?
– Że dorosła, groźna wiedźma obudziła swoim wrzaskiem wszystkie wilki w Dogewie – nieporuszonym tonem skomentował Oroen i zabrał Krynie lampę, którą powiesił na wbitym w sufit haku.
– Jakieś świństwo mi się przyśniło. – Z wysiłkiem pomasowałam skronie. Prawdopodobnie czułam to, co czuje wilkołak po przemianie w człowieka: nic nie pamięta, biegał sobie gdzieś, kogoś zagryzł, zakąsił pachnącym korzeniem, a teraz spróbuj zgadnąć, który z sąsiadów był taki niesmaczny. Wspomnienia wracały powoli: droga, prosta i pokryta kamieniami… Coś czarnego i wyraźnie nieprzyjaznego, co wyskoczyło mi na spotkanie jak pilnujący domu pies… I on, obcy i daleki, bez oglądania się do tyłu przechodzi obok, owiewając mnie chłodem mogiły…
„Zamknij krąg, dziecko” – te słowa usłyszałam od młodziutkiej pytii dwa lata temu.
Lecz w uszach brzmiał głos Lena.
Zerwałam się z podłogi i gwałtownymi ruchami zaczęłam wciągać na siebie ubranie, nie zwracając najmniejszej uwagi na Oroena. Zresztą on sam odwrócił się i wyszedł na zewnątrz, szczękając zasuwką. Kryna w milczeniu zakrzątnęła się koło zapasów, wrzucając do sakwy drożdżówki, które zostały z kolacji.
Jesteś spóźniona, beznadziejnie i nienadrabialnie spóźniona, jesteś tam potrzebna teraz, już, natychmiast, w tym momencie… – poganiał mnie wewnętrzny głos. Gdzie, po co, komu? Leszy go tam wie. Jak spotkam, to zapytam.
Na zewnątrz okazało się wcale nie tak ciemno, noc powoli się kończyła. Na szarym niebie topniał bezbarwny księżyc, a gwiazdy, z wyjątkiem dwóch czy trzech, zdążyły już zgasnąć. Ostrożny szelest liści na drzewach jak gdyby rodził się i trwał sam z siebie gdzieś wysoko, i tylko podkreślał poranną ciszę.
Oroen podprowadził mi osiodłaną Smolkę i delikatnie pogłaskał ją po szyi. Senna kobyła wzdrygnęła się ze wstrętem, jednak zdecydowała się nie gryźć. Wskoczyłam w siodło, zabrałam od Kryny sakwę, zamiast słów podziękowania skinęłam krótko i bez litości kopnęłam kobyłę obcasami.
Trzeba było widzieć jej spojrzenie! Bazyliszek na taką demonstrację mógłby tylko iść i utopić się ze wstydu. Wierzgnęła i z miejsca zerwała się w galop, sama wybierając sobie drogę. Ponieważ zupełnym przypadkiem droga ta odpowiadała kierunkowi, w którym chciałam się udać, nie miałam najmniejszego zamiaru jej powstrzymywać. Sosny na poboczu zlały się w jedno, raz po raz w prześwitach migały szare wstęgi dróg. A potem po bokach rozwinęły się zielone płachty łąk przyprószonych mgłą.
Szybciej, szybciej… Gdyby nawet droga sama pędziła mi na spotkanie z prędkością k'iarda, i tak biegłabym po niej ile sil w nogach. W z góry skazanej na niepowodzenie próbie uprzedzenia bezlitośnie zbliżającej się chwili, po której już nie ma dokąd się śpieszyć.
Ale to tylko chwila. Gałąź, która łamie się z trzaskiem pod kopytem, skorupy niezłapanej na czas filiżanki, wilgotny świst stali, która wgryza się po samą rękojeść. Nie da się tego ani powstrzymać, ani zapobiec.
Za późno.
Wzeszło słońce i las ożył – szelestem liści, trelami ptaków, buczeniem bąków. Wspomnienie koszmaru powoli bladło, odchodziło w przeszłość, straciło na jaskrawości i wyrazistości. Smołka przestała się złościć, zwolniła i zaczęła wymownie oglądać się na torbę z jedzeniem, dosyć czytelnie dając mi do zrozumienia, że mała biedna kobyłka nie miałaby nic przeciwko, jeśli idzie o skromne śniadanie. Po namyśle nie mogłam się z nią nie zgodzić, z poprawką na małą biedną mnie, ale las nijak nie chciał się skończyć ani nie obfitował w polany, podczas gdy czające się na gałęziach świerków kleszcze odprowadzały nas krwiożerczymi spojrzeniami.
No dobra, paskudny sen. Przecież nie ma powodu, żeby się denerwować. Takiemu królowi to się w zeszłym roku przyśniło, że jego pałac leży w gruzach, a nad nimi z pogardliwym krakaniem krążą wrony. Dwudziestu etatowych wróżów natychmiast przedstawiło Jego Wysokości dwadzieścia różnych interpretacji, w tym tradycyjny koniec świata (pewien uparty emeryt obiecywał go przy każdej wróżbie), a potem zgadało się między sobą a głównym architektem i ogłosiło, że sen jest proroczy. Naum natychmiast przeniósł się do podmiejskiej rezydencji, a ugadani radośnie przepili przeznaczone na remont fundusze. Mało tego, podczas którejś wybitnie udanej imprezy udało im się rozwalić jedną z zewnętrznych ścian, ot tak, w procesie udowadniania jeden drugiemu, że pałac postoi jeszcze tysiąc lat. Dziura, załatana cementem, nadal przypomina Naumowi, jak potwornego losu uniknął dzięki zdobyczom nowoczesnej somniologii.
Z przodu zamajaczyło światło i po chwili zanurkowałyśmy w złocistym cieple łąki. Na jej przeciwległym końcu znowu ciemniał las. Ściągnęłam wodze i Smołka przeszła w stępa. Było mi wstyd nawet przypominać sobie bzdury, które wymyślałam przed zaśnięciem. Pewnie za dużo drożdżówek zjadłam i tyle. I głowa po tym Welki eliksirze jak zrobiona z ołowiu. Ciekawe, czego ona tam dodała. Spojrzałam na etykietę, zaklęłam i ostatecznie się uspokoiłam. „Dekokt Marzenie, trzy krople na czarkę. Uspokaja, rozluźnia, wywołuje barwne sny”. Niczego sobie barwy! Trzeba będzie opowiedzieć Lenowi, on to się dopiero uśmieje.
Na środku łąki zsiadłam z kobyły i z pełnym zadowolenia westchnieniem rozłożyłam się na trawie, słodko się przeciągając. Pełna miłości do otaczającego świata, z uśmiechem podziwiałam delikatnie chabrowe niebo z rzadkimi kłaczkami białych obłoków, po czym usiadłam, rozwiązałam torbę i przygotowałam się do konsumpcji drożdżówek, ale we właściwej chwili zatrzymałam rękę w pól drogi do ust. Drożdżówka jakoś podejrzanie pachniała. Obwąchałam ją ze wszystkich stron i zdradziecko zaproponowałam kobyle. Ta chętnie przyjęła i z przyjemnością schrupała poczęstunek, co, niestety, nadal o niczym nie świadczyło. W sumie zapach nie miał nic wspólnego ze skwaśniałym twarogiem czy zapleśniałym ciastem. Bardziej przypominał wybitnie nieżywego kota, który zatruł się wyjątkowo nieświeżą rybą. Mieszanka niezapomnianych aromatów napływała fałami, podróżując wraz z porywami wiatru, i mogła spowodować, że nawet wygłodniała strzyga straciłaby apetyt, więc co tu mówić o mnie.
Wstałam, rozejrzałam się dookoła i nieco za późno odkryłam końskie truchło, na wpół schowane w wysokiej trawie. Do tej chwili wcale skutecznie udawało ono rudawy kamień, a ja nawet miałam zamiar się na nim poopalać, brrr… Zmierzwiona sierść pociemniała od rosy, siodła brakowało, ale widać było wytarty popręgiem pasek. Pociągnęłam nosem. Źródłem zapachu jednak nie był koń, biedny zwierzak ledwo co zdążył skostnieć. Może padł pod zbytnio śpieszącym się jeźdźcem? Obeszłam trupa dookoła i w tym momencie zastygłam: pysk zwierzęcia był przekrojony w poprzek, równo na wysokości białej strzałki. Tutaj stanowczo popracował ktoś z mieczem i mało prawdopodobne, że to konik miał być adresatem ciosu.
A potem zobaczyłam nogę w wysokim bucie. Przyznam, że przestraszenie mnie nogą, i to nawet nogą trupa, było dosyć trudne. Ale problem polegał na tym, że noga i ciało leżały osobno, a pod przeciętym na skos trupem ciemniała kałuża skrzepłej krwi. Pozbawiona oczu twarz szczerzyła się do mnie wampirzymi kłami.
I w tym momencie pociemniało mi w oczach.
Był to jeden z arlisskich posłów.
Len!!! Potykając się z przerażenia, zygzakiem obiegłam całą łąkę. Desperackie oględziny ujawniły jeszcze pięć trupów, dosłownie porąbanych na kawałki. Lena wśród nich nie było. Za to znalazło się źródło smrodu – kilka kałuż żółtawego śluzu, w którym już zebrały się żuki i larwy much. Niczego podobnego w życiu nie widziałam i nie bardzo chciałam oglądać, a Smołka w całości podzielała moje przekonanie. Kobyłka trzęsła się jak liść osiki i co rusz popychała mnie pyskiem w plecy, że niby zabieramy się stąd, póki nie jest za późno.
Nie zwracałam na nią najmniejszej uwagi. Co tutaj się stało? Tu jest ślad po ognisku, przewrócony kociołek i rozrzucone gałęzie po posłaniu. Wygląda na to, że wampiry urządziły obozowisko na skraju lasu. Trochę na lewo od miejsca, z którego nadjechałam. Wszystko dookoła zadeptane, zalane krwią i zaplute śluzem. Z kim oni się starli? Dalej walka rozgorzała na całej łące, aż do tego lasu w oddali – jasnego, liściastego, płynnie przechodzącego w krzaki młodych pędów, z których dobiegały niewyraźne strzępki rozmów. Wstrzymałam oddech i spojrzałam przez rzadkie, ale irytująco potrząsające liśćmi krzaki, które ze wszystkich sił próbowały odwrócić moją uwagę. Na skraju lasu stało dwóch mężczyzn, których ciemne włosy i mimo wieku pozbawione zarostu twarze wybitnie przywodziły na myśl wampiry.
Obiekty mojej obserwacji zażarcie się o coś kłóciły, patrząc sobie pod nogi i gestykulując z emfazą. Wyglądało, że jeden robił awanturę, a drugi niezbyt skutecznie próbował się usprawiedliwić. Wysoka trawa skrywała przede mną przedmiot dyskusji. Ja prowadziłam badania przeważnie na czworakach, w związku z czym jeszcze nie zostałam zauważona i nie miałam zamiaru tej sytuacji zmieniać delikatnym kasłaniem ani biec im na spotkanie z otwartymi ramionami i krzykiem: „Kochani! A tu co się stało?”. Zdrowy rozsądek sugerował, żeby najpierw się przekonać, że naprawdę mam za co ich kochać. Obejrzałam się i prawie podskoczyłam – Smołka znikła. Dopiero co żałośnie prychała obok, obwąchując trawę, a teraz zapadła się pod ziemię. Może się domyśliła i położyła, pomyślałam z nadzieją i popełzłam do przodu. Na łące w nadmiarze rósł wysoki oset, kłujący, ale bardzo przydatny, jeśli ktoś ma w planach podchody. Udało mi się podkraść kłócącym prawie pod nogi, tak że widziałam ich wysokie buty ze sznurowadłami, rozpięte z powodu upału kurtki, szare spodnie do konnej jazdy ze sztywnego płótna i miecze na pasach. Dokładnie tak ubiera się połowa ludzi i wampirów. Ale wampiry już dawno by mnie wyczuły. Nie mówiąc o tym, że rozmowa toczyła się w ogólnym.
– Idiota! Tak zepsuć prymitywną operację! Wydawałoby się, co tu prostszego, wymienić ochronę tak, żeby on nie zauważył?!
– No kto mógł przypuszczać, że on pojedzie na k'iardzie? – niepewnym głosem mamrotał drugi. – Myśleliśmy, że oni go uprzedzą…
– Oni, oni… Przecież jemu w ostatniej chwili mogło przyjść do głowy cokolwiek! Powinieneś był sprawdzić! Nie podjeżdżać blisko, przyjrzeć się z krzaków! Strzelić trującą igłą! Ja mam cię uczyć?!
– Aha, przyjrzeć się… A strażnicy?
– Dwa senne wampiry i pięć śpiących! A was dwudziestu! Podejść, przywitać się, odprowadzić na bok i…
– Trzy! I on siedział z nimi! A to przeklęte bydlę kręciło się obok, a kiedy zawyło, to nie tylko śpiący, ale i martwi by się zerwali!
– No i co z tego?! Kto tam może wiedzieć, co konia w zad ugryzło? Kleszcz dziabnął, a może niedźwiedzia poczuł? Przecież się umawialiśmy: komitet na spotkanie wysokiego gościa, nie mogliśmy się powstrzymać, wyjechaliśmy naprzeciw w celach zwiększenia bezpieczeństwa. Przecież oni was wszystkich znali z widzenia, to co im jakiś rzucający się k'iard? Pogadaliby chwilę, po czym znowu zasnęli.
– Żebyś ty widział jego oczy! On nawet nie pytał kto i co, tylko od razu złapał za gword!
– Pan już drugi miesiąc tę kretynkę wodzi za nos, a ten wszystko zrozumiał po jednym spojrzeniu? Nic, on tylko był ostrożny, a tobie zabrakło szarych komórek, żeby wymyślić coś bardziej przekonującego niż sygnał do ataku! I co teraz niby mamy z nim zrobić? Jeżeli wyciągnę miecz, to nie będziemy mogli nim sterować, a bez reara z trupa pożytek niewielki.
– Rzemień mógł się zerwać podczas walki. Jeśli poszukać w trawie…
– Prościej będzie poszukać jakiejś mądrzejszej myśli w twoim pustym łbie! Nie, ten drań zdążył sobie gdzieś znaleźć opiekuna… Ciekawostka, w Arlissie uważają, że mu po głowie tylko wiatr hula.
– Możemy zakopać trupy. Im powiemy, że wszyscy dotarli na miejsce, a jej, że on jak zwykle odmówił. Nawet się nie zdziwi.
– A koń?! Wcześniej czy później wróci do Dogewy bez jeźdźca, cały we krwi i najeżony bekami z naszymi znakami!
– Myślisz, że go nie dogonią?
– Jestem pewien! Bydlę biegło szybciej niż wiatr, a bełty tylko dodały mu pędu. Słońce już wzeszło, a ich nadal nie ma.
– To może daleko odbiegł? – z nadzieją zasugerował drugi.
– Uciekł, kretynie jeden – z pretensją odgryzł się jego rozmówca. – I co my teraz mamy powiedzieć Panu? Siedmiu z naszej dwudziestki nie żyje, a żywcem wzięliśmy tylko jednego. To jesteśmy o sześciu do tyłu!
Nie, tych typków stanowczo nie miałam za co kochać. I wampirami nie byli. Kogo oni tam wzięli żywcem? Chyba nie Lena?! Na to wyglądało, skoro wśród zabitych go nie znalazłam. Z tego, co mówili, mieli zamiar podmienić ochronę, ale po co? Żeby naprawdę porwać władcę? Kryna mówiła, że historię z „okupem za pana młodego” znają w obu dolinach, to może komuś wydała się wcale nie taka głupia. Oczywiście rozbójnikom przyjdzie chwilę popracować nad tym, żeby udowodnić wszystkim, że to nie jest kolejny dowcip, ale już po pierwszym uchu Dogewa zapłaci za Lena każdą kwotę, nawet wagę całej bandy w złocie.
Pozostawanie pod nogami podsłuchiwanych było nieco niebezpieczne, fałszywe wampiry dosłownie za moment spodziewały się chwilowo nieobecnych kolegów. Z pewną desperacją zaczęłam się zastanawiać, co robić dalej. Miałam do wyboru zacisnąć zęby i okrążyć rozbójników przez pokrzywy, po czym schować się w przyległym lesie, albo wycofać rakiem – bo jednak nie miałam dość zaufania, by odwracać się do nich tyłem.
Nagle ten drugi, któremu udało się spartaczyć operację, zagapił się wprost na mnie i wydarł:
– Ty patrz, jakie bezczelne bydlę! Znowu ono! I kiedy zdążyło się podkraść?!
Moją pierwszą myślą było zerwać się na nogi i rzucić do ucieczki, drugą – też zerwać się na nogi, ale już zaatakować pierwszym zaklęciem, które przyjdzie mi do głowy. Kiedy próbowałam coś wybrać, rozciągnięta na brzuchu, z twarzą schowaną w trawie zarówno ze strachu, jak i w celach konspiracji, pierwszy gwałtownie rzucił:
– Na koń!
I ziemia zadrżała od narastającego tupotu.
– Z lewej podejdź! Strzelaj! Ucieka, zaraza!
Tak?! – pomyślałam ze zdziwieniem i w tym momencie minęli mnie z dwóch stron, w odległości jakichś dziesięciu łokci. Z niedowierzaniem uniósłszy głowę, rozejrzałam się dookoła… Fałszywe wampiry z całej siły chłostały konie, a przed nimi na łeb na szyję gnała Smołka, która powoli, ale pewnie zyskiwała coraz większą przewagę. Na razie jeszcze znajdowała się w zasięgu bełtów, jednak przeładowanie kuszy na pędzącym koniu sprawiało pewien kłopot, a wycelowanie było jeszcze trudniejsze, tym bardziej że Smołka przypomniała sobie taktykę stosowaną przez zająca i zaczęła biec zygzakami i podskakiwać. Ogrodzona lasami łąka wąskim gardłem otwierała się na bezkresną, pokrytą wzgórzami równinę, jak zalew otwiera się na ocean. Dowolny inny koń instynktownie wybrałby właśnie tę drogę ucieczki, ale kobyłka z mokradeł nie dowierzała otwartym stepom, ojczyźnie przodków, i nieoczekiwanie, jakoś tak bokiem, rzuciła się do lasu, w jednej chwili gubiąc się wśród drzew.
Bandyci wstrzymali konie, zdając sobie sprawę z bezsensu dalszej pogoni. Na pewno zaklęli z emfazą, chociaż znajdowali się za daleko, bym mogła ich słyszeć, i niespiesznym truchtem ruszyli z powrotem.
Popełzłam do przodu, mając szczery zamiar skryć się w lesie. Posiedzę sobie w krzakach, a przy okazji posłucham, dokąd i po co zabierają więźnia, a tam pewnie wróci moja kobyłka i razem rzucimy się w pogoń. Bo na powrót do Dogewy stanowczo brak czasu, najpierw trzeba znaleźć gniazdo rozbójników, a potem patrzeć, co dalej. Może łatwiej będzie urządzić ucieczkę…
W tym momencie trafiłam ręką na coś twardego oraz zimnego i z oszałamiającą jasnością zrozumiałam, że spóźniłam się z moją durną nocną obietnicą zabicia Lena.
On już nie żył.