Rozdział czwarty

Było to bardzo ważne przyjęcie. Mój dalszy los od niego zależał. Nic więc dziwnego, że przygotowania zaczęłam już wieczorem – zmoczyłam włosy piwem, ale ani ich nie rozczesałam, ani nie zaplatałam. Nad ranem stały na głowie w potwornym kołtunie w dodatku przekrzywionym na lewą stronę. Takiego produktu kunsztu fryzjerskiego nie uzyskałabym przy użyciu szczotki i za sto lat.

Makijaż (żółto – szary puder, czarna pomada i fioletowe cienie) zajął około godziny, ale w końcu udało mi się uzyskać niezdrowy, trupi odcień skóry.

Poszukiwanie pasującego do okazji stroju również trwały dłuższą chwilę. Szczęśliwie Welka jeszcze się nie zebrała, żeby wyrzucić swoją starą szarą bluzkę, podartą i wypaćkaną sadzą (ostatnio owinęłyśmy nią szczotkę i czyściłyśmy komin). Za spódnicę posłużyłam ścierka do podłogi podpasana sznureczkiem. Na szyję założyłam naszyjnik z suszonych chrabąszczy wybłaganych od chłopaków z wydziału zielarstwa. Z braku bransoletki nadziałam na nitkę mysie czaszki, a na ramiona kokieteryjnie zarzuciłam wypchaną żmiję.

Następnie spojrzałam w lustro. Czarodziejki zwykle oburzają się straszliwie, jeżeli ktoś nazywa je wiedźmami. Ale przy obecnym wyglądzie uznałabym to za komplement. Wyszła ze mnie do tego stopnia paskudna wiedźma, że drzemiący w fotelu Mruczek najeżył się i zwiał pod łóżko. Musiałam prawie, że na kolanach błagać go o zostanie moim asystentem. Bo w końcu co to za wiedźma bez kota?! Kot zgadzał się, że wiedźma ze mnie żadna i moje towarzystwo może zrujnować mu reputację porządnego łapacza szczurów. Po krótkiej chwili namysłu złapałam go za poruszający się z irytacją ogon, pociągnęłam i zwierzak głęboko przeorał po mnie wszystkimi czterema łapami.

Ssąc rękę i szeptem przeklinając uparte bydle, wyciągnęłam z szafy chłodzącej wczorajszy kotlet schabowy i pomachałam nim przed nosem kota. Mruczek powąchał, oblizał się łakomie, ale nie ruszył z miejsca. W zamyśleniu zaczęłam żuć wzgardzony produkt, po czym przypomniałam sobie o istnieniu telekinezy i po paru chwilach trzymałam już kota w rękach. Stwierdzenie, że poddał się bez walki, oznaczałoby kompletny brak szacunku wobec takiego wielkiego wojownika, jakim jest nasz Mruczek.

Moje triumfalne wyjście ze szkoły nie postało niezauważone – przy bramie stał Almit i prowadził bezprzedmiotową dyskusję z bogato ubraną damą trzymająca za rączkę pulchne dziecko. Wyglądało, że od dłuższego czasu bezskutecznie próbował wyjaśnić troskliwej matce, że jej pociecha bez wątpienia posiada wszystkie niewyobrażalne talenta oprócz magicznego, w związku z czym nie może zostać przyjęta do Szkoły nawet odpłatnie.

Na widok wiedźmy dyskusja zamarła jak ucięta nożem.

– Kto to jest? – zapytała zszokowana dama, na wszelki wypadek przytulając do siebie genialne dziecię.

– Nasza najlepsza absolwentka – palnął nie mniej oszołomiony Almit.

Uśmiechnęłam się sztucznie, odsłaniając poczernione węglem zęby.

Dama złapała pociechę na ręce i bez pożegnania się precz od wątpliwych uroków wykształcenia magicznego.


* * *

Do pałacu udałam się na piechotę i na bosaka, niezbyt starannie omijając kałuże. Złapany pod pachą kot wył na jedną nutę całkiem pozbawionym nadziei głosem. Nieliczni poranni przechodnie czmychali do zaułków, nie ryzykując spotkania wiedźmy na wąskiej ulicy.

Strażnicy również nie ucieszyli się na mój widok. Skrzyżowali drżące glewie i z maksymalnym szacunkiem spytali o cel wizyty. Podałam im wypisane przez mistrza skierowanie i wczuwając się w rolę, złowieszczo wymruczałam coś pod nosem, pocierając dłonie. Glewie nie tyle nawet rozstąpiły się, co rzuciły na boki. Pod opuszczonymi przyłbicami dźwięcznie szczękały zęby.

Akurat zdążyłam na śniadanie – w drodze do sali biesiadnej trafiły mi się tylko dwie służące, z których jedna malowniczo zemdlała, a druga śpiesznie schowała się za gobelinem. Utkane na nim morze wzburzyło się realistycznie, a stateczek podfrunął na grzebień fali. Przy drzwiach sali również stali strażnicy, ale nawet się nie zatrzymałam, spojrzeniem otworzyłam drzwi na oścież i przedefilowałam obok osłupiałych gwardzistów.

Jego Wysokość zasiadł u szczytu stołu na czymś pomiędzy krzesłem z tronem – wysokie, bogato zdobione oparcie z wzrokiem z szafirów dookoła i dość proste siedzisko, bez podłokietników. Malutkie oczka Nauma zmrużone były z zadowolenia, wysoka korona wespół z zaczesanymi z boków włosami, skutecznie maskowała łysinę. Karmazynowy płaszcz zdobiony w złote lilie sięgał podłogi. Ciężki, pewnie z aksamitu. Z tyłu, po obu stronach królewskiego tronu, stały faworyty – blondynka i ciemna brunetka, które czule uśmiechały się do naumowej potylicy. Z początku pomyślałam, że ktoś biedaczki bestialsko obrabował, ale po chwili zrozumiałam, że ten prawie całkowity brak materiału na ponętnych kształtach jest zjawiskiem normalnym. Materii nie tyle brakowało, co ze wszelkich oznak wynikało, że zsunęła się, zasłaniając zupełnie nieciekawe części ciała, podczas gdy to, co zwyczajowo się przykrywa, było wystawione na widok publiczny, za wyjęciem może paru strzępków i trzech sznurków. Po lewej stronie króla, z zaciśniętymi wargami, a do tego zupełnie prosto, jakby ją kto nabił na pal siedziała królowa Weronika – prawowita małżonka Nauma, panna o urodzie lalki. Na czubku jej jasnej kędzierzawej peruki pysznił się szafirowy diadem. Blade błękitne oczy obojętnie ślizgały się po chytrych twarzach dworaków, którzy ustawili się wzdłuż ścian w oczekiwaniu na sygnał rozpoczęcia biesiady. W podołku Jej Wysokości drzemał srebrzystoszary mopsik z pomarańczową mordką i wyłupiastymi oczkami. A raczej drzemał, póki się nie pojawiłam, bo natychmiast utracił wszelka ochotę na sen. Wyrwał się z rąk, jak żaba plasnął o podłogę i schował się pod siedziskiem Nauma, zasłoniętym zwisającym płaszczem.

Królewskie brwi podniosły się jak most zwodzony, póki nie doszły do pozycji prawie pionowej. Prowadzone przez dworaków szeptane konwersacje ucichły.

Wykonałam krzywy rewerans. Kot instynktownie wpił się pazurami w ramię i z trudem powstrzymałam się od niecenzuralnego wrzasku, gorzko żałując, ze nie znalazłam jakiegoś bardziej lekkiego towarzystwa – powiedzmy, gawrona. Gawrony również wcale okazale prezentują się na wiedźmim ramieniu, poza tym często brane za kruki (które są znacznie większe), a ochrypłe i smętne krakanie dodaje wizerunkowi czarownicy odrobinę mrocznej tajemnicy. Niestety na sam mój widok nie tylko gawrony, ale i dużo bardziej moralnie wytrzymałe kawki, uciekały ze skrzeczeniem na wszystkie strony, nie oglądając się za siebie.

Kot postanowił, że się zrehabilituje, w związku z czym na oścież otworzył zębatą mordkę i wydał z siebie nosowe miauknięcie. Dworacy z jękiem zrobili krok do tyłu, a królowa Weronika zasłoniła twarz wachlarzem. E tam, kot też jest niczego sobie pomyślałam złośliwie. Po zaznaczeniu swojej obecności Mruczek zeskoczył na podłogę i dumnie przedefilował do stołu. Ludzie rozstępowali się w pośpiechu, schodząc mu z drogi. Mopsik straszliwie warknął spod krzesła. Kot postał chwilę obok tronu i poświecił oczyma w kierunku Nauma, a potem lekko wskoczył na blat i z mruknięciem wczepił się zębami w skrzydło olbrzymiej pieczonej gęsi.

– No to cześć wam, wasz – sokość – wyrzekłam, drapiąc się po potylicy, a potem dokładnie oglądając żółte nakładane. Zauważyłam, ze cos za nimi utknęło zestrzeliłam ofiarę na podłogę (toczący się z impetem piorun kulisty nie dałby lepszego efektu) krzesło, z którego śpiesznie uciekł pierwszy minister, odsunęłam szeroki gestem plasnęłam koło króla, po czym zarzuciłam nogę na nogę i uszczypnęłam faworytę.

Zahartowana przez dworskie życie blondynka nawet nie pisnęła, a tylko cierpiętniczo zagryzła wargi.

– Ja tu… ten tego… wprost z sabatu… Lekko mi słabo – wyjaśniłam, uderzeniem w denko otwierając najbliższą butelkę. Wino okazało się słodkie i mocne. Z czknięciem pochyliłam się w kierunku króla i szczodrze napełniłam jego kielich z nadpitej butelki. – No to co, Wasza Wysokość, wypijemy za owocną współpracę? W naszych czasach król bez maga kroku robić nie może, wszędzie wrogowie!

Z rozmachu uderzyłam butelką o kielich – na skutek czego wino chlupnęło na stół i cieniutkim strumyczkiem pociekło na królewskie kolana – upiłam jeszcze łyczek, demonstracyjnie bulgocząc powietrzem w szyjce. Kot w skupieniu dławił się gęsią, wydając z siebie ohydne dźwięki.

– No, kto tu nas nie szanuje?! – omiotłam dworaków przenikliwym spojrzeniem a potem z odległości trzech wierszków popatrzyłam Naumowi prosto w oczy. Król uczciwie spróbował wyrazić całym sobą bezgraniczny szacunek i szczerą radość z okazji mojej obecności przy stole biesiadnym. Przez chwilę zastanawiałam się, czy nie poklepać królowej po policzku, ale zdecydowałam, że nie będę przeginać. Wiadomo, że z kobietą lepiej nie zadzierać, bo ja guzik obchodzi, czy dziesięciu strażników na królewski rozkaż zdąży nadziać impertynencką wiedźmę na glewie, zanim ona pozamienia ich w zay lub karaluchy. Ja doskonale wiedziałam, że zdążą i to jeszcze z zapasem, ale Jego Tchórzliwość nie chciał ryzykować swojej koronowanej głowy ani psuć stosunków z Konwentem Magów.

I w tym momencie zauważyłam, że pod królewskim wachlarzem drży uśmieszek. Jej wysokość doskonale połapała się w sytuacji i czerpała morze złośliwej satysfakcji ze zmieszania szacownego (zresztą, co tam ukrywać, niezbyt, a można nawet powiedzieć, ze całkiem nie szacownego) małżonka. Weronika puściła do mnie oczko i jeszcze głębiej schowała się za wachlarzem.

Z trudem powstrzymałam się od mrugnięcia w odpowiedzi i jako dyplomowana wiedźma postarałam się zrobić na królu możliwie jak:najlepsze” wrażenie:

– Mam wspaniałe trucizny, – rzuciłam teatralnym szeptem do sterczącego monarszego ucha – natychmiastowe i powolnie działające. Jedna kropla i po miesiącu wasz niczego niespodziewający wróg dokona żywota w potwornych konwulsjach…

Dworacy ożywili się. Co niektórzy zaczęli wymieniać znaki sąsiadami, a inni pobledli i zaczęli kasłać, odsuwając kielichy.

Król wyraźnie się zasmęcił. W sukurs przyszedł mu minister obrony, który aż się palił, by wcielić maga praktyka w szeregi odważnych obrońców ojczyzny:

– Wolho, proszę nam powiedzieć, jakie ma pani doświadczenie zawodowe?

Skromnie spuściłam oczy:

– Ot, drobiazgi. Wykończyłam dwoje arcymagów, rozerwałam na strzępki z pół setki zombi, zniszczyłam wałdacze miasto i przez parę miesięcy odbywałam staż w Dogewie.

– D – d – Dogewie?! – Król jednym haustem wypił całą zawartość kielicha – A co z wampirami? Nie skrzywdziły pani?

– No co też, Wasza Wysokość?! – oburzyłam się nieprzekonująco – Były wyjątkowo miłe! Nie powinien Wasza Wysokość dawać wiary głupiej plotce, jakobym od tego czasu regularnie spacerowała po nocach z zakrwawionym toporem w rękach. Ja osobiście niczego podobnego nie pamiętam.

Minister pobladł i umilkł, zastanawiając się czy nie dałoby się jakoś wcielić w szeregi potencjalnego przeciwnika.

– A umie pani robić glamarię? – nieśmiało wyszczebiotała śliczna panienka z przeciwległego końca stołu. Kto jak kto, ale akurat ona nie potrzebowała sztucznych stymulatorów urody, chyba, że zdążyła się nimi nasmarować przed kolacją.

– Oczywiście – odparłam z godnością, kokieteryjnie poprawiając „loczka” – Sama z niej regularnie korzystam

– A przepowiadać przyszłość? – pełnym niezadowolenia tonem odezwała się zasuszona dama z haczykowatym nosem.

– Ze stęchłych szczurów, ciepłego smoczego gówna i ludzkich wnętrzności, w obecności klienta – wyliczałam z godnością. – Mogę również przygotować lubczyk albo eliksir młodości na osiemdziesiąt procent.

wśród podstarzałych miłośników uciech cielesnych zapanowało ożywienie.

– Dwadzieścia ze skutkiem śmiertelnym. – dodałam mściwie.

chętnych na lubczyka jednak zabrakło. Nikt mnie więcej o nic nie pytał i po pośpiesznym zakończeniu na dobre nie rozpoczętego śniadania ze wszystkimi honorami pożegnano mnie z pałacu. Nawet kota wyniesiono na aksamitnej poduszce z frędzlami. Musiałam taszczyć go z powrotem na rękach – drań jeden, posadzony na ziemi, smętnie darł się w kierunku moich pleców, ale nie ruszał z miejsca. Sądząc z kształtu i rozmiarów brzucha, Mruczek połknął gęś w całości i teraz z trudem podnosił się na cztery łapy.

Tak więc z kotem w objęciach, ponownie rozganiając przechodniów, wróciłam do Szkoły. Smok długo i z przestrachem przyglądał nam się zza płotu, rozpoznał, tubalnie zarechotał, wypuszczając kłęby dymu. Przechodząc chmurnie pogroziłam mu pięścią, ale ten gad bez krzty sumienia nadal ryczał ze śmiechu, turlając się po ziemi.

Zrzucony na fotel kot natychmiast usnął, jak padł, chrapiąc i poruszając zadartymi w gorę łapami. Zebrałam szmaty i rzuciłam je do trzaskającego wesoło kominka, po czym z rozkoszą zanurzyłam głowę w wiadrze z wodą. Potylicę oblał chłód, ale za to przeklęty kołtun przestał swędzieć, a puder – szczypać skórę.

Ledwo co zdążyłam wyschnąć i ułożyć włosy, gdy wywołano mnie do bramy i kurier królewski za poświadczeniem odbioru wręczył mi okręcony sznurkiem pakiet z jeszcze ciepłą pieczęcią. Przed gankiem zebrały się w grupkę przerażone, dopiero co przyjęte do Szkoły maluchy, które gapiły się na mnie szeroko otwartymi oczami. Posłałam im krzywy uśmiech i przeszłam obok, z goryczą czując się gościem w rodzinnym domu.

Jutro w naszym pokoju zamieszkają dwie nieznajome dziewczyny, ze ścian znikną tanie drukowane obrazki (należąca do Welki kolekcja sławnych magów praktyków, uwieńczonych w chwili kolejnego bohaterskiego czynu. Mnie osobiście wydawało się, że wszyscy mieli dokładnie tę samą twarz, a i to jakoś wykrzywioną), z krzeseł – rozrzucone przeze mnie rzeczy, a na stole zapanuje oburzający porządek. I najważniejsze – trzeba pamiętać, żeby wyrzucić z szafy chłodzącej głowę mawki albo któryś z maluchów przez resztę życia będzie się jąkał.

Złamałam pieczęć, wypatroszyłam pakiet i prychnęłam ze złośliwą satysfakcją. W kopercie oprócz zwoju pracy spisanego na urzędowym papierze leżał mój dyplom i dziesiątka szmaragdów o rozmiarach ziarenka grochu – królewskie karne. Zerknęłam na kaligraficzne pismo dworskiego skryby. „Pierwsze miejsce pracy: Stramin, mag dworski. Pracowała od 7 do 8 traworoda 1001 roku. Narzekań brak”. Oczywiście, że brak. Kto b się ośmielił narzekać na wiedźmę?

Najśmieszniejsze w tym wszystkim było to, że nie powiedziałam ani słowa kłamstwa. Można wróżyć ze stokrotek, a można ze szczurów. Lubczyki też bywają różne, a ja uczciwie zaproponowałam ten najskuteczniejszy. Ale jak nie chcę, to nie. Ulokowałam się na brzeżku biurka i napisałam pożegnalną notkę do przyjaciół, na której położyłam kilka szmaragdów – po jednym dla każdego. Welka oczywiście zamartwi się i obrazi, ale co tu robić – zmartwiony mistrz jest znacznie groźniejszego, a on za moment dowie się o „wiedźmie”.

Z rzeczy zabrałam tylko najpotrzebniejsze. Miecz, suknię z balu absolwentów, ubranie podróżne i garstkę różnych drobiazgów na pamięć, jak na przykład zaczarowaną monetkę, na której zawsze wypadł Naum, zabawnie pozawijany, związany w supeł dębowy korzonek (Welka zapewniła, że odwraca uwagę sił nieczystych) i takie tam drobne amulety. Zapięłam na nadgarstku bransoletę – zbieracz z agatów. Napełniłam torbę ziołami w woreczkach i fiolkach, bez najmniejszego protestu sumienia zakosiwszy je przyjaciółce. To nic, ona sobie jeszcze nasuszy i nagotuje, a ja okazję do uzupełnienia zapasów będę miała nieprędko. Magowie praktycy rzadko zajmują się produkcją eliksirów, zwykle po prostu je kupując.

Koniec końców zmieściłam się w dwóch przyciężkich sakwach, które zaniosłam do stajni. Smok niedbale zaległ w jej progu i powitał mnie współczującym prychnięciem:

– A może byśśś tak przed daleką droga chwilę usssiadła, absssolwentko?

Tylko westchnęłam, przenosząc nogę nad smoczym ogonem. Szybko założyłam siodło, załadowałam bagaże i wyprowadziłam Wiewiórkę na podwórko. Kobyłka podejrzliwie łypnęła na smoka, który oblizał się ze smutkiem.

– Przepraszam, ale ja nie mam nawet czasu na porządne pożegnanie.

– Prawdziwi przyjaciele nie potrzebują pożegnań – prychnął smok – oni zawsze sssą z tobą, nawet jeśli nie prosssisz. Nie po to przyszedłem. Zobacz tutaj malutka.

Odwróciłam się w jego kierunku. Na koniuszku wyciągniętego do mnie pazura miał misternie pleciony, cieniutki srebrny pierścionek. Tańczących na nim odblasków było nieco za dużo jak dla zwykłej ozdóbki.

– Artefakt czy amulet? – spytałam rzeczowym tonem. Artefakt to przedmiot, który sam z siebie jest niezwykły, ot taki sobie kawałek magii, razem z nią znikający. A zaczarować można dowolny drobiazg – przed komarami, katarem albo złym okiem. Najczęściej do jednokrotnego użytku.

– Nie mam pojęcia – w zamyśleniu syknął smok. – poprzedni właśśściciel nie zdążył mi opowiedzieć…a tak w zasssadzie to on do mnie nie na pogawędkę wpadł…ssstrasznie był niesssmaczny, ot co…weź to dla ciebie. Sssama się połapiesz co i jak.

– Dziękuję – wyrzekłam szczerze, przymierzając pierścionek na środkowy palec. Wydawał mi się nieco przyduży, ale nie spadł. Smok skinął z zadowoleniem, podskoczył i rozprostował skrzydła. Kobyła zarżała a z przerażeniem i się cofnęła, a ja ręką osłoniłam oczy przed kurzem.

– Powodzenia na szlaku wiedźmo! – krzyknął Lewark, spiralnie wznosząc się w niebo. – Oho, a na szkolne ziemie zapędziła sssię cudza krowa! Przypomnieć sobie ssstare czasy czy jak?

Pozostało więc najbardziej nieprzyjemne, acz nieuniknione. Pozostawiłam kobyłę za bramą, wróciłam do Szkoły, wbiegłam po schodach na piętro i jednym szarpnięciem otworzyłam drzwi na oścież.

– O co chodzi? Mistrz podniósł wzrok, trzymając pióro nad kałamarzem. Na rozdwojonym koniuszku pęczniała kropla.

– Kupuję kobyłę – wypaliłam w biegu, otwierając pięść. Szmaragdy zielonymi kryształkami wysypały się na biurko i uciekły na boki.

Pióro wypadło spomiędzy palców, ochlapując pergamin.

– Skąd masz pieniądze?

– Sprzedałam swoją dobrą reputację – stwierdziłam bez wahania. I natychmiast w tej chwili wyjeżdżam do Dogewy.

– Zwariowała dziewczyna! Co się stało?

– Niedługo się pan dowie – obiecałam. – Do widzenia mistrzu. Uwielbiam pana!

I zanim mag zdążył się opamiętać, przechyliłam się przez biurko, lekko cmoknęłam staruszka w policzek, po czym uciekłam trzaskając drzwiami.

– A karne? – krzyknął za mną stary mag, ale nie było sensu wracać i wyjaśniać, że karę zapłacił król. Mistrz w gniewie jest przerażający.

Wiewiórka przywiązana za szkolnym murem, biła kopytem. Mało prawdopodobne, by udało mi się wyprowadzić ją ze stajni po „pożegnaniu” z mistrzem. Zdając sobie sprawę z powagi chwili, kobyła tańczyła jak nieujeżdżona trzylatka. Hop! I już jestem w siodle. Żegnaj, Straminie! Czekaj no paskudo, jeszcze nie zebrałam wodzy!

Загрузка...