Zostałam obudzona przez Smołkę. Akurat śnił mi się ogromny – i z jakiegoś powodu czarny – wilk, przed którym długo uciekałam po gęstych górzystych lasach, ledwie poruszając ciężkimi jak ołów nogami… Koniec końców zwierzak mnie dogonił, skoczył na plecy, powalił i zaczął objadać, zaczynając od głowy. Oczywiście widok czarnego pyska obwąchującego moją twarz nie wzbudził we mnie zachwytu. Moja towarzyszka, przebudzona wrzaskiem, najpierw zaplątała się w kocu, potem wygrzebała z niego z trudem i z powrotem padła na posłanie, tym razem z radosnym śmiechem.
Zaklęłam, odepchnęłam klaczkę i usiadłam, przecierając zaspane oczy. Zawsze radosna Smołka machnęła powitalnie ogonem w kierunku nieznajomej, obwąchała węgle i zanim zdążyłam zareagować, wpakowała pysk do kociołka. Przez noc zaschło mi w gardle i chłodny napar miętowy byłby akurat na miejscu, ale kobyła załatwiła sprawę w kilka łyków, biorąc zawartość naczynia za jakiś specjalny koński kompocik. Głucho czknęła do hełmu, po czym ze zdziwieniem postawiła uszy i cofnęła się, nie spuszczając oczu z podejrzanego naczynia. Bez trudu złapałam ją za uzdę. W jednym ze strzemion wisiał zaczepiony czubkiem wyświechtany męski but. Przez ile wiorst jego właściciel niechlubnie wlókł się za galopującą kobyłą, wiedziała tylko sama Smołka.
– Ot, bisowa koniaka – aprobująco zauważyła dziewczyna. Tylko wiejskie niedojdy na jarmarkach zaglądają koniom w zęby, żeby zrobić wrażenie doświadczonych kupców i obniżyć cenę. Prawdziwemu zawodowcowi wystarczy jedno spojrzenie. I właśnie takim spojrzeniem moja nowa znajoma obrzuciła żylaste nogi, podciągnięty brzuch i widoczną pod lśniącą sierścią muskulaturę. – Twoja?
Skinęłam głową. But nie wyglądał na należący do rozbójnika. Pewnie na bezpańskiej kobyłce chciał przejechać się jakiś chłop. Tak czy siak, do przewieszonych przez siodło sakw się nie dobrał i wszystko było na miejscu, nawet miecz. Pokręciłam but w rękach i już chciałam wyrzucić go w krzaki, gdy rychło w czas usłyszałam nieco przygłuszone brzęczenie. Ze środka wyciągnęłam trzy owinięte szmatką złote monety, które nieco polepszyły mi nastrój.
Gdy ja pieściłam i chwaliłam roztropną kobyłkę, dziewczyna zwinęła koc, przepłukała kociołek i napełniła go wodą z flaszki.
– Masz coś jadalnego? Bo ja tylko chleb ze słoniną, a i to na jeden kęs.
Pogrzebałam w torbie i zdecydowałam, że przyszedł czas na podejrzaną kaszę owsianą, póki nie zrobiła się z niej kasza jednoznacznie robaczywa. Rzuciłam woreczek obok ogniska i wyćwiczonym gestem dotknęłam górki opału, która nijak nie chciała zająć się ogniem od ledwie gorzejących węgli. Wilgotne polana zatrzeszczały z niezadowoleniem i zaczęły pluć skrami, ale zajęły się płomieniem. Moja towarzyszka drgnęła zaskoczona i na wszelki wypadek odsunęła się od ogniska, a przy okazji ode mnie.
– A ty kto jesteś? – przypomniałam sobie nieco poniewczasie.
Przez chwilę milczała, ni to szukając właściwych słów, ni to próbując wygrać nieco czasu na kłamstwo:
– Jak by ci to powiedzieć… Tak przechodziłam obok…
Gdzieś już to słyszałam. Dziewczyna zauważyła mój sceptyczny grymas i szybko się poprawiła:
– Jestem najemną wojowniczką, chciałam ściąć sobie drogę do traktu. Myślałam, że załapię się jako strażniczka do kupieckiej karawany albo do czyjejś ochrony. A przy okazji, na imię mam Orsana.
Po raz pierwszy miałam okazję trochę lepiej przyjrzeć się mojej wybawicielce. Typowa wineczanka: jasnowłosa, o brązowych oczach i czarnych brwiach, wyraźnych rysach twarzy, mojego wzrostu, szczupła, ale mająca dużo mocniejsze kości. Mieszkanki Winessy znane są z wyjątkowo kobiecych kształtów i dosyć żywo wyobraziłam sobie Orsanę za jakieś dwadzieścia lat, jako rumianą babę, której wpół nie obejmiesz, z talerzem pierogów w rękach – o ile oczywiście do tego czasu wyjdzie za mąż, urodzi gromadkę dzieci i zarzuci codzienne treningi. Co prawda spokojne życie raczej jej nie groziło, z tak upartym podbródkiem i wyzywającym, ironicznym spojrzeniem.
– Ja jestem Wolha. A gdzie masz wszystko?
– Co wszystko? – pogubiła się Orsana.
– No, miecz, łuk, garść noży do miotania, kolczugę, nakolanniki, parę kastetów, konia bojowego? Co tam jeszcze powinno być w ekwipunku najemnika?
– A, o to ci chodzi… – Orsana posmutniała. – Niestety… Wyrosłam w biednej chłopskiej rodzinie, matka ledwo co zebrała mi na drogę dwadzieścia sztuk złota, a ojciec oddał swój stary miecz, który złamał się o łeb tamtego rześkiego rozbójnika. Tygodnia go nie miałam, zaraza…
– Czyli jesteś na drodze tak samo nowa jak i ja – podsumowałam.
– Jak i ty? Myślałam, że rozbójnicy zabrali cię z jakiegoś rozgrabionego sioła i zamierzali… – dziewczyna zaczerwieniła się i szeptem dokończyła: – zbezcześcić…
Teraz ja przez chwilę zwlekałam z udzieleniem odpowiedzi, tak jak wcześniej Orsana. Opowiadanie całej prawdy o sobie nie było najlepszym pomysłem. Ale nie miałam też najmniejszej ochoty na oczywiste kłamstwa – zaplączę się w nich, wywołam głupie podejrzenia, a potem ona będzie w moją stronę zezować i zadawać podchwytliwe pytania.
– Jestem magiczką, tydzień temu dostałam dyplom z wolnym przydziałem. Też szukam pracy, ale najlepiej bez walki wręcz i bezczeszczenia.
– Magiczka? – Orsana gwizdnęła z szacunkiem. – A nie kłamiesz? W mieście widziałam magów, same facety, stare pierniki w kołpakach i szatach z gwiazdami. A i wiedźmy niby powinny u siebie w chatkach mieszać zioła ni to kurzymi łapkami, ni to gałęziami po samobójcach i robić wbrew przejeżdżającym ludziom.
– Zrobić wbrew to ja zawsze mogę – roześmiałam się. – Dla twojej informacji, w chatkach siedzą tylko oszustki, które przy pomocy tychże kurzych łap mieszają ludziom w głowach. Tak przy okazji, sproszkowane są znacznie efektywniejsze, mam gdzieś saszetkę… Możemy dosypać do kaszy, dla smaku.
– Nie no, przeżyję bez tego – Orsana spiesznie odmówiła. – A czy dasz radę zamienić pałkę w miecz?
Mogłam tylko rozłożyć ręce:
– Niestety… Tworzeniem mieczy się nie zajmuję. Zwróć się do kowala.
– Szkoda – westchnęła dziewczyna. – Zostało mi szesnaście kładni, a pilnie potrzebne mi miecz, kolczuga i koń w pełnym rynsztunku. Sam koń kosztuje nie mniej niż pięćdziesiąt, więc wystarczy mi tylko na ogon i kopyta.
– To kup póki co miecz, a nim zapracujesz na całą resztę – zaproponowałam.
– Przez miesiąc? Mało prawdopodobne. – Uderzeniem o kolano złamała grubą gałąź i cisnęła odłamki do ogniska. Gdybym chciała uczynić podobnie, złamałabym sobie nogę.
– Czas cię nagli? – spytałam z przyjazną ciekawością.
– Chciałam załapać się do belorskiego legionu. Za miesiąc jest letni nabór i dowolny wojownik, który wytrzyma próbę, zostanie wcielony w szeregi. Jeżeli, oczywiście, posiada pełny ekwipunek. A tak będę musiała czekać do przyszłego roku.
Z kociołka kipiała gęsta piana w podejrzane ciapki, ale zdecydowałam, że nie będę psuć sobie apetytu jej dokładnym badaniem, i po prostu zdmuchnęłam całość do ogniska, pomagając sobie łyżką. To nic, kasza będzie bardziej jędrna.
– A co za próba?
– A takie tam drobiazgi. Pojedynek na miecze, kopie i kusze – niedbale machnęła ręką dziewczyna, krojąc chleb i słoninę.
– Niczego sobie drobiazgi! – Miałam okazję widzieć kilka takich pojedynków. Po ich zakończeniu z areny po cichu i niezauważalnie wywlekano za nogi nie dość roztropnych kandydatów. – Wydaje mi się, że dodatkowy rok życia wcale ci nie zaszkodzi.
– Wojownik żyje w walce! – Orsana hardo zadarła nos.
– W niej też umiera, i to nader szybko – zgodziłam się. – W każdym razie mam u ciebie dług. Nie opływam co prawda w gotówkę, ale jeśli chcesz, możemy podróżować razem, póki nie uzbieramy na kupno konia dla ciebie.
– Doskonały pomysł! – Orsana uśmiechnęła się, ale natychmiast spoważniała i szybko zapytała: – Na pewno tego chcesz? Ja nie mam nic przeciwko towarzystwu, razem zawsze raźniej, ale przecież ty miałaś jakieś plany?
Plan miałam jeden: zabrać się stąd możliwie szybko i daleko, a w wolnym czasie dobrze przemyśleć zaistniałą sytuację. Do Dogewy nie mam po co jechać, to pewne. Tym bardziej że właśnie tam będą na mnie czekać. Jeżeli jak gdyby nigdy nic wrócę do Starminu, wampiry ostatecznie przekonają się, że to ja zabiłam ich władcę, i zażądają wydania przestępczyni. A naszemu królowi wystarczy tylko dać powód do waśni z nimi, cała ta dolina jest dla niego solą w oku i nie pozwala wyprostować granicy. Poza tym trochę za wcześnie, żeby rozpaczać po Lenie, może teraz wilk sobie pobiega, przewietrzy się i dojdzie do siebie. Jak bardzo bym się o niego martwiła, samodzielne szukanie go nie ma sensu i dużo bardziej celowe będzie przeczekanie i nienatrętne rozpytywanie dookoła o tych rozbójników udających wampiry. Tak duża banda po prostu nie mogła pozostać niezauważona, a na jej rachunku powinny być i jakieś inne przestępstwa.
– Nie, żadnych planów – stwierdziłam zdecydowanie. – Jak trakt, to trakt. A tak przy okazji, gdzie on jest?
Orsana machnęła ręką w kierunku widzianych wczoraj w nocy ogników:
– Jeśli mapa nie kłamie, powinien być tam.
Słońce oślepiało, miałam problemy, by wypatrzyć cokolwiek na horyzoncie czy ocenić odległość na bezkresnej równinie.
– To sprawdzimy – stwierdziłam krótko, mieszając bulgoczącą owsiankę. Orsana ucichła z szacunkiem, ponieważ nadchodził najbardziej odpowiedzialny moment, przed którym kasza jeszcze nie dość się rozgotowała, a po nim – na śmierć przywierała do ścianek.
Ale udało mi się. Parząc sobie języki i dmuchając na pełne łyżki, wyżarłyśmy owsiankę wprost z kociołka, a to, co zostało, dałam Smołce. Zajęta jedzeniem kobyła pozwoliła Orsanie nawet poklepać się po szyi, lecz tak pochmurnie łypnęła na nią znad hełmu, że śpiesznie wcisnęłam się pomiędzy obie damy, dla niepoznaki podnosząc z ziemi wylizany do blasku kociołek. Najemniczka nic nie zauważyła i już przymierzała się do siodła.
– Uniesie dwójkę czy będziemy jechać na zmianę? Jak chcesz, to ty pierwsza.
– To niedaleko, może przejdziemy na piechotę? – zaproponowałam, łamiąc sobie głowę, jak by tu możliwie taktownie wyjaśnić Orsanie, że moja kobyła w zasadzie nie jest kobyłą, a do tego bywa bardzo wybredna, jeśli chodzi o wybór jeźdźców.
Lecz dziewczyna tylko uśmiechnęła się w odpowiedzi:
– Wsiadaj!
Nawet nie zdążyłam wyprostować się w siodle, gdy Orsana już lekko wskoczyła na nie za moimi plecami, ledwo dotykając ręką końskiego grzbietu. Smołka zazdrośnie zerknęła do tyłu, ale zobaczyła wodze w moich rękach, uznała Orsanę za kolejny pakunek i się uspokoiła.
– Jak się zmęczy, to zeskoczę. A ty się o mnie nie martw, ja mogę biec obok, na treningach mnie uczyli. Tyle żeby się złapać strzemienia, a potem nawet i w galop.
Ukradkiem odetchnęłam. Nie widziała galopu Smołki, bo tylko ręka by w strzemieniu została.
Podwójne obciążenie nie miało na kobyłę żadnego wpływu, z niezmienną energią wyrywała się do przodu, co rusz musiałam ją powstrzymywać. A nuż wczorajsi rozbójnicy czekali na nas konno i zmęczona Smolka nie da rady dostatecznie szybko przed nimi nawiać? Nie wątpiłam, że wcześniej czy później i tak zostaną w tyle, ale im mniej bełtów poleci w naszą stronę, zanim to się stanie, tym lepiej dla nas.
Myśli Orsany również podążały w tym kierunku:
– I czego oni się tak ciebie uczepili?
– Zwykli grabieżcy – skłamałam, ciesząc się, że najemniczka siedzi z tyłu i nie widzi wyrazu moich oczu. – Zabrali pieniądze, potem by zbezcześcili i zabili…
– Wiedźmę? Wieszając na drzewie głową do dołu? Coś mi się nie chce wierzyć. Bardziej podobne do przesłuchania czy namawiania do niedobrowolnej współpracy.
– A leszy ich tam wie, dzięki tobie nie miałam okazji porozmawiać z nimi o konkretach – wykręciłam się. – Kto cię trenował? Dobrze walczysz.
Z jakiegoś powodu teraz Orsana chwilę milczała:
– A, to… tata, trochę wujek. Oni przez całe życie służyli w legionie, wojacy z dziada pradziada, w domu rozmowy były tylko o tym, jak i kogo posiekali na tatar.
– Ty też chciałaś?
– A kto mnie tam pytał? Uczyli machania mieczem, ponieważ sami nie umieli nic innego – z pretensją w głosie powiedziała dziewczyna. Wyglądało na to, że pożegnanie z krewnymi wcale nie było aż tak ciepłe, jak mogło się to wydawać.
– Dlaczego nie wysłali cię do winesskiego legionu? No dobrze, ostatnia wojna pomiędzy Belorią i Winessą przypominała raczej głupi dowcip: armie wyszły na pole walki, popatrzyły po sobie, po czym nasza wycofała się bez walki, a wasza ze zdziwienia nawet nie poszła grabić wsi. Ale kto może zaręczyć, że następnym razem nie zetkniecie się z ojcem nos w nos?
– Po pierwsze, po tamtej wojnie mamy z wami pokój podpisany na pięćdziesiąt lat. Po drugie, do winesskiego legionu dziewczyn nie biorą. A tak przy okazji, tata opowiadał, że po wsiach się jednak przeszli, ale bardzo uprzejmie i z pieniędzmi w garści, ponieważ trochę wstyd wracać z wyprawy z pustymi rękoma, trzeba było przynajmniej jakiś upominek, niechby nawet słomianą kukłę w regionalnym stroju przywieźć dla teściowej. Poza tym słoninę macie tanią. Nasi się potem długo dopytywali, czy to była jednak wojna, czy belorska zabawa narodowa: wyzywamy sąsiadów, zbieramy wojsko, efektownie maszerujemy przez połowę kraju, a potem przepraszamy i mówimy, że żartowaliśmy? W ramach wsparcia regionalnego chałupnictwa i sprzedaży zleżałej słoniny?
– Oj, tak, nasz król to prawdziwy specjalista, jeśli idzie o zabawy narodowe – westchnęłam. – Pamiętam chociażby oblężenie Wzgórza Zamkowego. Pewnie przed tą całą „wojną” trenował.
– A co za wzgórze? – zaciekawiła się najemniczka. No i musiałam opowiedzieć Orsanie tę smutną i pouczającą historię. A przy okazji umiliłyśmy sobie drogę.
…Dwa lata temu świętowaliśmy równe sto lat od zajęcia przez wojska królewskie wspomnianej już twierdzy na wzgórzu za miastem. Tak w zasadzie to nikt nie pamiętał, z jakim wrogiem walczył nasz odważny naród i skąd rzeczony wróg się w twierdzy w ogóle wziął, ale najważniejsze było, że wygrali ci, co powinni, czyli my. No więc król postanowił, że uczci tę wspaniałą datę festynem z inscenizacją ataku na ruiny. W całym kraju ogłoszono święto, żądny igrzysk naród radośnie zjechał się do stolicy, a Naum zarządził, by w związku z okazją wypolerować jego paradną zbroję, która z racji nieużywania zdążyła już porządnie zardzewieć, i jakoś przygotować twierdzę, przynajmniej z przodu. Sumienni budowniczy w terminie postawili kamienną ścianę na zębatych resztkach starych murów – co prawda zrobili to dokładnie tak, jak król kazał, czyli przed główną bramą. Sądząc ze wszystkich oznak, powstała forteca obliczona była na bezgranicznie tępego i upartego wroga, który cierpi na nadmiar rycerskiego honoru i polezie na tę jedyną ścianę. Na obrońców twierdzy wyznaczono znajdujących się w niełasce dworaków, których przebrano za zagadkowych wrogów, czyli w czarne skórzane zbroje bez znaków rozpoznawczych. Sam król zażyczył sobie stanąć na czele elitarnego oddziału rycerzy, na wszelki wypadek założywszy na hełm największą i najbardziej błyszczącą koronę, żeby jakiś nadto energiczny obrońca nie spowodował przypadkiem urazów na ciele Jego Delikatności. Dookoła wzgórza rozstawiono kramy ze słodyczami i piwem, dziesiątki minstreli, przekrzykując się nawzajem, rozdzierało ciszę pełnymi uczucia pieśniami – z bliżej nieznanego powodu poświęconymi Naumowi, a nie prawdziwemu zwycięzcy. Wędrowni kuglarze dławili się ogniem, a złodzieje bez większych przeszkód pozbawiali kieszenie gapiów, podziwiających maszerujące w kierunku wzniesienia wojsko, nadmiaru gotówki. „Wrogowie” smętnie obserwowali wojsko ze szczytu ściany, trzymając w pogotowiu długie lagi, drewniane miecze i wiadra z zimną wodą, które miały zastępować wrzącą smołę.
Wydarły się trąby bojowe, król uroczyście zsiadł z konia u podnóża wzniesienia, zasalutował mieczem w kierunku przeciwnika i bardzo malowniczo wskazał tymże mieczem twierdzę.
Rycerze odważnie rzucili się do szturmu.
Niestety, król nie wziął pod uwagę jednego przykrego drobiazgu – jego daleki poprzednik atakował zamek suchym latem, a lato obecne było deszczowe jak rzadko. Skutek: gliniasta ziemia na łysych zboczach wzgórza zmieniła się w śliskie błoto, na którym miałaby trudności nawet koza, a co tu dopiero mówić o setce zakutych w zbroje rycerzy.
Pierwsza dziesiątka dowodzonych przez Nauma entuzjastów zdołała w jakiś sposób oszukać prawa natury i dotrzeć dosyć wysoko, na jakieś czterdzieści łokci, ale obrońcy nie zdążyli nawet chlusnąć w kierunku zuchwalców wodą, bo i bez tego wilgotna ziemia osunęła się pod ich stopami.
Liczne wśród widzów niewiasty zapobiegawczo zakryły uszy swoim nieletnim dzieciom – umazana błotem kupa ludzi zsuwająca się z łomotem wydawała z siebie mnogość niekoniecznie cenzuralnych dźwięków, które zbierały się w słowa, a nawet i we wcale skomplikowane zdania.
Powoli, acz pewnie rzeczona kupa rozpełzła się, wyjawiwszy na samym dole nieco wymiętego króla w pogiętej koronie. Rozeźlony Naum złapał oddech i zarządził powtórny atak, tym razem nie świecąc rycerzom osobistym przykładem, a tylko z natchnieniem komenderując nimi przy użyciu szerokiej tuby.
Rycerze z uporem dążyli do twierdzy na kolanach, podciągali się na wtykanych w ziemie mieczach, a nawet pełzli, korzystając z ostrych czubków żelaznych butów i uwieńczonych kolcami nakolanników. Ale wystarczało, że jeden z nich zaczął się ześlizgiwać, by wszyscy znajdujący się niżej jak dojrzałe winne grono zrywali się z miejsca i z narastającą szybkością pędzili w dół. Niektórzy machnęli na sprawę ręką i spróbowali dobrać się do zamku od strony tylnej, praktycznie zniszczonej ściany, ale odważni obrońcy poczuli się tym faktem wysoce urażeni i odmówili walki z tak niesumiennym przeciwnikiem, po czym z hańbą odesłali go z powrotem. Zresztą niektórzy atakujący kategorycznie odmówili zarówno odejścia, jak i dalszej walki – zmieszali się z wrogiem, rozsiedli pod murami, rozsupłali zawiniątka przygotowane przez troskliwe żony i z chmurnym wyrazem twarzy zabrali się do konsumpcji chleba i świeżych ogórków.
Naród głośno wyrażał swoją radość. Naum zgrzytał zębami. Oblegani zrywali boki ze śmiechu, jednak w końcu ulitowali się i zrzucili wrogom liny. Rycerze, którzy z wielkim trudem pokonali szczyt murów, przeważnie dziękowali swoim wybawcom, po czym z jękiem padali w cień, ściągali hełmy i zachłannie pili z wiader ze „smołą”. Niestety, niektórzy oblegający wykazali się rzadką podstępnością i spróbowali zerwać łopoczącą nad fortecą flagę, co oznaczałoby przejęcie tej pierwszej. Ale obrońcy natychmiast opamiętali się, oburzyli i nie bez pomocy szlachetnych rycerzy zabrali do spychania spryciarzy w dół wzgórza. Ci zaś bez żadnych przeszkód turlali się do samych jego stóp, przy akompaniamencie okrzyków widzów.
Zabawa trwała dobre dwie godziny, aż ostatecznie obolali ze śmiechu wrogowie sami zdjęli tę nieszczęsną flagę. I tak przywrócona została sprawiedliwość historyczna…
A my tymczasem dotarłyśmy do sioła – nieoczekiwanie dużego, od miasta odróżniał je tylko brak kamiennych domów i bruku. Zwało się Kłótniem i znajdowało na witiagskim trakcie, który przecinał Belorię z zachodu na wschód, lekko pod skosem, od Winessy do Jesionowego Grodu. Sam trakt był centralną wiejską drogą. Prawie nieprzerwanym potokiem poruszali się po nim podróżnicy – handlarze, żebracy, gońcy, najemnicy, przyjezdni artyści i oszuści (czasem będący jednym i drugim naraz), minstrele i cala masa innych kochających podróże ludzi. Oczywiście w siole istniała gospoda, a przy niej karczma „Dębowy Pieniek”, pełna ludzi i świeżych informacji.
Orsana rozglądała się na boki z taką ciekawością, jakby po raz pierwszy miała okazję widzieć karczmę od środka. Jej spojrzenie po kolei zatrzymywało się na warkoczach czosnku, chroniących budynek i znajdujących się w nim ludzi przed siłą nieczystą, ogromnych kuflach piwa, zwisających z sufitu lampach, jeszcze niezapalonych, ale już od rana napełnionych olejem, ciężkich i solidnych stołach oraz ławach, zbitych z dębowych bali – żeby nie szło ich połamać ani oderwać od ziemi przy okazji zadymy.
Za kilka sztuk srebra wynajęłyśmy izbę na noc – na stryszku, malutką, lecz zamykaną na klucz, zaniosłyśmy tam bagaże i zamówiłyśmy kolację oraz śniadanie dla siebie i dla kobyłki. Na nas karczmarz spoglądał sennie i obojętnie, ale Smołka go zachwyciła; długo cmokał językiem, podziwiając ją z okna, po czym z miłością zapytał:
– A czym panie każą ją nakarmić? Jęczmieniem, owsem, sianem z łąki? Może bym wysłał chłopaka, żeby skosił trochę koniczyny?
– Wszystko jedno, tylko proszę uważać na ręce – westchnęłam.
Smolce akurat bardzo się nie spodobał gapiący się na nią łachmaniarz, bez uprzedzenia odwróciła się do niego tyłem i uderzyła kopytami, wykopując go w sam środek kupy gnoju, co wywołało głośny rechot wszystkich znajdujących się w pobliżu. Karczmarz do reszty rozpłynął się w zachwytach. Okazało się, że przecudna kobyła kopnęła znanego oszusta i złodzieja koni, który dawno już kręcił się po targach, ale nigdy nie został złapany za rękę.
Szybko odprowadziłam Smołkę do stajni, póki karczmarz nie wpadł na pomysł bliższego zapoznania się z cud – konikiem. Wróciłam, naradziłam się z Orsaną i zdecydowałyśmy, że najpierw poszukamy pracy w samym siole, a potem, jeżeli rzeczywiście trafi nam się jakaś poszukująca ochrony karawana, dołączymy do niej. W każdym razie nie miałyśmy zamiaru zatrzymywać się w Kłótniu na dłużej – mnie martwili rozbójnicy, którzy nadal pozostawali zbyt blisko, a Orsana marzyła o odwiedzeniu Witiagu znajdującego się dwa dni drogi od Kłótnia, dużego miasta znanego z ruin elfiego zamku i najlepszych w całej Belorii słodyczy.
Jako że chciałyśmy możliwie szybko obadać sioło, ściągając na siebie przy tej okazji możliwie najmniej uwagi, rozdzieliłyśmy się. Mało prawdopodobne, by ktoś chciał wynająć nas obie naraz, a nawet jeśli, to wieczorem spotkamy się w karczmie i wymienimy nowinami. Ja wyszłam jako pierwsza – Orsana wdała się w żywą dyskusję z solidnych gabarytów chłopiną przy drzwiach, który pokazywał jej swój miecz, podczas gdy ona z mądrym wyrazem twarzy stukała paznokciem po ostrzu. Potem, ku ogólnemu zachwytowi i używając tylko lewej ręki, z gwizdem rozkręciła miecz nad głową, zwinnie przekładając palce na rękojeści, a po chwili takiej zabawy nieoczekiwanie rzuciła nim przez całą karczmę, tak że ostrze do połowy znikło w szczelinie między balami. Krasnolud, który siedział przy stole blisko ściany, popatrzył w górę, zszarzał na twarzy, po czym odłożył nadgryziony chleb i na wszelki wypadek pomacał się po czubku głowy.
Na centralnej ulicy panował hałas, a ludzi było prawie tylu co w stolicy. Na środku niewielkiego placu rozłożył się tabor koczowników, źródło przeważającej części rabanu: piszczały umorusane dzieciaki, smagłe kobiety w pstrokatych, mocno wyciętych z przodu sukniach przenikliwym zaśpiewem namawiały do wróżby, głośno kłócili się mężczyźni, rżały konie i szczekały psy. Dookoła biegały handlarki z drożdżówkami i orzeszkami, na odwróconych koszach siedzieli lokalni mistrzowie wyrobów ludowych z rozłożonymi na ziemi glinianymi gwizdkami i słomianymi babami, statecznym krokiem spacerowali przyjezdni kupcy, wymieniający uwagi ze sobą nawzajem i z miejscowymi.
Obeszłam plac bokiem i skręciłam w uliczkę pomiędzy budynkami. Tu było trochę ciszej, domy stały otoczone sadami i ogrodami, a tu i tam suszyły się na palikach sieci – w okolicach Kłótnia znajdowało się niewielkie jeziorko.
Uczciwie mówiąc, nie wkładałam jakiegoś szczególnego wysiłku w szukanie roboty. Był to jednak niezły pretekst do rozpoczęcia rozmowy. Po otrzymaniu kolejnej odmowy nie śpieszyłam się z odejściem, rzucałam niewinną uwagę na temat wyjątkowo upalnej wiosny. W większości wypadków zapewniało mi to półgodzinną pogawędkę. Tajemniczym tonem informowano mnie, że nie jest to dobry znak, niedługo znowu uderzą mrozy, i to takie mocniejsze od poprzednich, wszystkie pędy pomarzną, pąki się osypią, a sąsiadka Głąbka w nocy zamienia się w siwą kobyłę i w takiej bezwstydnej postaci skacze nad dachami, rzucając w kominy klątw – trawę, co powoduje, że gospodyniom się kasza przypala i zupa kwaśnieje, a co się dzieje z chłopami, to w ogóle wstyd mówić. Sumienne i pełne współczucia potakiwanie sprawiało, że potok informacji i plotek lał się równym strumieniem i zanim nastał wieczór, wiedziałam już wszystko, co było mi potrzebne.
Żadne, nawet najcichsze wieści o bandzie rozbójników tu nie dotarły, jeżeli nie liczyć za rozbójników karczmarza i właścicielki gospody, którzy zapewniali sobie nawzajem klientelę i zdzierali ze trzy razy nad cenę. Podobni do wampirów obcy na gniadych koniach do sioła również nie zawitali. Czułam się zmęczona, głodna i w wyniku całkowicie nieudanych poszukiwań pracy zupełnie straciłam zapał. Koniec końców zwyczajnie usiadłam na poboczu drogi, żeby nieco złapać oddech i uporządkować myśli.
Nie chciało mnie opuścić paskudne, męczące uczucie, że czas działa przeciwko mnie. A co, jeśli Len właśnie teraz ponownie umiera gdzieś w lesie, nadal nie zmieniwszy postaci? Wyglądał paskudnie, a te oczy… Kiedy mieszkałam w Dogewie, tylko w ten sposób odróżniałam wampiry od udomowionych wilków, których w dolinie było pełno. Stop, a jeśli w ogóle nie było tam prawdziwych wilków? Co wtedy mówiła Kryna? „Przekonał się, że oddał mnie w dobre ręce, i odszedł”… A może on też był kiedyś wampirem, a potem zginął i został z nią po śmierci, milczące, oddane zwierzę, wspomnienie, „którym nie można żyć, jakkolwiek dobre by było”?
W takim wypadku nie ma dla mnie nadziei.
Wyglądałam na tak umęczoną i nieszczęśliwą, że jakiś przechodzień o dobrym sercu rzucił na moje kolana miedziaka. Podniosłam spojrzenie i zobaczyłam karczmarza z wypatroszonym gąsiorem pod pachą – pewnie wszyscy pomocnicy byli zajęci i musiał osobiście wybrać się do rzeźnika. Gdy biedak zorientował się w sytuacji, rozpłynął się w przeprosinach, że niby nie poznał.
Tylko machnęłam ręką i zwróciłam datek.
– Stało się coś? – ze współczuciem zapytał karczmarz, chowając monetkę.
– Po prostu jestem zmęczona.
– A szkoda, ja akurat miałem pani pracę zaproponować… – zasmucił się, przekładając gąsiora do drugiej ręki. – Ale to się nie śpieszy, tak, wilkołaka nauczyć moresu…
Takie postawienie sprawy było cokolwiek nietypowe, więc ostrożnie poprosiłam o sprecyzowanie, co dokładnie powinnam zrobić z tymże wilkołakiem.
– A cokolwiek, byleby się uspokoił – z irytacją w głosie rzucił karczmarz. – Do reszty, pies jeden, wstyd stracił. W nocy hasa po wsi i do okien zagląda, ratunku przed nim nie ma. I to dobrze, jak się z własną żoną miłujesz: popatrzy i sobie pójdzie, ale kiedy sąsiadka wpadnie z wizytą, to zaczyna do sumienia wołać, i to tak przenikliwie, jakby z księgi czytał, aż włosy dęba stają. I rzeki ognia przypomina, i mrakobiesy z rozżarzonymi szczypcami, i co one tymi szczypcami robią… Lepiej by było, jakby cholernik kogo zagryzł i się uspokoił na miesiąc, jak każdy normalny potwór. Już nawet dajnowi się skarżyliśmy, a on tylko oczy podnosi ku niebu i je palcem wskazuje: że to niby boska kara zesłana za nasze grzechy! Macie się modlić i częściej ofiary składać. To może lepiej się zrzucić raz jeden i dla pani, niż co noc wysłuchiwać takich litanii, a z rana lecieć do świątyni ze świecą.
– I pan mówi, że tak co noc? – spytałam ze zwątpieniem.
Karczmarz ochłonął i mruknął, że to tylko tak, bo ładnie brzmiało, ale wilkołaka jednak ma już powyżej uszu i niechaj ja sobie z nim robię, co chcę, ale żeby nie psuł odpoczynku porządnym ludziom.
Obiecałam, że się zastanowię, a tymczasem wróciłam na centralną ulicę, kupiłam pasztecik z kapustą oraz posiekanym jajkiem, przegryzłam i nieco się uspokoiłam. Nie ma co tracić nadziei przed czasem, przecież po coś ci rozbójnicy ochraniali ciało Lena – nie spalili go ani nie pochowali. Wilk w klatce im średnio potrzebny, trup takoż. Tak, rozpatrywali również takie możliwości, ale się nie śpieszyli. Czyli jednak mieli w planach jakoś go wskrzesić i wykorzystać, licząc na jakiś tam rear. Ciekawe, co to jest ten rear? Wampiry na pewno wiedzą. Rety, jak mi brakowało Lena – z jego durnym zwyczajem przemilczania rzeczy, o których z jego punktu widzenia nie powinnam wiedzieć, ale udzielania uczciwych odpowiedzi na wprost zadane pytania… Nie raz i nie dwa włosy mi stawały dęba, na przykład kiedy zupełnym przypadkiem dowiedziałam się, że najkrótsza droga pomiędzy stolicą Dogewy i jedną z dużych wsi, z jakiegoś powodu omijana przez miejscowych szerokim łukiem, prowadziła przez opuszczony cmentarz, o którym wieść gminna niosła, że tam straszy… I to po tym, jak chodziłam tą drogą przez calutki miesiąc i nawet siadałam na takich wygodnych wzgórkach, żeby odpocząć! A sam Len, jeżeli mi towarzyszył, niezmiennie stał obok, przekonując, że nie jest zmęczony, i uważnie rozglądał się na boki. „Co to za różnica – tłumaczył się potem – nikt nic broni chodzenia po cmentarzach i jeżeli tobie tak jest wygodniej, to po co miałbym ci psuć nastrój?…”
Leszy by to wszystko wziął, wszystko bym oddała za kolejny żarcik Lena albo przynajmniej za możliwość znalezienia się u jego boku na tamtej polanie, nawet gdyby już nie udało mi się jej opuścić…
Nie, stanowczo potrzebowałam innego tematu do rozmyślań. Zdecydowanym gestem wytarłam mokre oczy, wpakowałam do ust resztki pasztecika i udałam się „moresować” wilkołaka.
Nie zastanawiając się długo, urządziłam zasadzkę obok karczmy, czyli usiadłam na pniu za drewutnią. Z tego miejsca wspaniale widać było całe podwórze, na które wychodziła większość okien. Szczególnie się nie chowałam, ale milczałam i nie ruszałam się, a ciemne ubranie pomagało mi wtopić się w mrok nocy.
Koło północy nagle zawyły wszystkie psy we wsi i z krzaków porzeczki wyskoczył wilkołak – stworzenie podobne do wilka, lecz mające prawie trzy łokcie w kłębie, krótki ogon i solidną rudą brodę, widoczną na tle szarej sierści. Wyraźnie się bał, rozglądał na boki, a gdy wyszłam naprzeciw, uprzejmie się przywitałam i przedstawiłam, informując o celu naszego spotkania, do reszty stracił odwagę. Zaczął w skomplikowanych zdaniach przepraszać za swoje niewłaściwe zachowanie i obiecał mi, że poprawi się oraz przestanie urządzać nocne kazania, tylko „przeciekający dach naprawi, wyzłoci ikony i jeszcze zamówi u malarza, żeby odnowił portrety, bo sam już nie odróżnia świętych od mrakobiesów”, w którym to celu „wziął na duszę grzech, dając wolę przeklętemu opętaniu, które przedtem trzymał na wodzy modlitw i pobożnego życia”, ponieważ „nie pójdzie pastwa po właściwej drodze bez niedrzemiącego stróża i strach ten dobry dla nich jest”.
Z trudem powstrzymałam się od śmiechu, wyciągnęłam miecz i obiecałam, że przekażę połowę honorarium na świątynię.
Pobożny wilkołak pisnął i rzucił się do ucieczki, w biegu wołając: „Zgiń, przepadnij! Ratujcie mnie, dobre ludzie! Co to się takiego dzieje! Za słuszną wiarę od wstrętnej wiedźmy męki śmiertelne znoszę!”.
Głośno potupałam w miejscu i schowałam miecz do pochwy, uznając zadanie za wykonane.
– Jutro będzie jarmark we wsi – radośnie poinformowała mnie Orsana, gdy już rozebrałam się, na paluszkach podeszłam do dużego wspólnego łóżka i ostrożnie schowałam pod kołdrę, cały czas ze wszystkich sił próbując jej nie obudzić. – Trzeba będzie pójść i popatrzeć, tutejsze ceny powinny być niższe niż w mieście. A ja zarobiłam jednego kładnia, zastąpiłam wykidajłę przy drzwiach. Uszkodził staw i uznał, że sobie dzień poleży.
– I wielu wyrzuciłaś?
– Tylko jednego, bo wziął mnie za dziwkę. A jak tobie poszło?
– Drobiazg. Jeden wilkołak, ale taki prawdziwy. Nie zabiłam go, więc mało prawdopodobne, by ktokolwiek mi zapłacił.
– Znaczy się co?
– Prawdziwe wilkołaki zmieniają postać na własne życzenie i w dowolnej chwili, zachowując rozum i zdolność mowy. A jeżeli umiejętność ta nie jest wrodzona, tylko pojawiła się, powiedzmy, na skutek klątwy albo ugryzienia kudłaka, to zmieniają się w stwory rodem z koszmaru wyłącznie w nocy albo w ciemności i rzucają na wszystko, co się rusza, a potem nic nie pamiętają… Co prawda wśród prawdziwych również zdarzają się żądne krwi potwory, dokładnie tak samo jak wśród ludzi.
– A one są straszne? – z drżeniem w głosie spytała Orsana, trzęsąc się pod ciepłą kołdrą.
– Zwykłe – ziewnęłam – podobne do wilków, kudłate, o okrągłych uszach, nos pokryty sierścią, pysk krótszy niż u wilków, ale za to szerszy. Podstawowa różnica: ślad będzie miał pięć palców. Ale pazury też mają, luz problemu wlezą po ścianie z belek. Zresztą ten to tylko przez okna zaglądał… Ale co tam, leszy z nim, dobranoc!
Już zasypiając, usłyszałam, jak Orsana przekradła się do okna i zamknęła okiennice na haczyk.