Rozdział czternasty

O dziwo, jako pierwsza pozbierała się Orsana. – I szo to, wąpierz?! – z jakiegoś powodu zadała to pytanie mnie, jednocześnie wskazując Rolara palcem.

– Zachodzą pewne podobieństwa… – odparłam ostrożnie.

Rolar wyraźnie napawał się naszym zmieszaniem, chowając uśmiech w sztucznych wąsach – bo wampiry nie posiadały zarostu.

– To co! – spróbował dodać nam nieco odwagi. – Która pierwsza? Moje panny, wykażcie trochę śmiałości! Samo ugryzienie to przecież drobiazg, a potem już wcale nie boli!

– Tylko spróbuj dotknąć mnie albo mojej przyjaciółki! – Orsana z groźbą w głosie zakręciła w powietrzu wyciągniętym z pochwy mieczem. – Stój, gdzie stoisz, strzygo jedna!

– Zaraz, ja tu chyba czegoś nie rozumiem. – Wampir jedną ręką przygładził włosy, drugą niby przypadkiem dotknął rękojeści wystającego zza pasa sztyletu. – Wam w końcu strzyga potrzebna czy wampir?

– Wampir, strzyga, kudłak, jeden leszy! – Orsana opuściła miecz, ale nie śpieszyła się z wkładaniem go z powrotem do pochwy.

– Piękna panna się nieco myli. Strzyga to podniesiony z grobu nieboszczyk, kudłak jest rodzajem drapieżnej siły nieczystej, a ja przedstawicielem rasy rozumnej.

– Aha, i cała ta rozumność wprost ci się z kłów wylewa!

– Łabędzi kształt szyjki szanownej panny doprowadza mnie do szaleństwa… Proszę schować miecz, to nie była aluzja, tylko komplement.

– Jeszcze czego, chyba na wszelki wypadek wyciągnę i sztylety!

– Hej, stop, stop, stop! – Zamachałam rękoma. – Dajcie spokój, w takim tempie to wy się zaraz pobijecie i będę musiała albo się mścić, albo pomagać w ukrywaniu trupa, a naprawdę nie mam czasu na takie głupoty! Rolarze, moja przyjaciółka ma na imię Orsana, ja jestem Wolha. I naprawdę chciałyśmy z panem porozmawiać, ale wolałybyśmy zrobić to w jakimś sympatyczniejszym miejscu. I bezpieczniejszym. Możliwe, że ścigają nas bandyci.

– Mam nadzieję, że mówiąc o bandytach, nie ma panna na myśli moich kolegów ze Starminu? – złośliwie skomentował wampir.

– Nie, prawdziwi rozbójnicy, bardzo niezadowoleni z faktu, że wtrąciłyśmy się w ich leśną działalność antyspołeczną.

– I w jakiż to sposób udało wam się ich tak rozwścieczyć?

– Właśnie o tym chciałybyśmy z panem porozmawiać.

Wampir spojrzał na mnie z tak smętnym wyrazem twarzy, jakby na sto procent wiedział, że za najbliższym rogiem oczekują na niego tłumy wiedźminów z kołkami osinowymi, a ja jestem szefem całej imprezy. Ale poprzestał na westchnieniu i skinął w kierunku Orsany:

– Można jej zaufać?

Ze zdziwieniem potwierdziłam. Dokładnie z takim samym skutkiem mógł zadać to pytanie Orsanie, czyli drugiej z dwójki kompletnie nieznanych mu panien. Ale z jakiegoś powodu wybrał mnie.

– Dobrze. Tu niedaleko jest niezła knajpka – zaproponował Rolar, łapiąc w garść uzdę swojego konia. – Co prawda tylko dla strażników i do tego nieżonatych, więc z ulicy się tam nie wejdzie. Ale jeżeli pani ochroniarka będzie się dobrze zachowywać i schowa miecz do pochwy, to przedstawię was jako przypadkowe przyjaciółeczki, które za niewielką opłatą zdecydowały się ubarwić moją samotność.

– Szo?! – ryknęła najemniczka, przepełniona słusznym gniewem. – Mnie za sprzedajną dziewkę?!

– Ale za to tam na pewno nikt nas nie podsłucha. – Rolar wzruszył ramionami. – Rozbójnicy za żadne skarby nie będą się pchali do karczmy po brzegi wypchanej strażnikami, a znajomi nie zechcą popsuć mi takiego obiecującego wieczoru.

Sądząc z wyrazu twarzy Orsany, „obiecujący wieczór” zacząłby się już i natychmiast, ale dokładnie w tejże chwili jakieś półtora łokcia nad nami otworzyło się okno, z którego małym, acz śmierdzącym wodospadem wylała się zawartość nocnika, dzieląc się po równo pomiędzy kanał ściekowy i lewy bok Wianka.

– Ażeby ci tak kto szwarknął na twój durny łeb! – z głębi serca życzyła najemniczka, potrząsając zachlapaną nogą.

– A nie ma co stać pod oknami i łupać oczkami! – wyglądająca oknem baba nie pozostała dłużna, po czym chlusnęła z wiadra mydlinami wprost w Orsanę. Mętna woda zatoczyła koło i znalazła się z powrotem w wiadrze z takim impetem, że kobiecinę odrzuciło do tyłu i na podstawie łomotu, plusku oraz soczystych przekleństw pod adresem „wstrętnej wiedźmy” już tylko mogliśmy zgadywać, co się wydarzyło.

W ten oto sposób wyrzuciłyśmy z siebie złość, ale nie chcąc ściągać nadmiernej uwagi, śladem Rolara wycofałyśmy się z niegościnnego zaułka. Wbrew moim oczekiwaniom, wampir nie śpieszył się z zagłębianiem w mroczne chaszcze, gdzie łatwo zgubić ślady i schować się przed cudzymi spojrzeniami, a na odwrót, ruszył w kierunku centrum miasta. Jechałyśmy za nim, nieco skołowane popularnością naszego nowego znajomego wśród okolicznych mieszkańców. Witał się z nim co drugi – zaczynając od napotkanych strażników, a kończąc na żebrakach siedzących wzdłuż ścian. Chichotały sprzedajne dziewki, żartobliwie posyłając w kierunku wampira całusy, radośnie piszczały dzieciaki, skąpo uśmiechali się złodzieje, pośpiesznie wyciągając ręce z cudzych kieszeni, solidnie kłaniali się kupcy. Uliczne handlarki jedna przez drugą wołały Rolara do swoich kramów, a gdy skusił się na gorący pasztecik z kapustą, nie kosztowało go to nawet miedziaka.

„Knajpka” okazała się przestronną karczmą „Łaknący Strażnik”, w której hałaśliwie spędzały czas patrole po zakończeniu zmiany. Nasze wejście zrodziło rwetes zachwyconych głosów – w drodze do wolnego stolika w ciemnym rogu Rolar musiał co rusz odpowiadać na powitania i ściskać ręce kolegów. Nie zdążyliśmy nawet usiąść, a stół już uginał się pod ciężarem kufli z piwem, a podkuchenna pośpiesznie, żeby nie zapomnieć, wyliczała, komu z przyjaciół wampir zawdzięcza taką obfitość. Rolar przerwał jej, pytając o zdrowie, żartobliwie uszczypnął za chętnie podstawiony tyłek i królewskim gestem nakazał poczęstować wszystkich obecnych na jego rachunek. Karczma ponownie utonęła w ryku, a wampir musiał wstać i przywitać zebranych, kłaniając się na wszystkie cztery strony.

Orsana bez ceregieli pociągnęła podkuchenna za spódnicę, odrywając jej uwagę od Rolara, i poprosiła o sznycel cielęcy z kiszoną kapustą i kawałek ciasta z wiśniami. Nie komplikując sobie życia wyborem, zamówiłam to samo.

– I ci wszyscy ludzie wiedzą, że pan jest… znaczy tym? – z niedowierzaniem spytała Orsana.

– Oczywiście, że nie, tego mi tylko brakowało. – Rolar przymknął oczy i pociągnął nosem z zachwyconym wyrazem twarzy wygłodniałego konesera. – Miletta, słoneczko, a dla mnie barani udziec zapiekany w gorczycy, a do niego talerz ziemniaków. I jeszcze parę pasztecików z serem. Tylko szybko, moja miła, szybko, bo będę musiał zjeść ciebie!

– I on nie żartuje – burknęła Orsana śladem dziewczyny.

– Hej, Rolar! – zawołał wampira starszy mężczyzna przy barze. – Wczoraj w nocy w zaułku bednarzy, to twoja robota?

– Yhym. – W oczekiwaniu na kolację wampir oddawał honory piwu. Ja nie ryzykowałam alkoholu na pusty żołądek. Orsana natomiast odważnie złapała za rączkę najbliższego kufla i upiła wielki łyk, ale natychmiast skrzywiła się i zaczęła kaszleć.

– Mówią, żeś na miejscu położył siedmiu? – kontynuował odpytywanie znajomy. Rolar leniwie machnął ręką z rozczapierzonymi palcami.

– Pięciu. Dwóch zdążyło dość daleko odbiec.

– Gisz się zaklinał, że oni cię co najmniej dwa razy dorwali.

– Ja się tam dziwię, że on w ogóle cokolwiek dojrzał. Z beczki, do której zanurkował na widok dziesiątki idiotów z zardzewiałymi mieczami – pogardliwie rzucił wampir, biorąc się do drugiego kufla. Poczekał, aż koledzy skończą się śmiać, a potem z pretensją dokończył: – I to się ma nazywać partner. Trzy miesiące żeśmy zmarnowali, żeby znaleźć bandę Zoara, a jak przyszło co do czego, wszystko na mojej głowie zostało. A do tego mają mi potrącić z żołdu za tę beczkę, bo Gisz się w niej zaklinował na dobre i trzeba było rozbijać obręcze…

– To mogłeś go w niej przyturlać na posterunek – poradził jakiś żartowniś i uwaga otoczenia przełączyła się na barwną wyliczankę sposobów wyciągnięcia pechowego tchórza.

My tymczasem patrzyliśmy na siebie w oczekiwaniu.

– Rozmowa – przypomniał Rolar. – Niewymuszona dyskusja pomiędzy ludźmi w celu wymiany lub pozyskania informacji. Z czym ma pani problemy, opiekunko?

– Jak mnie pan nazwał? – nie zrozumiałam.

Wampir skinął podbródkiem w kierunku podarowanego mi przez Lena amuletu, który wyglądał spod rozpiętej z racji gorąca kurtki.

– Ma pani na sobie rear władcy Dogewy, a nie ma pojęcia, co on oznacza?

– To jest prezent na znak wdzięczności.

– Co też pani nie powie? – mruknął Rolar. – Wszystko rozumiem. Prezent! No tak, na swój sposób jest to wspaniały prezent…

– O co panu chodzi? – Złapałam w garść dyndający na rzemyku kamyczek. Orsana nie wtrącała się do rozmowy, ale również z ciekawością zerkała na niczym niewyróżniający się kawałek awanturynu oprawiony w srebro. – Zaraz, moment, czyli to właśnie jest rear?! A co w nim takiego specjalnego?

Wampir zachmurzył się, Zabębnił koniuszkami palców po blacie, ewidentnie nie potrafiąc zrozumieć, czy go sprawdzam, czy sobie żartuję.

– Rear na szyi oznacza, że jest pani oficjalną zastępczynią Arr'akktura na wypadek… hm… jego długotrwałej nieobecności. To pani chciała usłyszeć?

Chciałam usłyszeć prawdę i jeżeli tak właśnie wyglądała, to żaden wymysł nie mógł się z nią równać.

– Czyli co, jesteś teraz władczynią Dogewy? – Orsanie nie udało się powstrzymać chichotu. – Ale heca!

– Nie do końca… – wampir z trudem dobierał słowa, próbując wyjaśnić mi coś, co z jego punktu widzenia pozostawało poza granicami ludzkiej wyobraźni. – Pani… y – y – y… nie jest władczynią w dokładnym tego słowa znaczeniu, tylko wybranką… opiekunką…

– Opiekunką czego? Skarbca? Klejnotów koronnych? Ogniska domowego?

– Ciała – poważnie odparł wampir.

– Znaczy się trupa? – z niedowierzaniem zapytała Orsana. – Hm, trzeba powiedzieć, że nie jest to coś wybitnie przystosowanego do przechowywania, chyba że w zamkniętym grobie… Czy się go uprzednio balsamuje?

– Orsana! – przerwałam jej z oburzeniem. – To nie jest zabawne!

– Przepraszam. Zapomniałam, że on naprawdę nie żyje. – Orsana ze współczuciem, ale trochę zbyt mocno poklepała mnie po ramieniu, budząc pewne podejrzenia co do skutków jedynego łyku piwa.

Drewniany kufel w rękach Rolara skrzypnął i zmiął się, jak gdyby był zrobiony z kory, fala piwa spłynęła po złocistej kolczudze.

– Co powiedziałaś?! – zapytał ochrypłym głosem biały jak płótno wampir.

– Kilka dni temu bohatersko zginął z ręki rozbójnika, niech spoczywa w spokoju – rzeczowo wyjaśniła podchmielona najemniczka. – A przy okazji, gdzie mój kotlet? Miletta, ha – alo!

– Hej, Rolar… – Pomachałam dłonią przed szklistymi oczyma rozmówcy. – Orsano, przecież nie można tak ni z gruszki… Trzeba było jakoś spokojniej i z taktem…

– Twoim zdaniem, powinnyśmy najpierw poprosić, żeby usiadł, uspokoił się, rozluźnił, po czym delikatnie i w jasnych barwach odmalować życie pozagrobowe i obiecać, że „kiedyś tam wszyscy trafimy”, po czym doprowadzić do zawału durnymi aluzjami odnośnie nieszczęśnika, którego to spotkało? – Najemniczka cynicznie wzruszyła ramionami. – Nienawidzę tych udawanych rozpaczań nad mogiłami. Gdy dotrę do kresu drogi życiowej, poproszę, żeby mnie zakopać możliwie głęboko, potem powiedzieć: „Jak to dobrze, że nie ma jej z nami!” i już można się rozejść.

– Jeszcze chwila i właśnie tak to się skończy – obiecałam jej z pogróżką w glosie. – Rolarze, pan nie dosłuchał do końca. Len rzeczywiście nie żyje, na własne oczy widziałam jego skostniałego trupa z mieczem w piersi. Ale potem zamienił się we wcale żywego wilka, z jakiegoś powodu napadł mnie i pogryzł, po czym zwiał. Wydaje mi się, że coś jest z nim bardzo nie tak, lecz nie mam pojęcia, jak mu pomóc!

– Ale to przecież wszystko zmienia! – Rolar w jednej chwili doszedł do siebie, podnosząc się i otrząsając z piwa oraz odłamków kufla. – W takim razie jeszcze nie wszystko stracone! Kiedy to się stało?

– Sześć dni temu – podliczyłam po chwili wahania. A ma człowiek wrażenie, jakby to było sześć godzin…

– Doskonale! Akurat zdąży pani do Arlissu i jeszcze zostanie dzień czy dwa zapasu.

Nie podzielałam jego optymizmu.

– Zapasu do czego? I co my tam będziemy robić?

– Zamykać krąg, oczywiście. – Wampir wyciągnął rękę po trzeci kufel, ale zdezorientowany moim nic nierozumiejącym spojrzeniem nie trafił. – Co? Nie ma pani pojęcia, jak to się robi?!

– Ani jak, ani po co, ani co to w ogóle takiego jest!

– O bogowie! – Rolar schował twarz w dłoniach, próbując uspokoić się i pozbierać myśli. – To pani nie żartuje? Len nic pani nie opowiedział? To jak się pani zgodziła na zostanie opiekunką?

– Przecież już panu mówiłam, że Len po prostu dał mi tę ozdóbkę w prezencie!

– W prezencie! Ozdóbkę! – Wampir chichotał tak głośno i nerwowo, że zaczęły się na nas skupiać spojrzenia z sąsiednich stolików. – Może nasza władczyni ma rację i jemu rzeczywiście w głowie się pomieszało?

– Czyli pan jest z Arlissu? – zdziwiłam się. – A mnie się wydawało, że skoro pan poznał rear Lena…

– Reary wszystkich dwunastu dolin różnią się kształtem. A Dogewa ma jednego władcę. – Rolarowi jednak udało się złapać kufel, z którego w zamyśleniu upił łyk, zastanowił się i zdecydowanym tonem ogłosił: – Nie, moje panny, tak to my nigdzie nie zajdziemy. Proszę mi opowiedzieć wszystko i od początku albo zanim zrozumiem, co się stało, będę siwiutki jak gołąbek. I może przejdźmy na ty, dobrze?

Po chwili namysłu uznałam, że wampir niekoniecznie jest zainteresowany moim ciężkim dzieciństwem i pełnymi trudów szkolnymi dniami.

– Ja i Len, czyli władca Dogewy, poznaliśmy się dwa i pół roku temu, gdy przyjechałam do doliny z zadaniem szkolnym, żeby spróbować rozwikłać serię zagadkowych morderstw. Udało mi się odnaleźć i zniszczyć potwora i w podzięce dostałam od Lena ten amulet. Pół roku później spotkaliśmy się ponownie, po czym w towarzystwie pewnego znajomego trolla wpakowaliśmy się w totalnie idiotyczną aferę, przy okazji zdobywając trzynasty kamień dla wiedźmiego kręgu w Dogewie. A w trakcie ostatnich dwóch lat spędziłam w dolinie tyle czasu, że Len zaproponował mi miejsce najwyższej wiedź… maga Dogewy. Chyba zrozumiał, że i tak się ode mnie nie uwolni, a w ten sposób przynajmniej będzie z całej sprawy coś miał. I gdy już jechałam do doliny, żeby zacząć pracę…

W tym miejscu musiałam zagłębić się w szczegóły. Najwięcej uwagi poświęciłam podsłuchanej rozmowie, próbując możliwie dokładnie powtórzyć kwestie rozbójników, żeby nie zniekształcić niezrozumiałego dla mnie sensu. Jego część pozostała zagadką nawet dla Rolara, który kilka razy ze zdziwieniem unosił brwi i prosił o powtórzenie, a w końcu poklepał się po kieszeniach, znalazł jakiś zużyty, niepotrzebny zwój i zaproponował, żebym zapisała to wszystko na jego czystej stronie. O coś do pisania trzeba było poprosić karczmarza, lecz byłam zbyt leniwa, żeby wstać i iść przez całą salę. Ukradkiem pstryknęłam palcami i kałamarz z piórem zniknął z kontuaru, a pojawił się na środku naszego stołu. Karczmarz, nie dowierzając własnym oczom, pochylił się aż ku deskom i nawet poklepał po nich dłonią. Póki ja pisałam i kreśliłam, Orsana opowiadała o swoim wkładzie w potyczkę z rozbójnikami. Szczęśliwie, skutki piwa szybko z niej wywietrzały, więc pokrótce i rzeczowo opisała, ilu ich było, jak wyglądali i w co byli ubrani.

– Rzeczywiście podobni do wampirów – przyznał Rolar. Piwo nie podziałało na niego w żaden dający się zauważyć sposób. Spojrzenie strażnika pozostało tak samo skupione i przenikliwe jak na początku rozmowy. Zresztą Len również potrafił pić, nie odczuwając skutków alkoholu, i to znacznie mocniejsze trunki. – Nie zauważyłyście, czy mieli kły?

Pokręciłam głową.

– Nie przyglądałam się.

Orsana tym bardziej miała lepsze rzeczy do roboty, zwinność i szybkość atakujących nieprzyjemnie ją zaskoczyły, odbierając wszelką ochotę do zaglądania im w zęby.

– W Dogewie widziałam znacznie szybszych wojowników – dodałam i się zacięłam. Czy ma sens opowiadanie wampirowi, że rozbójnicy zwalili na mnie winę za morderstwo? Ich wersja może mu się wydać bardziej prawdopodobna. Jednak w przeciwnym razie czeka mnie wyjaśnianie, dlaczego nie wróciłam do Dogewy.

Rolar wysłuchał mojej nieskładnej relacji i z niezadowoleniem pokręcił głową.

– Twoja wina polega wyłącznie na tym, że uwierzyłaś w ich groźby. Jak to się mówi w dolinach: „Kto ma rear, ten ma rację”. Mogłaś najspokojniej w świecie wrócić do Dogewy, pokazać Starszym amulet i otrzymać ich pełne poparcie, ale teraz już na to za późno. Arliss jest bliżej, więc raczej trzeba jechać tam. Poza tym jego władczyni nie raz zamykała krąg, więc będzie w stanie przekazać wam najdrobniejsze szczegóły obrządku, o których ja mogę nie mieć pojęcia.

– To opowiedz przynajmniej ogólniki – poprosiłam błagalnie, dmuchając na zapisany pergamin. Karczmarz ze zdumienia podskoczył i ponownie pochylił się nad kontuarem, świdrując spojrzeniem marnotrawny kałamarz. Strachliwie pchnął go palcem, poczekał parę sekund, a potem złapał w obie ręce i wyniósł na zaplecze.

– Spróbuję. Ile dzieci może wydać na świat ludzka kobieta? – dziwacznie zaczął wampir.

Wzruszyłam ramionami.

– W chłopskich rodzinach bywa od czwórki do dziesięciorga dzieci, nie licząc tych, które umarły w niemowlęctwie. Dlaczego pytasz?

– Czyli co dwadzieścia lat liczba ludzi na świecie podwaja się albo nawet powiększa pięciokrotnie – podliczył wampir.

– W teorii. W praktyce przeważająca część dzieci nie dożywa pełnoletności, nie licząc epidemii i wojen. Oficjalny spis ludności mówi o podwojeniu co siedemdziesiąt, sto lat.

– Jednak nawet w tym przypadku nie możemy się z wami mierzyć. Mimo naszego długiego życia większość wampirzyc staje się bezpłodna już po trzecim, a czasami nawet po drugim dziecku. Co prawda nasze niemowlęta prawie zawsze przeżywają, a dzieci rzadko chorują i zanim skończą dziesięć lat, mają zdolność regeneracji na poziomie władców, dysponując również naprawdę sporą siłą. Niestety, o żadnym podwojeniu nie możemy nawet mówić, chyba że w ciągu tysiąca lat albo nawet i dwóch, a i to wyłącznie, jeśli wykluczyć przypadkowe zgony. I właśnie tym zajmują się władcy.

– Ubezpieczaniem przed wypadkami?

– Mniej więcej. Jeżeli wampir ginie w kwiecie wieku, przy czym śmierć następuje w jednej chwili i ciało pozostaje względnie całe, zaczyna ochronną mimowolną transformację, nie regenerując się, ale jak gdyby przetapiając się.

– W wilka?

– Tak, bo to jest najprostsze. Poza tym nie da się uniknąć utraty jakiegoś procentu ciała na skutek krwotoku czy rozerwanego w strzępy organu, a zwierzęta lepiej znoszą wycieńczenie i szybciej dochodzą do siebie. Widziałaś używaną przez nas broń, gword? Ma trzy ostrza, gęsto zazębione do zadania możliwie szerokiej i rozerwanej rany.

– Widziałam. Lecz czy wy w ogóle między sobą walczycie?

– W tej chwili nie, ale jeszcze jakiś tysiąc albo dwa tysiące lat temu nam się zdarzało.

– A dlaczego wilk nie może zmienić się z powrotem w wampira, gdy zagrożenie minie?

– To nie jest takie proste. – Uśmiech na twarzy Rolara wyszedł krzywy i niezbyt wesoły. – Wy, ludzie, wierzycie, że po śmierci dusza odlatuje sobie w wymiary niebiańskie albo spada do piekła. Co do wymiarów i piekła mamy nieco inne zdanie, ale w jednym jesteśmy zgodni: ciało bez duszy jest niewiele warte i wszystko jedno, czy wyłazi z mogiły jako rozkładający się zombi czy biega w wilczej postaci. W związku z czym trzeba możliwie szybko przywrócić ją, czyli duszę, na miejsce, i to nie później niż w dwanaście dni od chwili śmierci. I właśnie na tym polega sens obrządku. Aktywując wiedźmi krąg, jak to się u nas mówi: „zamykając”, władca jednoczy duszę z ciałem. I to właśnie dlatego w każdej dolinie powinien być minimum jeden krąg i minimum jeden władca.

– A co się stanie, jeśli zabije się wilka? – zaciekawiła się Orsana.

– Pogrzeb – chmurnie odburknął Rolar. – Dokładnie to samo w przypadku, jeżeli się spali albo rozczłonkuje ciało po śmierci. Jeśli nie macie ochoty na zabawę z toporem czy opałem, wystarczy wbić w ciało kilka kołków i poczekać parę godzin, aż do końca obumrze. W chwili gdy Wolha wyciągnęła miecz, Arr'akktur się przekształcił, ale gdy zmienił się w wilka, nie poznał jej, ponieważ wygrały zwierzęce instynkty.

– Potem jednak poznał – zaprzeczyłam niepewnie, przypomniawszy sobie ból i zdziwienie, które błysnęły w żółtych ślepiach stojącego przede mną zwierzęcia.

– Tak, ale nie ciebie, tylko rear – poprawił Rolar. – Gdy władca oddaje swój amulet ukochanej kobiecie, najlepszemu przyjacielowi czy doradcy, oznacza to bezgraniczne zaufanie w życiu i po śmierci. Mało który wampir, nie mówiąc już o ludziach, dostępuje tak wysokiego zaszczytu, i właśnie dlatego siedzę tu i z wami rozmawiam, chociaż zgodnie z zasadami powinienem podciąć wam gardła i zakopać w najbliższym rowie, żeby nikt w mieście nie dowiedział się o moim istnieniu.

– Ce, wy tyłki podywicesia na cego złydnia – - paskudę! – ucierpiała zawodowa duma Orsany. – Jeszcze nie wiadomo, na kim by po jesieni mlecze zakwitły!

– A skąd wiesz, że nie zdjęłam reara z trupa zabitego przez siebie wroga? – spytałam, również z pewną pretensją w głosie.

– To wykluczone. – Rolar odchylił się na oparcie krzesła, rzucając krótkie tęskne spojrzenia w kierunku kuchni, w której dawno temu bez śladu znikła Miletta z naszym zamówieniem. – Jeżeli rear nie został oddany dobrowolnie, to po jakiejś chwili zionie ogniem nie gorzej od smoka, dzieląc złodzieja na osmalone górę i dół, a sam zamieni się w kurz. A po tobie widać, że nosisz go co najmniej rok.

Schowałam amulet pod kurtką, z pewnym drżeniem oczekując na wybuch, jednak nic się nie stało.

– Co znaczy: widać? A dlaczego nikt przed tobą nie zauważył?

– Jesteś naprawdę pewna, że nikt? – Wampir puścił do mnie oczko.

– Smoczyca! – skojarzyłam. – To o to jej chodziło! I mistrz zielarz wyskoczył z jakimiś durnymi pytaniami, i Kella ze Starszym wpatrywali się we mnie, jakby pierwszy raz w życiu widzieli. A przecież widzieli ledwie tydzień wcześniej!

– Zmiany następują stopniowo – potwierdził Rolar. – Otoczenie mogło ich nie zauważyć albo nie zwrócić uwagi.

– A co takiego się zmieniło? – spytałam podejrzliwie.

– Nie jestem pewien, czy mogę ci dokładnie powiedzieć. – Wampir rozłożył ręce. – Nie wiem, wyraz oczu?

„Masssz piękne oczy… Zbyt piękne…”

Smoki stanowczo wiedzą za dużo!

No dobra, oczy jakoś przeżyję. Bo już się bałam, że teraz nic, tylko czekać, aż mi zaczną kły rosnąć. Czyli chodzi o rear, a nie o mnie! I pewnie w nim znajduje się źródło mocy, która niezbędna jest dla przeprowadzenia obrządku, a ja nieświadomie z niej korzystam. Dziwne, bo mnie rear wydawał się zupełnie bezużytecznym kamyczkiem, i to nawet raczej odpychającym magię niż ją przyciągającym. Jeszcze potrafiłam zrozumieć, w jaki sposób chroni przed telepatią, ale skąd bierze się cała reszta: widzenie w ciemności, natychmiastowe leczenie ran, szybka regeneracja rezerwy? I dlaczego nie potrafiłam korzystać z jego mocy wcześniej, chociażby na tym całym egzaminie, gdy jednak musiałam biec do źródła w auli? Czy wówczas, gdy się tak strasznie spaliłam na słońcu? Zresztą te pytania mogły poczekać.

– Dobra, a do czego potrzebni są opiekunowie?

– Widzisz, może się okazać, że nieboszczyk nie ma najmniejszej ochoty na powrót do życia. Trudno jest przewidzieć, w jakich okolicznościach nastąpiła śmierć, a poza tym po tamtej stronie kręgu mogło mu się spodobać bardziej. Wampiry zawsze słuchają swoich władców, lecz władca nie przyjmuje rozkazów od nikogo. I on powinien mieć poważny powód do powrotu: przyjaźń, miłość, obowiązek. Jeden władca nie może zamknąć kręgu dla drugiego, zwykłemu wampirowi to się nie uda, zatem trzeba zawczasu przygotowywać opiekuna. Najlepiej przez jakieś pięć – dziesięć lat, choć oczywiście nie da się przewidzieć, kiedy będzie potrzebny.

– A czy jeden władca może mieć kilku opiekunów? – spytałam z nadzieją. Przecież Len nie mógł tak po prostu, na łapu – capu, po trzech tygodniach znajomości oddać mi tak ważnego dla siebie przedmiotu, nie czyniąc nawet jednej aluzji na temat jego wartości! Tani kamyczek na cienkim rzemyku był zwykłą błyskotką i nie skusiłby nawet najbardziej zdesperowanego złodzieja ani nie nadawał się na ozdóbkę, a ja w tym czasie nauczyłam się skutecznie bronić przed telepatią. Był mi drogi jako pamiątka i tyle. Kto mógł zaręczyć, że przy moim roztargnieniu go nie zgubię, na przykład podczas kąpieli w rzece albo przy okazji zdejmowania koszuli nocnej. Kto mógł zaręczyć, że go komuś nie podaruję?

– W jednym czasie wyłącznie jednego – rozczarował mnie Rolar. – Niestety, Wolho, nie wykręcisz się.

Tak naprawdę nie miałam najmniejszego zamiaru się wykręcać. Na odwrót – przekonanie, że droga w tył jest odcięta, wprawiło mnie w stan pobudzony, skupiony i żądny działań.

– Czyli mam nie więcej niż sześć dni. Droga do Arlissu zajmie cztery albo pięć, jednak muszę odnaleźć wilka, czyli trzeba wrócić tam, gdzie znalazłam ciało Lena. W takim razie chyba będzie lepiej przeprowadzić obrządek w Dogewie.

Rolar pokręcił głową:

– Nie ma takiej potrzeby. Jeżeli wilk żyje, to jest gdzieś w okolicy.

– Tu w mieście?! – nie uwierzyłam.

– Albo w zagajniku kolo miejskich murów, co jest najbardziej pewne. Rear przyciąga go jak magnes i gdyby waszego pierwszego spotkania nie przerwali rozbójnicy, to poznałby cię jako swoją opiekunkę i zaczął słuchać. Teraz jest zbity z tropu, ale wcześniej czy później się pojawi. Szukanie go nie ma sensu, chyba żebyśmy urządzili pełną nagonkę. Lecz i wtedy szanse są marne. Jest mądrzejszy i bardziej przebiegły od zwykłego zwierzęcia, zalegnie pod krzakiem i nie ruszy się, nawet kiedy naganiacz z kołatką nadepnie mu na ogon.

Miletta zakończyła wreszcie przekomarzanie, ze strażnikami, przypomniała sobie o naszym zamówieniu i zastawiła stół parującymi talerzami. Rolar i Orsana rzucili się na jedzenie jak wygłodniali żebracy, ja natomiast ze zdenerwowania nie mogłam przełknąć ani kęsa.

– W takim wypadku mój plan jest prosty jak drut. Jadę do Arlissu i mam nadzieję, że wilk ruszy za mną.

Rolar, będę bardzo wdzięczna, jeżeli dasz mi list z rekomendacją do władczyni albo kogoś ze Starszych.

– Nie dam. – Wampir, mrużąc oczy z zachwytu, wgryzł się w wytęskniony barani udziec.

– Dlaczego?! – zdębiałam.

– Y – y – o e a – e o ais su f ofą.

– Że co?!

Rolar rzucił mi nieprzychylne spojrzenie znad udźca, przełknął nieprzeżuty kęs i odpowiedział na moje pytanie wyraźniej:

– Ponieważ jadę do Arlissu z tobą.

– A twoja służba?

– Wzmę u – op. – Rolar znowu zabrał się do udźca, ale tym razem domyśliłam się, co miał na myśli.

– Urlop? No dobrze, ale dlaczego się w to pakujesz? Słyszałam, że stosunki pomiędzy Arlissem i Dogewą są dosyć napięte.

Wampir zrozumiał, że z normalnego posiłku nici, i z westchnieniem odsunął talerz, by uniknąć pokusy.

– Nie pomiędzy Arlissem a Dogewą, tylko pomiędzy ich władcami. Arrakktur i Lereena są w podobnym wieku, zostali zaręczeni prawie podczas narodzin i ich obowiązek jako władców polega na pozostawieniu dziedzica w każdej z dolin. Niestety, ani on, ani ona nie żywią do siebie nawet letnich uczuć, lecz o ile Lereena odbiera taki stan rzeczy jako coś normalnego i podchodzi do kwestii przedłużania rodu poważnie i rzeczowo, to Arr'akktur zapiera się rękoma, nogami i skrzydłami. Lereena kilka razy przyjeżdżała do Dogewy, ale na swoim terenie Arr'akktur nie miał najmniejszych problemów z unikaniem jej, a jego pierwsza i jedyna wycieczka do Arlissu zakończyła się „porwaniem”.

– Ale Len mi mówił, że nigdy nie wyjeżdżał poza Dogewę – przypomniałam sobie. – A przynajmniej nie wyjeżdżał przed poznaniem mnie.

– Tak naprawdę nie kłamał. Trudno określić jazdę w zamkniętym powozie z jednej doliny do drugiej jako pełną przygód podróż. Wtedy towarzyszyły mu wampiry z dogewskiego garnizonu, które nie potrafiły zdobyć się na zignorowanie rozkazu władcy. Tak więc został on wysadzony na granicy Arlissu, a one na kilka dni ukryły się w pobliskim mieście, nie dając o sobie znać. Teraz Lereena postąpiła chytrzej, przysłała swoich ambasadorów, żeby tym razem niedoszły narzeczony jednak dotarł na miejsce. Mnie tam osobiste sprawy władców nie obchodzą, ale gdy zagrożone jest życie jednego z nich, nie mogę po prostu stać i patrzeć.

– Ale to przecież nie twój władca – zauważyłam.

– Co to znaczy „nie mój”? – Rolar wyglądał na zdziwionego, a nawet lekko obrażonego. – Władca to nie jest przechodni tytuł króla, którego można w każdej chwili usunąć, to nazwa kasty. Każdy władca może liczyć na pomoc każdego wampira.

– Nawet jeżeli takiej pomocy trzeba będzie udzielić wbrew życzeniu drugiego władcy? – spytałam po chwili namysłu. – Lereenie twoja gotowość do działań może się nie spodobać. Len kiedyś zażartował, że może nawet zabić dowolnego ze swoich poddanych przy użyciu słowa „umrzyj”.

– Mam nadzieję, że sprawy nie zajdą aż tak daleko. A poza tym… Jest mi już wszystko jedno. – Rolar spochmurniał, a ja odniosłam wrażenie, że w swojej opowieści pominął on parę istotnych kwestii.

– Rolar, a jaka ona jest?

– Lereena? Piękna. Mądra. Wyrachowana. Pewna siebie i patrząca na innych z góry. W sumie wcale niczego sobie. Jak na władczynię.

– Ale uroda stoi na pierwszym miejscu? – ironicznie sprecyzowała Orsana.

– Uroda elfiej róży. – Rolar nie wytrzymał, odłamał kawałek chleba i wpakował go do jeziorka sosu pod kawałkiem mięsa. – Niezwykła. Magiczna. Ale, niestety, obca i zimna. Moje panny, czy może w końcu pozwolicie mi coś zjeść?

– No dobrze, jedz sobie – zlitowałam się. – Orsano, a ty? Kiedy jest ten twój turniej egzaminacyjny?

– Zdążę. – Dziewczyna lekko machnęła ręką.

– Co zdążysz?

– Pojechać do Arlissu i wrócić.

– Po co?

– Jeszcze pytasz?! – obruszyła się. – Co ty myślisz, że ja jakaś najemniczka jestem? Zrobiłam swoją część roboty i mam się wynosić? O nie, kochana przyjaciółko, najpierw to ja się upewnię, że cię po drodze nie zjadły wilki albo jakieś inne wampiry, a potem z czystym sumieniem zacznę służbę w legionie.

– Jesteś aż tak bardzo przekonana, że cię przyjmą do legionu? – Rolar znienacka zrobił ruch nożem w kierunku talerza dziewczyny, zagarniając stamtąd kawałek cielęciny.

– Skoro biorą tam wampiry, to ja się na pewno nie mam o co martwić. – Orsana przeprowadziła udany manewr ściągnięcia mięsa z noża pod samym nosem Rolara i z czarującym uśmiechem wpakowała wywalczony kawałek do własnych ust.


* * *

Koniec części pierwszej

Загрузка...