Koniec końców przed odjazdem nie miałam okazji by zobaczyć się z Lenem. Z jakiegoś powodu uznałam to za zły znak. I to nie przez egzamin. W okolicach dziesiątego roku nauki człowiek zaczyna rozumieć, że wiedza absolutna nie istnieje, za względną nie postawią mniej niż trzy, a wszystkie braki można łatać na bieżąco, używając kombinatoryki stosowanej. Poza tym miałam wrażenie, że wszystkie oceny są porozdzielane zawczasu, podpisane dyplomy od dawna leżą na biurku mistrza, a egzaminy końcowe są Szkole potrzebne wyłącznie dla papierologii – bo chyba nie ma wątpliwości, że w ciągu tych dziesięciu lat nasi wykładowcy dawno doszli, kto i do czego jest zdolny? Oczywiście nikt nie miał ochoty wyjść na kompletnego kretyna, ale nie było też powodów do nadmiernych zmartwień.
Bez szczególnego pośpiechu, ale i bez ociągania zapakowałam do sakw moje podręczniki, konspekty, zwoje kartki i skrawki papieru z notatkami, przebrałam się w strój podróżny, nie dziękując, pożegnałam Krynę i Kellę, który przyszły życzyć mi połamania nóg, i wyjechałam z Dogewy.
Len nawet nie wyszedł na ganek Domu Narad.
Im dalej odjeżdżałam, tym bardziej miałam ochotę zawrócić konia i pędem ruszyć z powrotem. Gdzieś wewnątrz mnie narastało przeczucie, że zostawiam przyjaciela w tarapatach. Ale potrafiłam całkiem dobrze wyobrazić sobie twarz Lena, gdybym cofnęła się po przejechaniu połowy drogi, by przekonać się, że u niego wszystko w porządku. Przecież dogewskie wampiry prędzej wszystkie jak jeden mąż padną trupem, niż pozwolą, żeby na ich drogocennego władcę spadło piórko!
Gdy tylko Dogewa zniknęła z pola widzenia, moje obawy zelżały, jednak nie zniknęły do końca. Ale i tak miałam nad czym myśleć – nadchodzący egzamin wypchnął z głowy wszystko inne. Tradycyjnie jako pierwsze zaliczały Pytie. W przypadku, gdy musiały męczyć się oczekiwaniem do ostatniego dnia, cały czas korciło je, żeby niby w ramach „powtórzenia materiału” przepowiedzieć idącym na stracenie kolegom jakieś świństwo. Następnego dnia egzaminatorzy męczyli magów praktyków, na ostatku tych najbardziej cierpliwych – zielarzy.
Liczyłam, że wrócę do Starminu wieczorem tuż przed egzaminami, ale niespodziewanie burza popsuła mi wszystkie plany, i musiałam przeczekać w karczmie przy drodze. Tak, więc do Szkoły w sam środek zamętu – umęczeni bezsennymi nocami tegoroczni absolwenci, bez celu snuli się po korytarzach w tę i z powrotem, z nosami w konspektach, mrucząc po cichu fragmenty zaklęć. Na skutki nie trzeba było długo czekać. Na pierwszym piętrze wprost z sufitu padał śnieg, na drugim laboranci z wydziału wiedzy nienaturalnej biegali z siatkami za pięciopalczastym szczurołakiem, nad głową co rusz przelatywał mi jakiś piorun raz zderzyłam cofnąć nogę znad wykreślonego na podłodze pentagramu, który natychmiast wybuchł wysokim na cztery łokcie słupem ognia, pozostawiając po sobie czarny, dymiący kontur. Dwójka zasapanych doktorantów niosła do sali egzaminacyjnej długi stół pokryty aksamitnym obrusem. Stół sprytnie wyginał się na zakrętach, a obrus ze wstrętem podciągał rogi, unikając krążących w powietrzu pulsarów.
W skrzydle sypialnym było nieco ciszej. Zapomniany przez wszystkich zombi, który metodycznie i smutno oskubywał liście z niegdyś całkiem rozłożystego figowca, na mój widok spiesznie schował się za donicę.
– Witaj mi śliczna panno! – Welka oderwała się od podniszczonego foliału „Ziela miłosne i antymiłosne” – Aleś piękna!
– No co, przesadziłam trochę – przyznałam – Nie masz przypadkiem jakiegoś balsamu nawilżającego? Ramiona mnie palą żywym ogniem.
Oprócz korzystnego działania słońca, na skutek, którego na mojej skórze wykwitły piekące karmazynowe plamy, pobyt nad jeziorem zafundował mi co najmniej setkę swędzących bąbli po ugryzieniach komarów. Po chwili grzebania w naściennej szafie Welka wybrała wielką pękatą butelkę zamkniętą winnym korkiem, otworzyła ją po czym skrzywiła się. Sądząc z wyrazu jej twarzy, zielarka w mękach próbowała przypomnieć sobie co zostało wlane do środka i czy przypadkiem nie straci przyjaciółki. Po chwili namysłu zdecydowała się zaryzykować, oddał mi butelkę i wróciła do notatek.
– Jak tam wiedza? – spytałam, próbując obejrzeć zawartość butelki pod światło. Nie widziałam dokładnie, ale chyba pływało tam coś na kształt zdechłego szczura, w niewiadomy sposób wepchnięty przez wąziutką szyjkę.
– Mam sieczkę w głowie – uczciwie przyznała się Zielarka, przekładając stronę., Z konspektu na łóżko wyślizgnęła się suszona gałązka uczepu. – Mam wrażenie, jakbym po raz pierwszy w życiu widziała własne konspekt. A ty?
– Nawet nie pytaj – wytrząsnęłam odrobinę balsamu na dłoń. Okazał się gęsty i przezroczysty, lekko szarawy, wewnątrz zatopione były jakieś malutkie płatki. O dziwo swędzenie natychmiast ustało, a po ramionach rozlało się przyjemne zimno.
– Szczęściara. Ty masz egzamin za pół godziny, a ja dopiero jutro – pozazdrościła mi Welka.
Osobiście uważałam takie szczęście za nieco wątpliwe. Ledwie zdążyłam wetrzeć w ramiona ostatnią porcję balsamu, w pokoju, lekceważąc jakiekolwiek konwenanse, zmaterializował się Ważek, Temar i Enka. Ten ostatni trzymał pod pachą obżartego Mruczka. Cieplutka posadka szkolnego talizmanu i naturalna zachłanność obligowały do zżerania wszystkich poczęstunków przynoszonych przez adeptów przed egzaminami, także w tej chwili czarny kocur zwisał bezwładnie na trzymającej go ręce i tylko od czasu do czasu ruszał ogonem, żeby nikt przypadkiem nie wywalił go na śmietnik. A cała reszta wyglądała na tak strasznie przejętych, jakby zabili kogoś i zamierzali powierzyć mi ciało na przechowanie.
No w końcu!
– Zjawiła się!
Ty ruda, gdzie cię nosiło?!
– Nie jestem ruda! – odgryzłam się odruchowo. Jak na złość z wiekiem moje jasnokasztanowe włosy coraz bardziej połyskiwały miedzią. – Ja jestem zło – cis – ta!
– Oj – ij – aj! – przedrzeźnił mnie Temar – Powiedz mi lepiej, czyś gotowa do czynów heroicznych i wielkich? Czy bezcenne okruchy doskonałej wiedzy uwiecznione zostały dla potomnych, czyś gotowa obdarować nimi potrzebujących, czy zaślepiona pychą odmówisz wyciągnięcia pomocnej ręki do głodnych i kalekich?
– Czy chodzi ci i „jak mi idą przygotowania do egzaminu, czy napisałam ściągi i czy ci będę podpowiadać, kiedy zaczniesz tonąć”?
– Jasnowidząca… – z szacunkiem westchnął Temar.
– No podpowiem, co mi innego zostało? Jeżeli uda mi się samej cokolwiek przypomnieć…
– I kto to mówi! – jednym głosem jęknęli koledzy w nieszczęściu. – To zbieraj się piękna panno, do boju z wrednymi staruchami!
– Połamania nóg – życzyła nam Welka.
– Nie dziękuję – odezwałam się zwyczajowo, zamykając drzwi.
„Wredne staruchy” reprezentowane przez byłego aspiranta, a dziś bakałarza 3 – ego stopnia Almita (Magia obiektów), bakałarza 2 – ego stopnia Krieniana (Zielarstwo) i bakałarza 4 – ego stopnia Rodomira (Magia Żywiołów) przywitały nas bardzo serdecznie, po raz kolejny potwierdzając moje domysły odnośnie do zawczasu podpisanych dyplomów. Egzamin jeszcze się nie zaczął, wszyscy czekali na mistrza (czytaj: Ksana Diejanira Perłowa, bakałarza Magii Praktycznej 1 – ego stopnia albo po prostu dyrektora Ksandra). Studenci, których cały tłumek wpuszczony został do auli, najpierw rzucali się do stołu z biletami. Przekręcali je, jęczeli, łapali się za serce, wywracali oczami, próbowali jakoś zaznaczyć najlepiej wyuczone tematy albo przynajmniej zapamiętać, gdzie się znajdują.
Bakałarze tylko chichotali w kułak, nie robiąc żadnych uwag.
W końcu stykając grubą jesionową laską do auli wkroczył mistrz. Laski pozostałych członków komisji stały spokojnie za ich fotelami – były niczym innym jak symbolami, takimi samymi jak togi i wysokie kołpaki zakładane przy najbardziej uroczystych okazjach. Ciąganie wszędzie za sobą przeciężkiej, dekorowanej srebrem i klejnotami laski, nawet gdyby miała ona jakąś magiczną moc, nie podjęłyby się najbardziej wytrzymałych mag. Jeżeli praktycy używali jakichkolwiek dodatkowych źródeł mocy, to woleli bransolety, medaliony albo pierścienie.
Rozmowy i hałasy natychmiast ucichły, a my z przerażeniem przypomnieliśmy sobie, że znajdujemy się na egzaminie państwowym z magii. Komisja niechętnie zajęła miejsca, gotowa, by wysłuchać i ocenić naszą skromną wiedzę.
Mistrz zaczął od odebrania Ważkowi ściąg. Potem zrobił mi uwagę:
– Wolha, przestań szczekać zębami! Strach znajdować się z tobą w jednej auli.
Posłusznie zacisnęłam szczęki. Zęby przestały dzwonić, za to zaczęły mi drżeć nogi.
Mistrz spojrzał na stół z biletami i ściągnął brwi. Wszystkie oznaczenia, zadrapania, zagięte rogi znikły, jak zakładki na tkaninie pod rozżarzonym żelazkiem. Enka, który i bez tego przypominał kolorem twarzy umarlak, pokrył się plamami, wyglądającymi jak trupie. Westchnęłam uświadamiając sobie, że na drugim bilecie po lewej stronie w trzecim rzędzie już nie ma trzech praw nekromancji, twierdzenia Łupina – Babkina i zadania na dematerializację.
Mistrz z zadowoleniem pogłaskał się po brodzie, i szerokim gestem zaprosił byśmy losowali.
Tak myślałam! Trzynastka! Ja to mam prawdziwe szczęście do tego numeru, w ciągu dziesięciu lat i czterdziestu egzaminów udało mi się wyciągnąć równo tuzin trzynastu biletów! Podałam asystentce rzucający się w oczy numer i nie patrząc już dłużej na biały świstek usiadłam w drugiej ławce w środkowym rzędzie. Wzięłam ze stolika kilka czystych kartek z urzędowymi pieczęciami na rogach, zdjęłam pokrywę z kałamarza, sprawdziłam na paznokciu pióro. A dopiero potem przeczytałam pytania. Hura! Pierwsze znałam doskonale, drugie potrafiłam sobie przypomnieć, a trzecim była ta po trzykroć przeklęta historia rozwoju magii. Oczywiście połowa dat zdążyła wywietrzeć mi z głowy, ale dzięki Lenowi te pierwsze na liście nadal mi stały przed oczyma. Szybciutko przeniosłam je na papier, żeby nie pogubić, zanim przystąpię do odpowiadania.
Mistrz wstał i przeszedł się między rzędami, bez ceregieli zaglądając pod ławki w poszukiwaniu konspektów. Odebrał Ważkowi kopię ściąg. Chwilę postał nade mną, wpatrując się w chaotyczne bazgroły. Z nawyku zakryłam swoje pismo ręką – ile by mnie mistrz rugał, nie potrafiłam się pozbyć tego machinalnego gestu. Nie lubię, kiedy patrzy mi się przez ramię. Ale tym razem mistrz zmilczał i ruszył dalej.
Rozejrzałam się na boki. Enka, sapał, kreśląc na kartce schemat samolatającej miotły. Ważek w natchnieniu przepisywał z kopii ściągi.
Patologiczna miłość Ważka do ściągania nie dała się wyjaśnić. Po wyuczeniu konspektu na blachę, przeczytaniu całej masy literatury podstawowej i przejrzeniu kupy dodatkowej nadal nie mógł powstrzymać się przed pokusą zapisywania malutkich skrawków papieru jemu tylko zrozumiałymi piktogramami. Prawie zawsze wpadał, co zmuszało go do wyciągnięcia drugiego biletu i odpowiadania bez przygotowania. Niezmiennie odpowiadał śpiewająco, zaskakując tym egzaminatorów.
Po półgodzinie czyjeś nerwy nie wytrzymały i potykająca się postać niepewnymi krokami dotarła do katedry, mnąc w spoconych rękach zapisaną z dwóch stron kartkę…
– Bilet 7. T – teoretyczne i pra… praktyczne podstawy telekinezy. – Wander przeczytał pytanie, jąkając się i oblizując zaschnięte wargi, po czym skierował pełne przedśmiertelnej męki spojrzenie gdzieś w stronę sufitu.
Mistrz pokrzepiająco skinął w kierunku adepta, przeniósł spojrzenie na salę i z wcale zrozumiałym oburzeniem odnalazł tam tylko porzucone kartki i pióra. Wszyscy zdający natychmiast i zgodnie zanurkowali pod ławki.
– C – c – co tu się do licha dzieje?! – gniewnie ryknął Ksander, stukając laską – Natychmiast stamtąd wyłazić! Rodomir, Krienian, tylko na to popatrzcie!
Mistrz obejrzał się i drgnął zaskoczony. Nad stołami komisji egzaminacyjnej połyskiwały osierocone gałki magicznych lasek.
Brak zdolności Wandera w dziedzinie magii praktycznej zdążył już przejść do legendy. Cała grupa spisywała od niego prace domowe, ale w przypadku konieczności wykonania natychmiastowych działań przy tablicy adept gubił się, denerwował i mylił najprostsze zaklęcia, stanowiąc niemałe zagrożenie dla otoczenia.
Mistrz z niezadowoleniem pokręcił głową, ale dostrzegłam, jak nieznacznie poruszył końcem laski, tworząc niewidoczny ekran Griundiela – rozpraszacz zaklęć.
– Można łyk wody? – żałośnie poprosił adept, docierając do części praktycznej zagadnienia.
– Proszę nalać wody do szklanki przy pomocy telekinezy. I niech to będzie pańska odpowiedź. – poradził mistrz, mocniej ściskając laskę w rękach.
Wander skinął głową, zmarszczył czoło i zagapił się na karafkę. Woda zawrzała.
Adept skupił się. Wrzenie ustało, szkło pokryło się szronem. Prawie natychmiast karafkę rozerwało na kawałki, na stole została lodowa kopia, a dookoła niej rozbryzgnął się bezdźwięcznie obłok szklanych okruszków.
– Wystarczy – pośpiesznie rzucił mistrz – Następne pytanie!
Odłamki z brzękiem spadły na podłogę. Niewzruszona asystentka zabrała lodową karafkę i wytarła kałużę, która zdążyła się utworzyć. Egzamin trwał dalej. Szczęśliwie dla nas Wander nie trafił już ani jednego praktycznego pytania i niezmiernie zadowolony z końca koszmaru egzaminacyjnego, w podskokach wybiegł z auli, trzaskając drzwiami.
Westchnęliśmy z zazdrością. Zdecydowałam się ne przeciągać oczekiwania na wyrok i zajęłam opustoszale krzesło przed katedrą. Mistrz przebiegł wzrokiem bilet, skinął głową i skierowała na mnie wyczekujące spojrzenie spod groźnie zsuniętych brwi. Na pierwszym roku odjęłoby mi mowę, na piątym – zadrżał głos, na dziesiątym bez chwili wahania odpowiedziałam mu tym samym. Komisja zakrztusiła się źle maskowanymi chichotami. Mistrz z irytacją postukał kostką palca wskazującego w stół, przywołując wszystkich do porządku.
Póki odpowiadałam na pytanie, arcymag nie przeszkadzał i wydawało się, że w ogóle mnie nie słucha, tylko wertuje rozłożone na stole papierzyska, kiwając głową raz na czas jakiś, bym nie myślała, że o mnie zapomniał.
– No dobrze – powiedział w końcu – Widzę, że teorię lewitacji opanowałaś. Co tam masz na drugie pytanie? Blokadę psychosomatyczną? Bardzo dobrze. Omińmy zasady i charakterystykę, tyle to każdy się na trzecim roku nauczył, przejdź od razu do praktyki. Na mnie.
Na nim?! Zmusić arcymaga, by zmarł jak ten trup i to biorąc pod uwagę, że na bank zastosuje przeciwzaklęcie, a może nawet „lustro” odbijające czar na czarującą?
Oblizałam nieoczekiwanie wyschnięte wargi, żywo wyobrażając sobie, jak ktoś wynosi moje oniemiałe ciało z auli razem z krzesłem i ustawia pod figowcem. Komisja, zaciekawiła się i obudziła z lekkiej, uważnej drzemki, w której bakałarze zwykle przeczekiwali egzamin. Mówiono, że bakałarz Werogor z katedry zielarstwa wprawił się na tyle, by sypiać z otwartymi oczyma, pochrapując potakująco na co dłuższych i bardziej nudnych odpowiedziach.
Najprościej byłoby zastosować dla blokady uniwersalne zaklęcie Mirtona, ale spowodowanie, by przeszło bokiem, również nie należało do zbyt skomplikowanych. Można też spróbować plastycznej formuły z siedmioma zmiennymi, bazowanej na magii żywiołów, lecz to zaklęcie jest najbardziej kapryśne i nieprzewidywalne, a poza tym wymaga doskonałej znajomości przeciwnika. Badawczo pojrzałam na mistrza, próbując odgadnąć, jakie słabe miejsca może mieć jego obrona. Najłatwiejsze wydawało się wyczarowanie sobie wystarczająco ciężkiej maczugi i zajście od tyłu…
Poza tym istnieje jeszcze jedno bardzo dobre i potężne zaklęcie…zbyt potężne nawet dla doświadczonego maga. Plecie się je bardzo długo i dokładnie, ale za to pozwala wkładać moc po kawałku, a nie jednym impulsem do końca. Bardzo wygodna sprawa, szczególnie w sytuacji, gdy ma się czas na odnowienie rezerwy magicznej: plecie się jedną część, odpoczywa, plecie drugą – aktywuje i używa. Jednak mało prawdopodobne, by komisja chciała czekać dobę, czy pozwoliła mi na przebieżkę do najbliższego źródła mocy.
A jeżeli założymy, że mistrz już przygotował „lustro”, które wisi między nami, czekając na odpowiedź? Najprawdopodobniej zostało skonstruowane tak, aby odbić bezpośredni cios i przepuścić niedokończoną zaklęcie. A ono, przechodząc przez „lustro”, pociągnie je za sobą i w ten sposób się dostroi.
Ale jeśli „lustra” tam nie ma…, to czeka mnie jesienna poprawka…
Połączyłam koniuszki zauważalnie drżących palców w klasyczna kulę, udając, że zdecydowałam się na Mirtona – ogromna pokusa dla przeciwnika, by jednak ustawić „lustro”. Sama tymczasem, smętnie absolutnie nie wierząc w powodzenie, wypowiedziałam w myśli zupełnie inne słowa i na wszelki wypadek zamknęłam oczy, by nie widzieć swojej porażki.
Zaklęcie poszło, a ja nie poczułam sprzężenia zwrotnego, czyli albo zadziałało, albo jednak nie dostroiło się do końca. Przynajmniej do mnie nie wróciło. Minął pierwszy niekończący się moment oczekiwania. Potem drugi. Zaryzykowałam otworzenie jednego oka. Ofiara patrzyła na mnie tak samo badawczo, lekko wychylona do przodu.
Siedzący obok Almit z niedowierzaniem wyciągnął rękę i pomachał nią przed nosem mistrza.
Zrobiło mi się nieswojo. Adepci, wykazali się wyczuciem chwili i co sił rzucili się odpisywać. Ważek uroczyście wyciągnął zza ucha malutką kulkę papieru, które natychmiast rozrosła się w jego ręku w ważący pół puda foliał „Teoria i praktyka pracy z przestrzenią”, rozłożył go na kolanach, po czym księga sama z siebie zaczęła poruszać stronami, by w końcu zatrzymać się na rozdziale „Manipulacja rozmiarami”.
Bakałarze dla przyzwoitości poczekali trochę, ale nic się nie zmieniło. Chyba tylko hałas w auli narastał – adepci w pośpiechu wymieniali się wiedzą.
– Wolho, dodatkowe pytanie – odkaszlnął Krenian – Jak stoisz ze zdejmowanie blokady psychosomatycznej?
Posłałam bakałarzowi żałosne spojrzenie, zbyt późno przypomniawszy sobie, rozwianie nałożonego przeze mnie zaklęcia leży wyłącznie w mocy zaklinającego albo ofiary, z czego ja nie miałam już żadnej rezerwy, a mistrz z jakiś powodów nie spieszył się skorzystać ze swoich umiejętności.
– Leć do źródła w auli, tylko szybko – pozwolił mi domyślny Almit.
Zerwałam się z miejsca, po drodze przewracając krzesło i jak strzała pomknęłam do źródła. Odnowienie rezerwy zajęło mi około kwadransa. Po moim powrocie sala egzaminacyjna przypominała bibliotekę – na wszystkich ławkach w stosikach i pojedynczo leżała literatura pomocnicza, z wiszącej przed Temarem kryształowej kostki dobiegał czyjś nosowy głos dyktujący osiemnaście różnic pomiędzy strzygą a kudłakiem. Komisja miała w tym czasie ważniejsze zadanie niż pilnowanie adeptów – szanowni bakałarze zebrali się dookoła mistrza i bezskutecznie próbowali dojść co i w jaki sposób zrobiłam. Na mój widok w pośpiechu zajęli swoje miejsca, pokasłując w kułak z podszytym szacunkiem skrępowaniem.
Po zdjęciu blokady, skuliłam się w kłębuszek w oczekiwaniu na gromy i pioruny, ale mistrz, jak gdyby nigdy nic mruknął coś z zadowoleniem, niedbale nakreślił parę zawijasów w arkuszu egzaminacyjnym i zrobił sobie niewielką przerwę, na parę minut opuszczając salę. Pytanie z teorii rozwoju magii zaliczyłam u Almita, a pozostali bakałarze zgodnie zapadli drzemkę.
– No to w którym roku niefortunnie zszedł z tego świata wielce szacowny arcymag Kapucjusz? – ponowił pytanie były aspirant, uśmiechając się do wnętrza swojej brody.
Doskonale wiedziałam, że trójkę już wypracowałam a niżej Almit i tak mi nie postawi, jako, że zbyt dobrze pamięta swoje własne cierpienie na egzaminie państwowy, wiec zapomniałam o resztkach strachu. W związku z tym nie próbowałam przypomnieć sobie odpowiedzi i bezczelnie strzeliłam:
W 341 roku.
– A dlaczegóż to z takim smutkiem? – zaciekawił się bakałarz.
– A z czego tu się cieszyć…
– To fakt. W 341 roku arcymag był martw od prawie dwóch stuleci – w jego głosie słychać było szczere współczucie.
– No bo przecież zszedł niefortunnie… Skąd pan wie ile by jeszcze przeżył?
Almit jedynie westchnął, z tęsknotą spoglądając za okno, za którym stary kasztanowiec wypuszczał puchate pąki. N zewnątrz szczebiotały ptaki, jaskrawo świeciło słońce, a historię rozwoju magii Almit sam nie bardzo pamiętał.
Bakałarz z wyraźnym wstrętem powróci do egzaminu:
– Wolho, ostatnie pytanie… Spręż się twoje ocena od niego zależy.
Zerknęłam na Almita z niedowierzaniem, spodziewając się jakiegoś kruczka.
– Tak więc pytanie… Co mam ci postawić?
– Piątkę! – krzyknęłam radośnie.
Almit westchnął i podpisał swój protokół. Komplet stanowiły cztery, zgodne z liczbą członków komisji. Oceny, które pozostali mi pozostali bakałarze, stanowiły tajemnicę do początku balu absolwentów. Jednak nikt nie wątpił, ze zdałam.