Przed wieczorem cała szkoła wiedziała, że zaczarowałam mistrza. Istniały trzy wersje: albo on się podłożył, albo udawał, by naciągnąć ocenę ulubionej uczennicy, albo naprawdę miałam dużego farta. Zresztą, precedensy już miały miejsce – dwa lata wcześniej ktoś wyhodował egzaminatorowi rogi, i to tak solidnie, że trzeba je było odpiłować ręcznie. Almit, miłośnik ponurych historyjek z życia wziętych, pamiętał jak za którymś razem zaginęła cała komisja, po czym odnalazła się dopiero po tygodniu, i nie chciała się przyznać, gdzie ją nosiło. Jednak jeszcze nikomu nie udało się usadzić naszego mistrza.
Kolację opuściłam, jako, ze po powrocie do pokoju natychmiast padłam na łóżko i zasnęłam snem bliskim wiecznemu. Welka próbowała mnie dobudzić, lecz z jej słów wynikało, że wskrzeszenie prawdziwego trupa miało szanse być łatwiejsze – kto jak kto, ale ona się na tym znała. Po szkole natychmiast zaczęły rozpełzać się plotka, jedna mroczniejsza od drugiej. Nikt nie wątpił, że padłam ofiarą zemsty mistrza. Dalej opinie się podzieliły – niektórzy zesłali mnie daleko i na długo inni reagowali bez prawa powrotu, a ci o najbardziej miękkich sercach zamknęli w karcerze z nożem kuchennym i workiem nie obranych ziemniaków. Szczególnie wykazała się jedna z Pytii (jak się później okazało, egzamin oblała wręcz śpiewająco), że niby oko wewnętrzne oko pomogło jej ujrzeć mojego zimnego trupa, w tajemnicy zakopanego pod kasztanowcem.
Rano obudziłam się z ciężką, ale i pustą głową, jak gdyby śpiesznie wepchnięta do środka wiedza z czystym sumieniem opuściły niewygodne miejsce zamieszkania natychmiast po egzaminie. Welki w pokoju nie było, ze szczeliny pod drzwiami dolatywały na przemian zapachy gotowanych pokrzyw i trupiego jadu, w związku z czym, od razu poczułam głód. Oczywiście, nie wzięłabym do ust ani jednego ani drugiego, lecz taki sam zapach zwykle dochodził z naszej szafy chłodzącej, w której oprócz żywności przechowywałyśmy również zioła Welki i moje prace domowe z nekromancji.
Niestety, szafa nie spełniła moich oczekiwań – na oko Welka była na kolejnej diecie, dla której akurat wybrała moment nieobecności mojego zdrowego apetytu, bądź na odwrót, tak usilnie się pokrzepiła, że udało jej się wymieść wszystko do ostatniego okruszka. Cała sytuację jeszcze pogorszył fakt, że w ramach przygotowań do biesiady absolwentów stołówkę zamknięto do wieczora. Nikt, oprócz mnie, nie cierpiał szczególnie z tego powodu, w Szkole panowała nadzwyczajna wręcz cisza: uczniowie młodszych klas wyjechali już na wakacje, a pytie i praktycy od wczoraj świętowali zdane egzaminy. Zielarze tymczasem mieli na głowie inne sprawy, jako, ze żaden z nich nie opuścił jeszcze sali egzaminacyjnej.
Zmusiłam mój głodny mózg do pracy i zdecydowałam się zjeść śniadanie w „Wesołym Bysiu”. Dodałam sobie rześkości garścią wody, ubrałam się, zaczarowałam drzwi, narysowałam w dolnym rogu framugi klucz – runę do Welki i pogwizdując, zbiegłam po schodach na pierwsze piętro. Ale tam czekała na mnie zasadzka. Mistrz wynurzył się zza rogu, tak nieoczekiwanie i bezgłośnie, że ledwie zdołałam powstrzymać się przed odpędzającym biesy egzorcyzmem. Standardowe „dzień dobry” nie wystarczyło, arcymag z właściwą sobie bezpośredniością złapał mnie za nadgarstek, nie pozwalając się wyminąć.
– Wolho! Jesteś mi potrzeba! Chodź ze mną do gabinetu.
Nie pisnąwszy słówka sprzeciwu, pokornie powlokłam się za nim – a raczej za swoją wyciągniętą ręką. Amulet Lena, który chronił mnie przed nieupoważnionym czytaniem myśli, wisiał na mojej szyi, ale dzięki wieloletnim doświadczeniom z telepatią mistrz takowego nie potrzebował. W związku z czym męczyła nas ciekawość: Czego on znowu chce?! Jak jej się to udało?!
Jednak, o dziwo, tematem naszej rozmowy nie okazał się wcale egzamin. A przynajmniej nie na początku. Mag zatrzasnął drzwi gabinetu, skinął głową w kierunku jednego z krzeseł, a sam poszedł na drugą stronę biurka, ale nie usiadł. Stanął obok, opierając się rękami o wytarty dębowy blat i troskliwym, acz przenikliwym głosem, na którego dźwięk aż mnie zmroziło, zapytał:
– Czy już się zastanawiałaś na przeszłością?
Wyobraziłam całą sobą głęboki namysł, lecz udało mi się tylko solidnie wykrzywić twarz.
– Nie rób z siebie błazna – ofuknął mnie Mistrz, swoim zwyczajem ściągając brwi. – Twoja edukacja się skończyła. Pozostał staż. Gdzie masz zamiar go robić?
– Oczywiście, ze w Dogewie! – odparłam zdziwiona, zaczynając martwić się już na poważnie.
– Nawet o tym nie myśl – uciął…
– A to niby dlaczego? – oburzona zerwałam się z krzesła i złożyłam dłonie po przeciwnej stronie biurka – Chce pan powiedzieć, że nie dostał z Dogewy zapytania o młodego specjalistę?
Mistrz zmieszał się zauważalnie, ale nadal patrzył mi prosto w oczy:
– Zamówienia złożone przez inne państwa są przez Szkołę rozpatrywane w ostatniej kolejności i tylko przy braku wewnętrznych wakatów.
– Ale dla mnie mają najważniejszy priorytet! – nie chciałam się poddać, w zapale waląc pięścią w biurko. – Bo co? Że niby znaleźli się chętni dla moich specyficznych talentów?
– Jest wolny etat na dworze. – krótko wyjaśnił mistrz.
– Na jakim znowu dworze?
– Na królewskim, oczywiście – Mag zabrał ręce ze stołu w obawie, że następny cios trafi w jego dłoń – Dorost przeszedł ma emeryturę, król potrzebuje nowego maga.
– No i co z tego?
– Poleciłem ciebie.
– Po co? – spytałam bez krzty nadziei, myśląc o tym, że jak dotąd rekomendacje mistrza działały wyjątkowo na moją niekorzyść.
– Nie zadawaj głupich pytań. Jesteś najlepszą absolwentką, jedyną kobietą na wydziale magii praktycznej… Do tego dość pociągającą – Mistrz zakasłał ze skrępowaniem i natychmiast spoważniał. – Moim zdaniem po prostu idealna kandydatka.
– I wcale nie mniej idealna dla Dogewy. Tym bardziej, że w odróżnieniu od króla mój „pociąg” interesuje Lena w ostatniej kolejności.
– Jesteś tego taka pewna? – sarkastycznie zapytał mistrz i natychmiast wylał na moją głowę swój słuszny gniew – Durne brednie! Każdej innej babie można nie dać jeść, tylko żeby miała okazję pokazać się na dworze, a ta nosem kręci! No jakie ty masz w Dogewie perspektywy? Najważniejsze w naszej pracy to stworzyć sobie odpowiednią renomę. Jeśli magiczka, podczas rozmowy kwalifikacyjnej tak sobie niedbale rzuci: „A w czasie moich praktyk na dworze…”, pracodawca aż podskoczy z zachwytu. A razem z nim podskoczy honorarium. A teraz wyobraź sobie, że w twoim zwoju pracy jako pierwsza pozycja występuje Dogewa. To podziękuj, jeśli skończy się kopem w tyłek, bo można i na pal trafić!
– A dlaczego w ogóle ja mam szukać pracy, jeśli w Dogewie czeka na mnie stała posada?
Mistrz zapatrzył się na mnie z nie udawanym zdumieniem i przerażeniem:
– I ty się zgadzasz spędzić resztę życia w wampirzej melinie?
– Lepsza ich melina niż królewski dwór! – zawrzałam – Plotki, intrygi, tanie sztuczki i stuprocentowo skuteczne trucizny sprzedawane bez recepty zgodnie z jego najwyższą wolą! Gdzie są przygody, które przejdą do legend, wierni przyjaciele, z których poznania można być dumnym, czyny, o których nie wstyd można opowiadać dzieciom?! Lepiej żebym już machała mieczem na drodze!
– A pakuj ty się w przygody ile chcesz! – wydarł się mistrz, nieoczekiwanym rzutem odzyskując kontrolę nad biurkiem. Ledwo co zdążyłam odskoczyć do tyłu. – Tylko skończ staż, stwórz sobie tyły, jakieś oparcie w życiu żebyś kiedy będziesz wracać z podbitym okiem, miała dokąd! Żebyś nie została zupełnie z niczym, jak pogonisz na łeb na szyję za zamkiem na lodzie! Popracuj jako dworska magiczka, wyrób sobie imię, a potem baw się w bohaterkę, ile dusza zapragnie!
Trzeba przyznać, że w jego słowach było sporo gorzkiej prawdy. Zastawiając Szkołę, miałam przy sobie dyplom, wyprawkę w postaci dwudziestu kładni i konia, którego musiałam jeszcze spłacić.
– Konia bez stażu nie dostaniesz – mściwie dorzucił mistrz, dokładnie przewidując tok moich myśli – Kupiony za uczelniane pieniądze! Lewituj sobie na miotle jak ostatnia wiedźma.
– Ale to mój koń! – zaprotestowałam. Nową kobyłę dostałam rok temu zamiast Stokrotki, która zaginęła gdzieś na mokradłach. Myszata Wiewiórka nie miała żadnych szczególnych zalet, ale była lepsza niż nic.
– Koń jest własnością szkoły i dostałaś go do czasowego, zauważ, CZASOWEGO użytku! Zastanów się co takiego złego jest w dworskim życiu? Szacunek, niewymagająca praca, wysoka płaca, trzypokojowe apartamenty w pobliżu królewskiej sypialni. Skończysz staż i za jakieś dwa lata wykupisz swoją Wiewiórkę, a póki co możesz…
– Dwa lata sypiania w pobliżu?! A co, gdy on nabierze zwyczaju pukania nocą do moich drzwi?
– To nie otwieraj – poradził poważnie Mistrz – Popuka, popuka i sobie pójdzie.
– Pójdzie już to widzę! Chyba tylko po strażników i taran!
powód do oburzenia jak najbardziej miałam. Trzecim problemem Belorii, po tradycyjnych durniach i drogach, był jej król Naum, który objął tron jakieś siedem lat temu i do tego czasu zdążył zjednać sobie wyjątkowo wręcz niechęć całego narodu belorskiego. Szczęśliwie dla Nauma, naród mu się trafił cierpliwy i pobłażliwy traktujący wszystkie fanaberie monarchy jako zło konieczne. W dowolnym innym królestwie dawno już zostałby otruty a w najlepszym razie z hukiem wyleciał z pałacu. Natychmiast po zajęciu trony Naum rozpoczął swoją karierę zawodową od ataku na sąsiednie państwo – Winessę. Tam ucieszono się z jego osoby jeszcze mniej niż u nas i zgotowano zbrojne powitanie. Król zapłacił okup w postaci solidnego kawałka granicznych terytoriów, zasmęcił się i podniósł podatki, żeby zrekompensować sobie utratę dochodów z kopalni miedzi (które to kopalnie Winessa otrzymała razem z terytorium). Zwykli ludzie, którym w sumie było wszystko jedno, na kogo harują, porównali minimum życiowe Belorii i Winessy i jako, że ta ostatnia wypadła znacznie lepiej, zebrali swój nędzny dobytek i zaczęli powoli emigrować. W końcu miejsca w ich nowej ojczyźnie znalazło się teraz pod dostatkiem.
Król szybko obniżył podatki, jednak to zaszkodziło jeszcze bardziej – nie mając pojęcia, czego oczekiwać po nieprzewidywalnym monarsze i zwyczajowo spodziewając się najgorszego, chłopi poczęli uciekać do Winessy całymi tłumami. Gospodarka zachwiała się w posadach ale szczęśliwie dla Nauma, Starmin zalały fale uciekinierów z Atrii, niewielkiego królestwa na północy, na którego tronie zasiadał nie mniej durny władca. Nie zdążyli nawet zadomowić się w nowym miejscu, kiedy Naum, który w tym czasie odzyskał pewność siebie ponownie podniósł podatki, co spowodowało, że nowo przybyli bez chwili wahania poszli w ślady rodowitych mieszkańców. A poza tym Naum zarządził reformę monetarna (dzięki, której cena belorskiego kładnia spadła dwukrotnie), wymyślił prawo dotyczące kościelnych (z błogosławieństwem archipatrona, głównego belorskiego kapłana, Naum poddany został ogólnej anatemie, którą po trzykroć ogłaszano codziennie we wszystkich świątyniach) i prawie natychmiast zniósł prawo pierwszej nocy poślubnej (z racji katastrofalnego wzrostu zachorowań na choroby weneryczne), wymyślił dodatkowy podatek od konie (na skutek którego biedne stworzenia masowo padały ofiarą epidemii), a oprócz tego popełnił mnóstwo innych, wcale nie mniej sławetnych czynów, które wpędziły wszystkich myślących ludzi Straminu w głęboki smutek.
Z wyraźnym naciskiem wyłożyłam mistrzowi swoje uczciwe zdanie o pracodawcy i natychmiast miałam okazję poczuć na sobie wszystkie uroki blokady psychosomatycznej. Nie mogłam poruszyć nawet palcem, a mistrz biegał po gabinecie ze wzburzeniem powiewając brodą i wznosił ręce do sufitu, jak gdyby przywołując Wyższy Rozum do podziwiania mojej głupoty – że niby magiczka nie ma prawa marzyć o niczym innym jak mieszkanie w pałacu i spełnianiu królewskich.
– Gdy dożyjesz moich lat, zrozumiesz, ze chciałem dla ciebie tylko dobrze!
– A jeśli nie dożyję? – Deaktywacja zaklęcia zajęła mi tylko kilka chwil, czego mistrz zupełnie się nie spodziewał: zamilkł w pół słowa i z wyrazem zaskoczenia na twarzy odwrócił się w moim kierunku.
– Tak szybko poradziłaś sobie z neutralizacją?!
Skinęłam zawstydzona.
– Ale to… doskonale!
Pochmurnie patrzyłam na mistrza, zupełnie nie podzielając jego zachwytów. Żeby go szlak trafił, ten cały dyplom z wyróżnieniem. Gdybym była zwykłą trójkową studentką, już podążałabym traktem do Dogewy, ale całe grono pedagogiczne płakałby z zachwytu: dzięki bogom, że się jej w końcu pozbyliśmy! Ale nie, nasz kochany monarcha musi mieć towar pierwsza klasa!
– Całe dwa lata! – nie mogłam się uspokoić. – Najlepsze lata królowi na zatracenie!
– Właśnie dlatego najlepsze, że z wiktem i opierunkiem – z fałszywym optymizmem zapewnił mnie arcymag. – Nie będzie stażu to nie będziesz oficjalnie uważana za magiczkę. Z adnotacją z Dogewy tym bardziej.
– A czy nie można jakoś skrócić tego okresu? Przynajmniej do roku?
– Za późno. Szkoła, reprezentowana przez moją osobę, już zawarła z królem kontrakt, który nie może zostać zerwany przez ciebie.
– A przez Szkołę?
W odpowiedzi podał mi kwotę rekompensaty. Gwizdnęłam z szacunkiem. Mało prawdopodobne, żeby udało mi się zebrać taki majątek nawet w ciągu pięciu lat tego typu pracy. Tym bardziej, że o ile słyszałam, uczciwa robota była w pałacu wyjątkowo marnie opłacana, a nie miałam najmniejszych chęci brać łapówek w zamian za przymykanie oczu na to i owo.
– I kiedy zaczynam tę, za przeproszeniem pracę?
– Od jutra.
– Co?! – zakrzyknęłam z jeszcze większą rozpaczą – A bal absolwentów?!
– Przecież bal jest dziś wieczorem – Mistrz ściągnął brwi w wyrazie niezrozumienia.
– Dokładnie! A jutro będzie poranek absolwenta!
Stary mag z dezaprobatą pokręcił głową:
– Co jest dla ciebie ważniejsze: balanga czy pierwsza prawdziwa praca?
– Ja na tą balangę czekałam dziesięć lat! Może tylko z tego powodu do tej całej Szkoły przyszłam!
– Wiesz co głupie dziecko, uciekaj stąd, zanim zamienię cię z powrotem w pierwszoklasistę albo i w coś gorszego – nakazał ze zmęczeniem mistrz – Trzeba było wcześniej myśleć. Opuszczać wykłady, dostawać dwójki. A teraz bądź tak miła i odpowiadaj tytułowi dyplomowanego specjalisty.
Ze złością odwróciłam się na pięcie i prawie biegiem ruszyłam do wyjścia. Bo jeszcze nie wiadomo, kto kogo zmieni! Oj, pośpieszyłam się ze zdjęciem tej całej blokady, stałby sobie teraz mistrz w muzeum w towarzystwie preparatów, pokrywał się kurzem, pierwszy rok by do niego prowadzili na wycieczki…
– A przy okazji…
Zatrzymałam się w drzwiach, zbyt wściekła, by się oglądać.
– Jeśli chodzi o egzamin, postawiłem ci piątkę. Gratulacje. Ostatnie, czego się mogłem spodziewać przy twoim braku szacunku dla łatwych metod i oczywistych rozwiązań! – Mistrz prychnął z aprobatą. – Byłem pewny, że nie użyjesz Mirtona. Nawet sobie „lustra” nie przygotowałem. Jak się okazało nie słuszne. I zanim miałam okazję przemyśleć sobie to stwierdzenie, drzwi zamknęły się, klepiąc mnie w tyłek.
Dobry nastrój na balu absolwentów był nie do odratowania. Nie cieszyło mnie ani jedzenia, ani po raz pierwszy dozwolony alkohol, ani nowa srebrzysto – niebieską jedwabna sukienka, uszytą przez dogewskie krawcowe. Była pożegnalnym prezentem od Lena i wpędziła w dziką zazdrość połowę absolwentek (po raz kolejny udowadniając przy okazji, że złość piękności szkodzi). Natchniona i opowiadająca o prawdach wyższych przemowa mistrza, w której rozpisane zostały uroki czekającej nas drogi zawodowej, nie wywołała we mnie oczekiwanego entuzjazmu. Powstrzymałam się przed oklaskami – jako, że sufit auli i tak groził zawaleniem – i po cichu wyślizgnęłam się na zewnątrz. Ściągnęłam ze stóp strasznie niewygodne pantofle i przespacerowałam się na bosaka po ciepłej ziemi. Przez chwilę postałam przy ogrodzeniu, podziwiając gwiazdy i uciekającą w nieznane drogę, która w świetle księżyca lśniła lekko.
– Sssmutno ci malutka? – usłyszałam za plecami pełne współczucia sykniecie.
Nade mną zwisała czarna góra z połyskującymi wężowymi oczyma. Smok poruszył koniuszkiem ogona, podcinając mi kolana. Ze śmiechem opadłam na śliskie łuski i złapałam się przechylonego na bok grzebienia.
– Smutno?! Ja tu wrę ze słusznego gniewu! Patrz, żeby ci się ogon nie stopił!
Odporny na temperaturę smok tylko prychnął, zanurzając swój łeb w pobliżu mojej głowy. Wyciągnęłam rękę i podrapałam miękki skomplikowany wzorek ze srebrnych łusek na jego brodzie. Lewark z zadowoleniem zmrużył oczy.
– Daj sspokój malutka, wszystko będzie dobrze… Co to ssą dwa lata? Drobiazzzg, szczególnie dla wampirów i magów. Wrócisssz do ssswojej Dogewy, on na ciebie poczeka…
– Gdyby to wszystko było takie proste! – Westchnęłam bez najmniejszego skrępowania używając smoczego ogona w charakterze kozetki. – Wtedy w Dogewie coś we mnie pękło, Lewark. W zimie siedzi sobie człowiek w pokoju i myśli, że tutaj to przy kominku miło i ze przytulnie się powylegiwać pod kołdrą, pogadać z przyjaciółkami, pospacerować po targu, kupić coś smacznego…Ale latem to się chce uciec z domu, gdzie nogi poniosą: przejść parędziesiąt wiorst pustynną drogą, posiedzieć przy brzegu jeziora, posłuchać szumu fal, zdrzemnąć się leśnej polanie… I zupełnie obojętne mi są moja reputacja, ani na przyszłość i wątpliwe tyły w postaci pałaców. Ja chcę iść po prostu do przodu. I wszystko mi jedno dokąd. Byle do przodu. Wrócić do Dogewy? Ależ jak najbardziej! Tylko, że ja chcę tam WRACAĆ. Wracać i ponowne odchodzić. A z resztą, tak naprawdę nie wiem do końca czego chcę. I pewnie to właśnie mnie tak bardzo martwi…
– A wiesz – spokojnie syknął smok, nie otwierając oczu – że sssama to świetnie wyjaśniłaś, tylko póki co nie potrafisz się z tym pogodzić…
– Z czym? – zapytałam ostrożnie.
Smok uśmiechnął się i w mroku zalśniły dwie rozjarzone czerwienią szczeliny.
– Masz piękne oczu. Zbyt piękne… Nie martw sssię, malutka, wszystko będzie dobrze. Będzie z ciebie doskonały mag praktyk…
– Już to widzę… – mruknęłam ze złością – przez te dwa lata stracę resztę odruchów, strzygi nie dam rady odróżnić od zombi, komu ja będę potem potrzebna?! Chyba ostatnia wiedźma by pogardziła taką „łatwą” robotę… Wiedźma… Wiedźma!!! Lewark, damy radę!