Desperackie pianie kogutów obudziło nas przed świtem. Orsana otworzyła okiennice na oścież i wbiła senne spojrzenie w szarą poranną mgłę, po czym chmurnie zasugerowała, że za pierwsze pianie kogutów wzięłyśmy ostatnie wycie wilków. Niemniej jednak czas był najwyższy, żeby wstawać. Kupcy zwykle zjeżdżają na plac jarmarczny głęboką nocą, a handel zaczynają w momencie, gdy zyskują możliwość odróżnienia złota od srebra, i jest to najlepsza możliwa chwila do ubicia interesu. Potem na rynku pojawia się tłum, który w pierwszej kolejności wynosi wszystko, co najciekawsze i najtańsze.
Z okna widać było wybieg dla zwierząt, pokryty nawozem i poryty kopytami. Przy ścianie stał krzywy stóg zeszłorocznej słomy do wyściełania żłobów. Zamknięty w kurniku kogut wydarł się jeszcze raz i przez tylne drzwi wyszła ziewająca gospodyni z wiadrem jęczmienia w ręku. Wysypawszy ziarno do długiego koryta, otworzyła ptaszarnie. Podwórko wypełniło się gdakaniem, kwakaniem, gęgotem, a w chlewach niecierpliwie zakwiczały głodne świnie. Obudzeni goście zaczęli powoli ściągać do jadłodajni, ku smakowitym aromatom rozpełzającym się od paleniska. Słyszałam, jak wymieniają powitania i tupoczą na schodach.
Ja i Orsana uznałyśmy, że nie będziemy marnować czasu na śniadanie. Szybko się ubrałyśmy i po kolei zeskoczyłyśmy z okna na stóg, stoczyłyśmy się po jego szeleszczącym boku, po czym otrzepałyśmy sobie nawzajem plecy i ruszyłyśmy na plac handlowy.
Niestety, targ nie spełnił naszych oczekiwań. Zgadza się – wyłożono na nim całą masę mieczy, łuków, sztyletów, kolczug oraz innych narzędzi ataku i obrony, ale, niestety, zaliczały się one do gatunku topornie skleconych tanioch, od biedy nadających się do treningu, jednak prawie bezużytecznych w walce. Po wielu poszukiwaniach najemniczce udało się wygrzebać w stercie chłamu wcale niezły krasnoludzki miecz, który nawet nosił znak mistrza. Kupiec zażądał za niego piętnastu kładni, czyli prawie całości posiadanych przez Orsanę pieniędzy. Zasmucona dziewczyna pokręciła się dookoła kramu, zważyła miecz w ręku, wypróbowała w akcji, rozrąbując usłużnie podstawione polanko. Co tu dużo gadać – rzeczywiście był niezły, pewnie wart swojej ceny. Nawet ja widziałam różnicę pomiędzy zwykłym paskiem zaostrzonego żelaza i tą matową, acz groźną klingą, zrobioną z dwóch różnych gatunków stali, w której pręty zostały najpierw splecione ze sobą, a dopiero potem wykute.
– Niech panna się nie zastanawia – przekonywał kupiec pochmurną najemniczkę. – Towar pierwsza klasa, innego nie mamy. Z takim to panna wytrwa przeciw całej bandzie rozbójników. E, co ja gadam, nawet starą Gerdę panna wyprawi na tamten świat.
– Ze niby kogo? – zaciekawiłam się.
– Smoczycę – chętnie wyjaśnił kupiec.
– A to wy tutaj macie smoki?
– No, mamy, co mamy nie mieć? O tam, daleko w górach, mieszkał stary smok, ale coś ja go dawno nic widziałem, ni to odleciał, ni to zdechł ze starości, kto go tam wie. A tu, trochę bliżej, o, tamoj, pod tamtą górą, jest jaskinia smoczycy. Też niemłoda, jakieś trzydzieści lat będzie, kiedy jej ostatni wylęg się rozleciał po świecie. Mawiają, że ona w tej swojej jaskini ma niezmierzone skarby: złoto, kamienie szlachetne. No i, się rozumie, szkieletów też niezłą kolekcję. Na świecie przecież masa durniów, którzy uznają smoczą głowę za wspaniałe trofeum. Gdyby chciała, mogłaby się tylko nimi jednymi żywić, wtedy może przestałaby kraść bydło. Zresztą te trzy czy cztery owce na miesiąc miejscowi jej wybaczają. Mówi się, że z czyjego stada owcę stara Gerda zje, temu niedługo córka za mąż wyjdzie. No to jak, panno, bierze panna miecz? Czy, he – he, mam pannie owcę zaproponować na oczarowanie smoczycy?
– Biorę! – Orsana zarumieniła się jak burak i złapała za sakiewkę.
– Nie, nie bierze – zaprzeczyłam spokojnie, zabierając wojowniczce miecz i ostrożnie wkładając go z powrotem w stojak. – Idziemy.
– Ej, co ty? Dokąd?! – obruszyła się dziewczyna, próbując ponownie chwycić za rękojeść, ale złapałam ją za ramiona i odwróciłam tyłem do kramu.
– Dziękujemy, szanowny panie, bardzo nam pan pomógł.
Kupiec z niezrozumieniem patrzył za nami.
– Wolho, o co ci chodzi?
– Mam zamiar oczarować starą smoczycę.
– Odbiło ci?!
– Przeciwnie.
„Górą” kupiec na wyrost nazwał pokryte lasami wzgórze, a „jaskinią” – porzuconą kopalnię granitu, do której prowadziło długie, wąskie przejście, kiedyś podparte balami. Smoczyca nie przejmowała się zawałami, przeciskając się do jaskini, tułowiem przewracała drewniane podpory i ich odłamki leżały teraz na ziemi wewnątrz tunelu, który niknął w mroku.
Na otwartym kawałku terenu przed wejściem wyrastała górka kości. Na udekorowanie „przedpokoju” Gerda nie żałowała sił ani czasu – wiele warta była chociażby wesoła kompozycja z trzech szkieletów siedzących dookoła dopalonego ogniska, nad którym wisiał kociołek.
– Wolho, a jesteś pewna, że ona w ogóle będzie chciała z nami gadać? – Orsana niepewnie zerknęła do czarnej dziury. – Pachnie szczurami…
– No, jak nie będzie, to nie będzie. A co tracimy? – Dołączyłam do najemniczki. – Oj, tak, zapach mocno taki sobie. Hej – ho!
– …Ej!! O!!! – usłużnie powtórzyło echo.
– Jest kto w domu?
– …Omu… Omu…
– Daj, ja spróbuję. – Orsana zrobiła krok do przodu. – Hej, smoku! Wyłaź! Będziemy się bić na śmierć i życie!
– Cie! Cie!!! – skomentowało echo. W głębi przejścia coś syknęło, ryknęło, a potem zapaliło się i poleciało w naszym kierunku. Ze zgodnym wrzaskiem rzuciłyśmy się na bok, przykrywając głowy rękoma, a nad nami z hukiem zatrzepotał język smoczego ognia. Wystarczyło go tylko na moment, ale i tak zaczęłam dosyć wyraźnie czuć gorąco na plecach. Potem język znikł, jak gdyby został wchłonięty z powrotem, a w powietrzu pojawił się ostry zapach spalenizny. Ostrożnie otworzyłam oczy. Kamień, za który tak szczęśliwie padłyśmy, nadtopił się i poczerniał.
– No, kto tam się znowu drze?! – przeciągle zaryczał solidnie wzmocniony przez echo głos. Z mroku wychynęła głowa na długiej szyi, potem pierś, przednie łapy, skrzydła…
– Jaka piękna! – wyrwało się Orsanie. Połechtana smoczyca wygięła szyję, dając nam możliwość podziwiania wąskiego, kształtnego łba, szerokiego złotego grzebienia oraz błyszczących łusek koloru antracytu, po których tu i ówdzie przeskakiwały zielonkawe iskierki.
– Dzień dobry! – powiedziałam uprzejmie, podnosząc głowę zza kamienia. – Przepraszam, czy mogłaby nam pani poświęcić trochę czasu?
– A możecie wrócić później? – nieoczekiwanie cienkim, zrzędliwym i skrzekliwym starczym głosem poprosiła smoczyca. – Może ja najpierw polecę i zjem śniadanie, a wy tu sobie poczekacie? Bo to trochę niewygodnie walczyć o pustym żołądku…
– Ale my tylko chciałyśmy porozmawiać…
– No to po co było się drzeć? „Wyłaź! Śmierć i życie!”? – oburzyła się smoczyca. – Myślałam, że tu naprawdę pojawili się jacyś rycerze i chcą tej, jak jej tam… sta… scy… scacysfakcji! Ta, już ja im wierzę!… Pewnie, że im scacysfakcja potrzebna! Śnią i tylko moje skarby widzą, cholerni drakłusownicy!
– Ale ja tylko tak żartowałam… – przyznała się czerwona Orsana. – Myślałyśmy, że pani śpi i nie słyszy.
– Ano, zgadza się, spałam – z godnością potwierdziła smoczyca. – A ponieważ bój na śmierć i życie się jednak nie odbędzie, to tym bardziej możecie poczekać, aż zjem śniadanie!
Z tymi słowami niedbale przekroczyła nasze ciała, rozprostowała czarno – złote skrzydła, ciężko skoczyła i wzbiła się w powietrze, podnosząc gęstą chmurę kurzu.
Gdy już skończyłyśmy kaszleć, przez dłuższą chwilę nie mogłyśmy znaleźć słów.
– Stara kłoda! – Orsana z oburzeniem splunęła, podniosła się i wyciągnęła do mnie rękę. – Myślisz, że naprawdę sobie poleciała?
– Pewnie tak, ale mało prawdopodobne, że daleko czy na długo. Ma nadzieję, że my się tu ucieszymy i uderzymy do jaskini po złoto i brylanty – zasugerowałam sarkastycznie.
– A nie uderzymy? – zdziwiła się dziewczyna, z bo* jaźnią, acz pożądliwie zaglądając do tunelu. Z zewnątrz nic nie było widać, jednak Orsana nie ośmieliła się wejść do środka. A nawet jakby, to i tak bym ją powstrzymała.
– Chyba zwariowałaś. Zapamiętała nasz zapach, a lata szybciej niż gołąb pocztowy, nie zdążymy wiorsty przejść! A nawet jeśli…
Lewark (smok, który kiedyś mieszkał w Górach Elgarskich, a potem przeniósł się na szkolne podwórko, możliwie daleko od nadmiernie energicznych drakłusowników) opowiadał, że w czasach jego gorącej młodości pewnemu magowi mimo wszystko udało się niepostrzeżenie ukraść z jaskini złote berło z rubinowym zwieńczeniem, artefakt powodzenia i szczęścia. Smok z prawdziwym zachwytem wyliczył zaklęcia, których użył sprytny złodziejaszek, po czym pokazał mi będące przedmiotem całej afery berło, zauważalnie nadtopione. Magowi wystarczyło szczęścia równo na dwa tygodnie.
Orsana z rozczarowaniem odwróciła się od jaskini.
– No to w takim razie wyjaśnij mi, po co przyciągnęłaś mnie do tego śmierdzącego legowiska.
– Szukać pracy. Przecież jesteśmy najemniczkami, nie? – Puściłam do niej oczko.
– Pracuwać? Dla smoka?! – ze zdenerwowania Orsana przeszła na swój rodzimy język.
– A co w tym takiego? Smoki przynajmniej zawsze dotrzymują słowa.
– Wolho, ale ceż przecie smok! Weliczezna, wognedyszna, newrazlima góra! Szo my możemy ej zaproponowały? W sensie zaoferować? – najemniczka w końcu załapała, dlaczego patrzę na nią kompletnie nierozumiejącymi oczyma.
– Za nic nie uwierzę, że tak wielki smok nie ma przynajmniej jednego drobnego problemu.
Dokładnie jak się spodziewałam, Gerda wróciła dosyć szybko i zastała nas przy palącym się ognisku. Szczęśliwie zdążyłyśmy już rozprawić się z zakupionymi na jarmarku racuchami i zapić je wodą zagotowaną z ziołami (kociołek pożyczyłyśmy od szkieletów, a strumyk przyuważyłyśmy po drodze do jaskini) – las znowu zaścielony został kurzem, który aż zgrzytał w zębach. Smoczyca rzuciła w naszą stronę spojrzenie z ukosa, sceptycznie prychnęła, złożyła skrzydła i wlazła do tunelu. Kolczasty koniuszek ogona pozostał na zewnątrz i z rozdrażnieniem stukał po ziemi. Słychać było, jak stara kłoda grzebie po jaskini, mrucząc pod nosem coś w rodzaju: „…Impertynentki… i sobie tak po prostu siedzą… żadnego spokoju… i pułapki nieruszone… szkoda, szkoda…”.
Orsana drgnęła i pochyliła się ku mnie:
– Dobrze, że tam nie poszłyśmy! Łuskowata gadzina rozstawiła na nas wnyki!
– Wszystko słyszę – chmurnie burknęła smoczyca tyłem wyłażąc z jaskini. – Mam znakomity słuch. Jeszcze jeden wątpliwy komplement pod moim adresem i pewne młodociane grubianki ryzykują, że nie doczekają siwych włosów. Dobra, opowiadajcie, z czym żeiście przyszły, i możecie stąd znikać, póki humor mi się nie zepsuł do reszty.
– Myśmy tylko chciały się dowiedzieć – wystąpiłam do przodu – czy nie będzie pani miała jakiejś pracy dla maga i wojowniczki?
Gerda aż przysiadła na ogonie, zdziwiona nie mniej niż Orsana.
– Co?! Czy wy, maluszki, macie przynajmniej wyobrażenie, z kim rozmawiacie?! Też mi się pracownice znalazły! Śniadanie i kolacja!
– Ale przecież pani nie jada ludzi – przypomniałam, kiwając głową w kierunku wysuszonych przez czas szkieletów.
– A skąd ci to przyszło do głowy?! Jadam. Szczególnie młode, delikatne panny.
– Ale my jesteśmy łykowate i koślawe – bezczelnie zauważyła Orsana.
Gerda przysunęła pysk bezpośrednio do twarzy dziewczyny i w skupieniu ją obwąchała. Najemniczka zmrużyła oczy, a jej włosy trzepotały w rytm smoczego oddechu.
– No, zgadza się, nie jadam – po dłuższej chwili namysłu przyznała Gerda. – Ale nie ze względów etycznych, a z racji wyjątkowo paskudnego smaku. Jednak nie mówcie mi, że macie nadzieję za jakąś drobną przysługę zostać obsypane brylantami? Wydaje wam się, że skoro mam skarby, to szastam nimi na lewo i prawo?
– Brylanty nam niepotrzebne. – Ja otrząsnęłam kurz ze spodni, Orsana przygładziła sterczące włosy. – Lepiej, jeśli pani nas obsypie przyzwoitymi mieczem i kolczugą.
– Żebyście mi na miejscu ucięły głowę?!
– Żeby moja przyjaciółka mogła się dostać do belorskiego legionu – wyjaśniłam cierpliwie, nie pozwalając wyprowadzić się z równowagi.
Smoki to bardzo chytre i pragmatyczne istoty i mimo że wyglądają, jakby bardzo szybko traciły cierpliwość, długo zachowują spokój. Ale za to same uwielbiają doprowadzać ludzi do wściekłości. Słyszałam, że po powitalnych „dyskusjach” ze smokami niektórzy rycerze ciskali broń, złazili z koni i w jakimś zaćmieniu rzucali się na paskudną gadzinę z gołymi rękoma, pragnąc zadusić na miejscu. A gadzinie tylko w to graj.
– Pewnie miecz ma być ze srebra, a kolczuga ze złota? – Gerda pogardliwie prychnęła dymem. – Do legionu? Że niby kurwą oddziałową? No to przecież za takie coś się nie płaci, a nawet można coś odłożyć.
– Ostry miecz i solidna kolczuga – wyliczyła biała jak kreda Orsana. – A swoje złoto możesz sobie wsadzić w…
Ostatnie słowo wypowiedziała bardzo cicho, ale wyraźnie.
Zapanowała niemiła cisza.
– No dobrze – nieoczekiwanie zadecydowała smoczyca. – Będę miała dla was zadanie. Może ciężka praca fizyczna podziała wychowawczo na tę gadatliwą… legionistkę.
Ton jej głosu bardzo mi się nie spodobał.
– Nienawidzę… – przez zęby wycedziła Orsana, ze wstrętem podnosząc dwoma palcami wyschniętą kość o rozmiarach ludzkiego obojczyka, lecz kształtem przypominającą piszczel. – Najbardziej ze wszystkich rzeczy na ziemi nienawidzę wielkiego sprzątania!
– Ja takoż – przyznałam z westchnieniem, rytmicznie omiatając jaskinię własnoręcznie zrobioną z gałązek orzecha miotełką. – Nie żeby była to czysta robota, ale musisz się zgodzić, że bardzo dobrze płatna i niezbyt uciążliwa.
– Wiesz no, to nie tak, że mam pretensje. Trzeba przyznać, sprzątanie rzecz potrzebna, szczególnie jak się je jeszcze podeprze bonusem w postaci legionu. Ale jeżeli tu skądś wyskoczy szczur, będę krzyczeć – uczciwie uprzedziła mnie Orsana, rzucając kość na kupę śmieci pośrodku pieczary. Sprzątanie trwało już kolejną godzinę i zbliżało się do końca – sumiennie wymiotłyśmy śmieci ze wszystkich kątów, tworząc prawdziwy kurhan, w którym ziemia i kamienie mieszały się z kawałkami pogiętego żelaza i kości.
– Szczury nie przepadają za smokami i rzadko zamieszkują w ich norach. – Rozprostowałam plecy i przetarłam krzyż, podziwiając dzieło naszych rąk. Gerda znowu gdzieś odleciała, pozostawiając jaskinię pod naszą kuratelą. Pewnie ona również nie przepadała za sprzątaniem. Światła, które docierało przez tunel, było stanowczo za mało dla tak tytanicznej pracy, w związku z czym korzystałam ze sztucznego oświetlenia z użyciem kulistych pulsarów, trzepoczących promieniami w różnej odległości od podłoża.
– To skąd ten słodkawy zapaszek? – Orsana zmięła jakąś szmatę i celnie rzuciła nią w imponującą pajęczynę pod sufitem.
– Może to sama smoczyca? – Podniosłam i rozłożyłam brudny kawał tkaniny, który okazał się kobiecymi koronkowymi majtkami. – Jak myślisz, co się stało z ich właścicielką?
– Najpewniej jakiś szlachetny rycerz wziął je od pięknej damy serca w zamian za pas wierności. Mam nadzieję, że dama miała zapasowy klucz… A przy okazji, gdzie w ogóle są skarby? Wydawało mi się, że smoki na nich sypiają!
– Pewnie za tym kamieniem. – Skinęłam w kierunku sporo ode mnie wyższej, masywnej bryły, która niedokładnie przylegała do ściany. Ziemia przed nią wyglądała na podejrzanie czystą, jak gdyby kamień był niedawno odsuwany.
– Ej, a może zajrzymy, co?! – wyraźnie zainteresowała się Orsana, podchodząc i przymierzając się do skały. Raczej dla żartu, ponieważ do jej odsunięcia potrzeba by pięciu takich jak my.
– Chcesz, żeby ten kurhan stał się dla nas nagrobnym?
– Oj, daj spokój, przecież nie mamy zamiaru kraść jej z trudem zebranego dobytku. A jak to mówią, za patrzenie się nie płaci. Ona przecież nam kazała wysprzątać jaskinię. Skrobiemy w pocie czoła, nie omijając ani kącika, ani szczelinki, to żeśmy przy okazji również pod kamyczkiem przetarły…
Spojrzałyśmy po sobie i wybuchłyśmy śmiechem.
– No dobrze, czuję się przekonana. – Sama byłam ciekawa tej sterty złota i klejnotów, po prostu żeby porównać, kto więcej zebrał za swoje smocze łata: nasz Lewark czy ta stara megiera. Oczywiście nie miałam zamiaru niczego stamtąd kraść, a o powrocie Gerdy uprzedzi mnie niewidzialna linia magiczna, na wszelki wypadek nakreślona w poprzek wejścia do tunelu. Która tak w zasadzie nie była kreślona na smoka. Mimo że miejscowi nie widzieli rozbójników, byłam pewna, że ci po cichu kręcą się gdzieś po okolicy i mnie szukają.
Z pełnym wyższości uśmiechem odrzuciłam zaproponowaną przez najemniczkę dźwignię z połamanej halabardy i wykonałam kilka gestów, po których kamień bezgłośnie, jak na kółkach, odjechał w bok. Szczurzy odór przybrał na sile. Zżerane przez ciekawość jednocześnie przekroczyłyśmy zakazany próg i prawie natychmiast trafiłyśmy na bogato zdobioną tarczę ze złotą otoczką, wyłożoną klejnotami. W poprzek tarczy szły cztery głębokie zadrapania po smoczych pazurach.
– Nie ruszaj! – Złapałam już pochyloną Orsanę za kołnierz. – Ona od razu poczuje, gdy wróci. Chodź, po prostu sobie obejrzymy.
Zamarłyśmy na skraju plamy światła, które padało z jaskini. Kiedy moje oczy przyzwyczaiły się do ciemności, z przestrachem złapałam Orsanę za rękaw i skinęłam w najdalszy, ciemny kąt jaskini:
– Rety, patrz! Coś się tam rusza!
– Iii! Szczur!!! – dziewczyna zaniosła się obiecanym wrzaskiem, od którego o mało pękł bębenek w moim lewym uchu.
– Aaa! – chętnie jej zawtórowałam. Panika wśród kobiet to sprawa bardzo zaraźliwa.
– Ooo! – basem wydarł się z mroku ktoś trzeci.
To przepełniło miarę. Na złamanie karku wyskoczyłyśmy ze skarbca, jak gdyby sama śmierć łaskotała nam pięty lodowatymi palcami.
– Wydaje mi się, że go przestraszyłyśmy – skomentowała Orsana, gdy już złapała oddech.
– Zdążyłaś się mu przyjrzeć?
– W ogóle go nie widziałam!
– No to czego się darłaś?!
– Tobie uwierzyłam!
– A ja tobie!
Spojrzałyśmy po sobie. Niezrozumienie szybko zmieniło się w irytację.
– Może ci się tylko wydawało? – zasugerowała Orsana.
– Sądząc z tego wrzasku, który słyszałyśmy, wydawało się nie tylko mnie.
– Jak myślisz, kto to mógł być? Smoki biorą jeńców?
– Nawet jeśli biorą, to mała szansa, żeby trzymały je w swojej największej świątyni, skarbcu. Proponuję powrót i dokładniejsze przyjrzenie się tej istocie. – Logicznie wywnioskowałam, że panika w głosie wroga świadczy o naszej przewadze.
Orsana skinęła ze zgodą, podnosząc z ziemi jakiś cięższy kawałek żelastwa. Przywabiłam palcem jeden z pulsarów, który posłusznie wślizgnął się do szczeliny.
Czubek złotej góry ginął w mroku, ale i podnóże mogło dowolnego grabieżcę doprowadzić do ekstazy. Najemniczka przeciągle gwizdnęła, a ja z pewną satysfakcją zanotowałam, że mimo iż nasz Lewark nie miał aż tak pokaźnego zasobu kruszcu, to jeśli chodzi o ilość kamieni szlachetnych, biżuterii i artefaktów, wygrywał co najmniej o korpus.
– Nie wiem, czy to szczur, czy nie, ale śmierdzi tu nimi dosyć wyraźnie. – Orsana pochyliła się po brudny kawałek skóry, który okazał się workiem. – Wygląda na to, że ktoś znalazł inną drogę do skarbonki starej kłody.
Zrobiłam kilka gestów i pokręciłam głową:
– Nikogo tu nie ma. Już nie.
– Ale jakoś się stąd wydostał – rozsądnie skonkludowała Orsana. – Przecież nie przeszedł przez ścianę!
– A to też jest możliwość. – Sprawdziłam skarbiec jeszcze raz, tym razem w poszukiwaniu śladów zaklęć.
Nic. Nieco rozzuchwalona najemniczka już obchodziła złotą górę, przyglądając się dnu jaskini i ścianom, raz na jakiś czas pochylając się i ostukując kostkami palców co bardziej podejrzane fragmenty. Skarb prawie sięgał sklepienia. Orsana dwa razy okrążyła górę złota, mruknęła w zamyśleniu, przykucnęła i drapnęła paznokciem po złoconym brzegu tarczy.
– Wydaje mi się, że wcześniej leżała obok wejścia. Podeszłam bliżej i przyjrzałam się dokładniej.
– Zgadza się. A teraz stoi przy ścianie, jakby… Spojrzałyśmy po sobie.
– Drzwi!
Natychmiast zapomniałam o obawach przed smokiem, złapałam za brzeg tarczy i pociągnęłam ją do siebie. Ku mojemu zdumieniu ta nie poddała się od razu. Musiałam zaprzeć się nogami i pociągnąć z całej siły. Z tamtej strony coś brzęknęło, opór gwałtownie osłabł i nagle klapnęłam na tyłek z tarczą w ręku. Orsana spojrzała na nią i znowu gwizdnęła przeciągle. Odwróciła oporne żelastwo tyłem, pozwalając i mnie zobaczyć postrzępiony sznur z włosia przywiązany do uchwytu.
W ścianie przy ziemi czerniała półokrągła dziura. Jeżeli została ona wygryziona przez szczura z umiejętnością skręcania lin, to był on wielkości wypasionego bobra.
– Nie utkniemy tu? – Orsana z wątpliwością zerknęła w kierunku tajnego włazu. Może udałoby jej się tam wcisnąć, ale na przeszkodzie stał wbity w ścianę hak, na którym bujał się kawałek sznura.
– Zaraz coś wymyślimy. – Dmuchnęłam na palec wskazujący, po czym powiodłam nim po brzegu dziury. Za palcem ciągnął się ledwo widoczny srebrzysty ślad. Gdy tylko zamknęłam narysowane koło, krawędzie włazu rozmyły się, a ściana dookoła niego zmętniała, jak gdyby była zrobiona z dymu. – Zapraszam! Albo nie, ja idę pierwsza, bo może tam dalej znowu będę musiała czarować.
Jednak nie musiałam. Przejście było proste i krótkie, po niecałych pięciu łokciach trafiłam na jakąś mokrą i chropowatą przeszkodę, złamałam ją, zanim poczułam, i znalazłam się na wolności, w krzakach za jaskinią. „Drzwiczkami” od drugiej strony okazał się omszały kawałek kory, przystawiony do przejścia i dla pewności podparty kamieniem. Szeptem zawołałam Orsanę i rozejrzałam się dookoła, mrużąc oczy w świetle dnia. No, trudno coś zarzucić, bardzo udane miejsce na robienie podkopu – od strony głównego wejścia złodziejaszka zasłaniały pędy malin, wysokie i gęste, ale pozwalające obserwować właścicielkę leża i dopasować wizyty z workiem pod jej nieobecność. Sądząc z wrzasku i śpiesznej ucieczki, złodziej nawet nie przypuszczał, że Gerda będzie miała jakichś gości.
– Chyba nie po raz pierwszy się zapuścił do smoczego skarbca – zauważyłam, ostrożnie drapiąc paznokciem wygładzone do połysku brzegi dziury, które wróciły do poprzedniej formy natychmiast po tym, jak Orsana wylazła na zewnątrz. – Kamień wypolerowany aż miło, a kopania tu niedużo, szczególnie jeżeli się podejdzie do sprawy z wałdaczym albo krasnoludzkim kilofem, ten ostatni to nawet w granit wchodzi jak w masło.
– Pst! – przerwała mi dziewczyna, przyciskając palec do warg. W odróżnieniu ode mnie najemniczka najpierw zwróciła uwagę na las, nie zagłębiając się w inspekcję włazu.
– Co? – odszepnęłam.
– Patrz! Oj, nie tam, pod krzak!
Przyjrzałam się i zauważyłam szarą, przygarbioną postać, która prześlizgnęła się pomiędzy powaloną brzozą i wysokim, szczerbatym pniem.
Orsana spojrzała na mnie i wyraziście poklepała dłonią powietrze tuż przy samej ziemi, po czym pokazała na siebie i palcem zakreśliła w powietrzu luk. Skinęłam ze zrozumieniem, więc najemniczka bezgłośnie ruszyła na przeciwnika od tyłu. Listki za nią nawet nie drgnęły.
Po dotarciu na miejsce Orsana celowo głośno zatupała i złamała z trzaskiem suche gałęzie, pogwizdując coś nieskomplikowanego.
Zadziałało. Ciągle oglądając się do tylu i nasłuchując, złodziejaszek cofał się w moim kierunku, widocznie mając nadzieję, że schowa się w tajnym włazie.
Pozwoliłam mu podejść trochę bliżej i wyprostowałam się na pełną wysokość. Krasnolud! W płaszczu ze szczurzych skórek, których fetor zabijał wszystkie leśne zapachy. Moja obecność zaskoczyła go na tyle, że nie od razu wpadł na pomysł, żeby rzucić się na bok, i najemniczka w parę susów pokonała dzielącą nas odległość, odcinając złodziejaszkowi drogę ucieczki.
A ten miał aż z nadmiarem tupetu – w mgnieniu oka ocenił sytuację, po czym odwrócił się, żeby widzieć nas obie, rozczapierzył ręce z zaciśniętymi w nich rąbkami płaszcza, zyskując pewne podobieństwo do wyświechtanego nietoperza, po czym wydarł się głośno i z oburzeniem:
– Niegodne ludziki! Jak śmieliście przebiec mi drogę? Czy wy wiecie, kto ja jestem?!
Niski nawet jak na krasnoluda, ledwie dorastał mi do pasa. Wytrzeszczył oczy, wypchnął pierś do przodu, po czym nosowo kontynuował:
– Drżyjcie! Jestem wielki krasnoludzki wojownik i szaman, zabójca smoków i czarodziej, wielki i groźny Tor – e – Ti! Na tych, co ściągną na siebie mój sprawiedliwy gniew, spadnie najkoszmarniejsza i najpotworniejsza ze śmierci, i nawet po niej nie odnajdą spokoju, gdyż władza moja rozciąga się też na świat duchów! Ratujcie się, póki nie jest za późno! Uuu!
Po czym zaczął skakać w miejscu niczym postrzelony zając, wystawił do przodu ręce z rozczapierzonymi palcami i zaszczekał rzadkimi żółtymi zębami, co miało widocznie oznaczać przygotowanie do naszego koszmarnego i męczącego zgładzenia. Długa broda trzęsła się w rytm skoków jak kawał łyka.
– Hm, wydaje mi się, że nie ma sensu ryzykować walki z. tym straszliwym szamanem. – Nieznacznie mrugnęłam do Orsany, przybierając wielce strwożony wyraz twarzy.
– Ano, też mi się tak wydaje – najemniczka dołączyła do komedii. – I tak nie uda nam się go pokonać!
Krasnoludek nabrał powietrza w płuca i rozprostował ramiona.
– Najlepiej będzie, jeśli się wycofamy – ciągnęłam, z udawanym strachem rozglądając się na boki.
– I to natychmiast!
– Uciekajmy, trzeba natychmiast uprzedzić Gerdę o niebezpieczeństwie!
– O tak, może smoczyca też zdoła uciec!
– Śpieszmy się! – I z okrzykami „przerażenia” rzuciłyśmy się ku wejściu do jaskini.
Krasnoludy mogą poszczycić się tupetem oraz pewnością siebie, ale nawet nasz bezczelny złodziejaszek nie ośmielił się przypisywać sobie uciekającego w przerażeniu smoka.
– Hej, hej, stójcie! – wydarł się desperacko, wyprzedzając nas i zastępując drogę. – Żartowałem! Jestem potężny i groźny, ale bardzo, bardzo dobry!
– O wielki szamanie, oszczędź nas! Zaniesiemy smoczycy szczęśliwą wieść o twoim przybyciu i sama wyniesie ci swoje skarby, by ocalić życie!
– Nie, nie, nie trzeba! Jestem tu incognito!
– My jej na uszko szepniemy!
– Oj, żartowałem, żartowałem! Nie jestem żadnym szamanem!
– O wielki wojowniku, zabójco smoków, i tak nie możemy się z tobą równać! – Obiegłyśmy krasnoluda z różnych stron i on ryknął naszym śladem:
– Ani żadnym wojownikiem!
W tym momencie zatrzymałyśmy się i odwróciły z paskudnymi uśmiechami na twarzach. Ja skrzyżowałam ręce na piersiach, Orsana oparła swoje na biodrach, znacząco tupiąc czubkiem lewego buta. Rozmowa zapowiadała się bardzo obiecująco.
– A kim?
– Tak sobie… przebiegałem obok…
Nie dałam rady powstrzymać się od chichotu. Orsana wymownie pomachała przed nosem krasnoludka znalezionym w jaskini workiem.
– Nie moje – zaprzeczył spiesznie, nie bawiąc się nawet w przyglądanie przedmiotowi.
– A czyj to znak na boku?
– Ale ja nie miałem żadnego znaku!
– Ano fakt, nie miałeś. – Orsana rozsupłała mieszek. – A czy przynajmniej jakiś nożyk posiadasz, wojowniczy szamanie?
– Aaa po co? – krasnoludek nieco się zdenerwował.
– Będziemy ci łepek piłowaty ta widrezaty – westchnęła najemniczka, powoli zbliżając się do niego z otwartym workiem. – A nemaje noża, to oderwiem. Mamy ze smoczycą taką umowę: czy to zgubę zwrócić, czy złodzieja ubić. Całego trupa to się ciężko do niej taszczy, a głowa akurat się do torbiny zmieści…
Krasnolud niespodziewanie zerwał z siebie płaszcz, cisnął go Orsanie w twarz i rzucił się do ucieczki. A raczej próbował, bo już po drugim kroku wpakował się na niewidoczną ścianę i klapnął na ziemię.
– Nie ty jeden tu jesteś szaman. – Niedbale machnęłam nadgarstkiem prawej ręki, chłodząc świerzbiące koniuszki palców.
Złodziejaszek zrozumiał, że jego akcje nie stoją najlepiej.
– To może się dogadamy? – pisnął cienko, cofając się przed Orsaną.
– No to się dogaduj – niedbale przytaknęła najemniczka, nie zatrzymując się ani nie zmieniając skupionego wyrazu twarzy.
– Dziesięć kładni!
– Ha – ha.
– Dla każdej!
– Co ty nie powiesz.
– Połowę!
– Dla każdej? – sprecyzowałam.
– Przecież to wyjdzie całość! – krzyknął z oburzeniem.
– No, ale głowy i tak na pół nie podzielisz – rozsądnie zauważyła Orsana.
– Szantażystki! Rozbójniczki! Złodziejki!
– Orsana, bierz się do tego urywania!
– Nie trzeba! – krasnoludek w jednej chwili zrezygnował z targów. – Zgadzam się.
Najemniczka jeszcze przez moment stała nad nim, symulując ciężką pracę myślową, po czym skinęła głową:
– Dawaj. Jeśli jednak będziesz próbował oszukiwać… – Z trzaskiem stawów rozprostowała splecione palce.
– Tu obok mam! – Przerażonemu złodziejaszkowi w widoczny sposób się śpieszyło.
Zaczął krążyć po lesie pod naszym pilnym nadzorem, po czym przy którejś jarzębinie opadł na kolana, zebrał w garść pęczek turzycy i pociągnął za niego, otwierając zrobiony z trawy schowek – głęboką wąską jamę, wykopaną pod pieczołowicie oddzieloną warstwą zieleni. Dzięki wciąż całym korzeniom turzyca nie wysychała i w żaden sposób nie dałoby się wykryć schowka, nie znając jego lokalizacji z dokładnością do piędzi.
– O, tu jest – z głębokim szacunkiem w głosie stwierdził złodziej. – Wszystko do ostatniego okruszka! Biedny ja, nieszczęśliwy, rabu – u – ją!
Starannie puścił łzę i na pokaz wytarł ją rękawem, ale nie udało mu się wywołać w nas litości – no bo kto to widział krasnoluda z jednym jedynym schowkiem? Przecież jego własny naród będzie się z niego naśmiewał do śmierci!
– Jeśli oddałeś mniej niż połowę, to wyciągniemy nawet spod ziemi! – obiecałam twardo, a Orsana wbiła w biedaka znaczące spojrzenie, jak gdyby próbując na zawsze utrwalić w pamięci rysy pechowego złodziejaszka.
„Wielki i groźny” zatrzepotał niczym liść osiki, lecz nadał upierał się przy ukrywaniu dochodów, przywołując na świadków cały panteon krasnoludzkich bogów, zdrowie żywych rodziców i prochy nieżyjącej już babuni.
Udałyśmy, że wierzymy. Na ile znałam krasnoludy, za ostatnią garstkę monet polegnie jak stoi albo zachowa urazę nie gorzej od smoka. No, ale leszy z nim, przecież kopał, starał się…
– Dobra, spływaj stąd – pozwoliłam.
Krasnoludek znikł tak szybko i chętnie, że zrozumiałam, iż dałoby się z niego wyciągnąć więcej. Zapobiegawczo zgarnął ze sobą worek i szczurzy płaszcz, działający nawet na smoczy węch. Pewnie miał nadzieję na poprawę swojego stanu posiadania zaraz po naszym odejściu. Jednak czekało go głębokie rozczarowanie – natychmiast zamknęłam właz przy pomocy magii, a na wszelki wypadek jeszcze zaczarowałam, żeby naprawdę nikt się już do niego nie dobrał.
Trzeba powiedzieć, że potężny szaman naprawdę się postarał i nie raz, i nie dwa przebiegł się z workiem do skarbca. Orsana zdjęła kurtkę, zawiązała rękawy i resztką sznura ściągnęła kołnierz. Obciążona złotem część garderoby ważyła nie mniej niż pud i niebezpiecznie trzeszczała w szwach. We dwie ledwie zdołałyśmy ją unieść i z trudem powlokłyśmy do jaskini, po drodze robiąc częste przerwy na odpoczynek.
Po złapaniu oddechu i szybkiej naradzie uznałyśmy, że oddamy smoczycy całą zdobycz, chociaż poważnie kusiło nas, żeby zabrać sobie po kamyczku „na pamiątkę”. Ale kto je tam wie, te smoki, może ten cały krasnolud był kolejnym wnykiem na żądnych złota ludzi.
Okazało się jednak, że Gerda nie miała pojęcia o „wielkim i groźnym Tor – e – Ti”. Po powrocie prawie że zachłysnęła się z oburzenia, widząc nas obok odsuniętego kamienia, ale gdy efektownie wytrząsnęłyśmy z kurtki swoją zdobycz i wyjaśniłyśmy, że przy okazji znalazłyśmy i zaplombowałyśmy wszystkie szczurze nory, jej radość nie miała granic. Smoki doskonale pamiętają każdą monetkę ze swojego skarbca i każdy klejnot, wliczając w to również te, które zginęły, więc Gerda absolutnie nie wątpiła w naszą uczciwość. Z jej opowieści wynikało, że klejnoty zaczęły znikać jakiś czas temu, ale złodziejaszek przemyślał sprawę wyjątkowo starannie i rzeczywiście uznała, że winne są szczury. Krasnolud rozsądnie omijał duże przedmioty, takie jak złote kandelabry, wykładane klejnotami półmiski i rzadkie ozdoby, więc o ile regularne kradzieże smoczycę irytowały, to jednak nie do tego stopnia, żeby przewracać całą jaskinię do góry dnem w poszukiwaniu szczurzej nory i zagubionego pierścionka.
Po odzyskaniu uznanych już za definitywnie utracone skarbów była w doskonałym humorze.
– No cóż, muszę przyznać, że na swoje honorarium zapracowałyście – stwierdziła. – Sądzę, że nawet i na małą premię. To zobaczmy…
Zebrane przy skarbcu jak panny na wydaniu przy kramie z sukienkami, zachwyconymi jękami witałyśmy każdy nowy przedmiot wyciągnięty przez smoczycę. Jakie tam były kolczugi! Koronkowe, cieniutkie, nieważkie jak pajęczynka, z łatwością zmieściłyby się w torbie podróżnej, ale potrafiły skutecznie wytrzymać smocze zęby i pazury, co Gerda na miejscu zademonstrowała. A miecze! Długie i wąskie elfie, z kunsztownym grawerunkiem od rękojeści do samego końca klingi, jarzące się błękitnym płomieniem w promieniach słońca; szerokie i krótkie krasnoludzkie, doskonale wyważone i idealnie zaostrzone, choć jednak dość ciężkie; trollowe, topornie wykonane, lecz osypane kamieniami szlachetnymi jak trawa rosą. Wszelakie sztylety, noże, jatagany – proste, krzywe, zazębione, podwójne, zatrute i zaczarowane, mieszczące się w pięści, z wysuwającym się ostrzem, sterczące za pasem, chowane za cholewkami czy wiszące w pochwach. Była nawet jakaś lanca – srebrzysta końcówka z kawałkiem drzewca, które nie wytrzymało spotkania ze smoczymi łuskami.
Gerda odsunęła sporą część zbroi na bok, stwierdzając, że bardzo się tego wstydzi, lecz nie potrafi zmusić się do rozstania z „tymi arcydziełami sztuki kowalskiej”. Ale i wśród pozostałych można było dostać oczopląsu.
Po dłuższych wahaniach, naradach i przymiarkach Orsana zdecydowała się na srebrzystą kolczugę sięgającą trochę poniżej pasa, bez ozdób i zbędnych blaszek, za to lekką i wyjątkowo wytrzymałą. Miecz wybrała sama – elfi, średnich rozmiarów, również nierzucający się w oczy, ale wzbudzający szacunek. Pas ze skóry bazyliszka z przymocowanymi do niego pochwami, oczywiście nie pustymi, na cienkiej talii dopełniał wyglądu najemniczki.
– Ślicznotka! – skomentowałyśmy jednym głosem ja i smoczyca.
– Z taką to nie wstyd iść się bić na śmierć i życie! – dodała Gerda.
Czerwona jak burak i szczęśliwa Orsana okręcała się wokół własnej osi, próbując ocenić wspaniałość ekwipunku bez użycia lustra.
– A ty? – Smoczyca zbliżyła pysk do mojej twarzy i zobaczyłam, jak powoli rozszerzają się pionowe źrenice w miodowych oczach. – Nie chcesz mnie o nic poprosić?
– Poprosić? Nie. – Lewark dostatecznie dużo opowiedział mi o smoczych zwyczajach, a w szczególności o pytaniach, które wymagały bardzo konkretnych odpowiedzi. Gerda delikatnie sprecyzowała:
– A w takim razie co chciałabyś otrzymać w prezencie?
– Przysługę – odparłam bez namysłu. Smoczyca prychnęła, jednocześnie z niezadowoleniem i satysfakcją.
– Wiesz, o co prosić. Ktoś nauczył?
– Pewien stary znajomy.
– Widzę, że masz szczęście do znajomych. – Gerda znacząco puściła do mnie oczko, krzywiąc w uśmiechu kąciki łuskowatych warg. – Albo i pecha, zależy, z której strony spojrzeć…
– O co pani chodzi?
Ale smoczyca już odwróciła się tyłem, zadowolona, że w końcu udało jej się wywołać we mnie jakąś żywszą reakcję. Zaklęłam w myślach, wiedząc doskonale, że jeżeli smok nie odpowiedział na pytanie za pierwszym razem, to nie ma sensu powtarzać.
Gerda zaczęła chować broń z powrotem do skarbca, sarkastycznie komentując okoliczności, przy których w jej łapy trafił ten czy inny przedmiot. I bez tego spora kolekcja cały czas powiększała się dzięki „nieznającym strachu rycerzom bez wady i skazy”, w przypadku których za jedyną realnie istniejącą, aczkolwiek ogromną wadę można było uznać brak strachu w obliczu jednoznacznej przewagi wroga.
Pożegnanie było bardzo ciepłe. My obiecałyśmy, że będziemy wpadać w odwiedziny, smoczyca – że do nas przyleci, po czym machałyśmy do siebie nawzajem, aż znikłyśmy sobie z oczu.
– A co to za przysługa, którą Gerda ci obiecała? – przypomniała sobie Orsana, w chwili gdy zbliżałyśmy się już do wsi.
– Pomoże mi, jeżeli zaistnieje taka życiowa konieczność.
– A jak ona się dowie, czy taka konieczność zaszła, czy nie?
– Dowie się. – Uśmiechnęłam się. – A przynajmniej bardzo chciałabym na to liczyć…