Rozdział piąty

Po opuszczeniu miasta zrobiłyśmy sobie z kobyłą postój. Wyciągnęłam z torby mapę Belorii i w zamyśleniu pochyliłam się nad delikatną koronką dróg, rzek i wiosek. Nie miało szczególnego sensu spieszyć się do Dogewy. Rozmowy z posłami z Arrlisu mogły przeciągnąć się nawet tydzień, więc Len i tak miał na głowie ważniejsze sprawy niż mnie.

Zwinęłam mapę i powolnym truchtem ruszyłam wzdłuż miejskiego wału, żeby wyjechać ze Straminu traktem na Czarnotrawne Ostępy. Miałam zamiar odwiedzić dobrodusznego zielarza, gburowatego Kuźmę i naszą wspólną pieszcioszkę, rudą mantykorę Tyśkę, a przy okazji spróbować złapać Stokrotkę. Sprzedaż jednej kobyły zapewniłaby mi jakieś pieniądze na start.

Ostatni raz obejrzałam się w kierunku Straminu i poddając się nieoczekiwanemu impulsowi, pomachałam ręką dachom domów, szpili pałacu i wieżyczkom Szkoły.

Miałam przeczucie, że następnym razem zobaczę je, ale to bardzo nieprędko.


* * *

Wydawało się, że droga do Ostępów byłą zaczarowana. Tak samo jak poprzednim razem, pogoda zepsuła się gwałtownie, niebo przesłoniła szara kosmata mgiełka, z której najpierw z rzadka i drobno, a potem mocniej i pewniej posypały się duże krople. Deszcz padał przez cały dzień i większą część nocy, chmury nieco się przerzedziły dopiero nad ranem – pojawiły się w nich wyblakłe białe rozdarcia, na przemian z czarnymi garbami. Nauczona gorzkim doświadczeniem zabrałam ze sobą tyle jedzenia ze świątecznego absolwenckiego stołu, że wystarczyłoby go na tydzień dla trójki podróżnych. Ale za to nie zadbałam o koński wikt. Wiewiórka z wyraźną niechęcią przeżuwała mokrą trawę, odmawiając ogryzionych przeze mnie skórek chleba. Siodło otarło jej grzbiet, nieprzyzwyczajona do dłuższych wycieczek kobyła co rusz potykała się na nierównej wiejskiej drodze. Gdzieś zdążyła też zgubić lewą przednią podkowę. Na wskroś przemokła i przygarbiona przypominała zabiedzoną i zagłodzona klacz. Zdecydowałam, że pozbędę się jej przy pierwszej okazji. Stokrotka, przy wszystkich wadach, znacznie bardziej pasowała do roli wiernej towarzyszki podróżującej wiedźmy.

W nocy Wiewiórka zrobiła mi kolejne i ostatnie świństwo w jej życiu.

Zjadły ją wilki.

Kiedy połapałam się w śladach, byłam wprost zaszokowana durnotą kobyły. Gdy tylko zasnęłam, spętana Wiewiórka nie wiadomo po kiego grzyba zagłębiła się w leśne chaszcze i długo błądziła tam bez określonego celu, póki nie spadła do parowu, gdzie ni to skręciła kark, ni to cierpliwie doczekała się pary chudych, oblazłych i skrzywdzonych przez zimie wilków, które na mój widok ze wstydem czmychnęły w krzaki. Biedne zwierzęta zdziwiły się na widok niespodziewanej zdobyczy mniej niż ja. Wzniosły pochwalne wycie do nieoczekiwanie szczodrych bogów i w pośpiechu rozparcelowały kobyłę, rozwlokły nogi i wątrobę do krzaków i nor, a dopiero potem zabrały się do posiłku jako takiego.

Oczywiście tak głupia śmierć nie zasłużyła ani na jedno dobre słowo. Wilki śledziły mnie nieustannie z gęstych zarośli malin smętnymi żółtymi oczami, walcząc z palącym pragnieniem kontynuowania biesiady. Zdychające z głodu pogryzły nawet siodło, zostawiając mi wędzidło jako jedyną pamiątkę po kobyle.

Szczęśliwie do Czarnotrawnych Ostępów zostawała mniej niż godzina jazdy. Pokonałam tę odległość w pół dnia, uginając się pod ciężarem dwóch sakw z jedzeniem i rzeczami. W okolicach obiadu udało mi się odnaleźć domek pustelnika – solidnie zabudowaną pieczarę we wzgórzu, od wewnątrz wyłożoną grubymi balami, z wyprowadzonym na bok kominem i parą okrągłych okienek. Na wzgórzu rósł rozłożysty jesion, którego srebrzyste liście ostro kontrastowały z ciemną zielenią okolicznych dębów.

Podstarzały bakałarz rozsiadł się w bujanym fotelu przy wejściu do jaskini, paląc długa fajkę z aromatyczną ziołową mieszanką, która nie miała nic wspólnego ze śmierdzącym krasnoludzkim tytoniem. Fotel miarowo skrzypiał. Kuźma, który w pocie czoła pielił łobodę na malutkim ogrodzonym poletku z równymi rządkami grządek, raz po raz prostował się, przerzucał pęczki chwastu przez płot i naganą popatrywał na mistrza, wyraziście pocierając strudzony grzbiet. Bakałarz uśmiechnął się dobrodusznie i kiwnął głową w kierunku pilnego uczucia, całym sobą wyobrażając uosobienie pokoju i całkowitego zadowolenia z życia.

Jako pierwszą moją pochmurną i przygarbioną postać zauważyła Tyśka, która drzemała w opianach przy płocie. Z radosnym piskiem zerwała się z miejsca, przeskoczyła przez fotel, powodując że zdębiały bakałarz upuścił fajkę. W trzy susy dotarła do mnie i przewróciła na ziemię, machając ogonem i pchając zimny nos wprost w moją twarz. Z nadmiaru uczuć liznęła mnie w ucho, rozmazując wymieszany z błotem przydrożny kurz.

Kuźma z ogromną chęcią skorzystał z pretekstu, by przerwać grzebanie w grządkach. Dokładnie zamknął za sobą furtkę (ku wielkiemu rozczarowaniu drepczących po polance kur, które rzucały głodne spojrzenia na świeżo skopaną), gestem wskazującym praktykę odepchnął noga łaszącą się mantykorę, po czym odebrał ode mnie ciężkie sakwy. Westchnęłam z ulgą i przeciągnęłam się, masując ramiona.

Po powitaniach i wyjaśnieniach w dwóch słowach celu swojej wizyty z zażenowaniem przyjęłam gratulacje bakałarza z okazji zakończenia Szkoły i przyjęcia do Konwentu Magów. Kuźma z zazdrością pociągał nosem. Jego egzaminy końcowe czekały w przyszłym roku, eksternistycznie, w związku z czym mistrz bez cienia litości zmuszał go do wkuwania i powtarzania obowiązkowego kursu szkolnego.

– I jak tam moja Stokrotka? – spytałam po zaczerpnięciu oddechu. – nadal zdobywa sobie sławę białej zjawy?

– No a jak! – zarżał Kuźma. – Jak na jesieni baby chodziły po żurawinę na mokradła, to ona sobie wymyśliła: stanie na ścieżce i nikogo nie przepuszcza, póki się jej nie da kawałka chleba albo coś słodkiego. Chociaż jak się któraś baba zgubi i zacznie nawoływać, to kobyła do niej wychodzi i na ścieżkę wyprowadza. Co poniektórzy to nawet jejny głos miły i delikatny słyszeli, a jeszcze inni to w ogóle cuda opowiadają, że jak zobaczy nieżonatego faceta, to się zmienia w nadobną pannę i patrzy tak smutno, że nie ma siły, coby się jej oprzeć.

Kuźma pomyślał chwilę, podrapała się po skroni i dodał:

– Uczciwie mówiąc, ci bohaterowie to, zanim usłyszeli nadobnej panny głos, niezbyt twardo na nogach stali. Zalatywało od nich jak z kadzi siwuchą…

– Kuźma kończ te głupie baje – przerwał mu zielarz. – czy nie widzisz, ze biedna dziewczyna jest zmęczona i pewnie głodna? Idź nakryj do stołu.

Uczeń niechętnie wykonał polecenie. Tyśka w podskokach ruszyła jego śladem, z uwielbienie, zaglądając mu w oczy.

– Jemu to tylko daj wolną wolę, a całymi dniami będzie bajki prawił. – Bakalarz z niezadowoleniem, ale i bez złości pokręcił siwą głową. – Wolho, niech pani siada. No to gdzie ma pani skierowania?

– Do Dogewy, jako główny mag konsultant – skłamałam.

Chyba skierowanie do Dogewy było równie prawdopodobne jak skierowanie do piekieł jako naczelnego inżyniera nekromanty. Oczy zielarza wyszły na wierzch i do wypadnięcia całkiem zabrakło im całkiem niewiele.

– Kh – hym – zakasłał zmieszany. – kiedy ja byłem zastępcą do spraw nauczania, nawet skierowanie do miast leżących niedaleko Dogewy i Arlissu uznano za potworne nieszczęście, którym straszono największych wagarowiczów i psotników.

– No to chyba dostałam za swoje – roześmiałam się. – Co prawda po dwóch latach obcowania z wampirami nie wydaje mi się, by miały szanse mnie przestraszyć czy zdziwić. Tak więc pozostaje pytanie, kto z nas miał większego pecha.

– A niech się pani nie zarzeka – krzywo uśmiechnął się stary mag, starannie chowając niepokój w kącikach oczu. – Ale w takim razie podejrzewam, że poinformowano panią o… y – y – y… obrządku?

– Którym dokładnie? – zebrałam się w sobie.

– No tym… – Zielarz tak starannie poruszał brwiami i mrugał, że poczułam się niewyraźnie. – Tym, który, no… ten tego…

– Rytuale grupowego rozpicia przydzielonego maga pierwszej nocy drugiego jesiennego młodego księżyca?

Mag nie znalazł na mojej twarzy ani cienia i zrozumienia i z westchnieniem zakończył z aluzjami:

– W takim razie czeka panią poważna rozmowa z władcą. Tak wysokie stanowisko zobowiązuje panią, by towarzyszyć mu… wszędzie, a to nie każdy da radę wytrzymać. A przynajmniej człowiek.

W tym momencie nerwy mi puściły:

– skoro i tak się niedługo wszystkiego dowiem, to dlaczego pan jednak nie wypowie się trochę bardziej zrozumiale?

– Nie mogę. – Stary mag przepraszająco rozłożył ręce. – Po pierwsze, razem z pani mistrzem złożyłem przysięgę, a po drugie, i tak sami nic do końca nie wiemy.

Nasza rozmowę przerwał Kuźma, który tupał jak solidnych rozmiarów niedźwiedź. Trzymając w objęciach bardzo ciężki dębowy stół.

– W pokoju to za duszno jest – wydyszał, z rozmachem zwalając mebel tuż przed naszymi nosami. – i trawą pachną, aż się w głowie kręci, a ta tutaj ryża morda skorzystała, że ja na chwilę gdzie indziej spojrzałem, i sera nadgryzała, o!

Z oburzeniem zademonstrował ser nadgryziony w półksiężyc. Mantykora z cichym miałknięciem pobiegła do fotela i schowała pysk na kolanach zielarza. Staruszek delikatnie poczochrał ją za uchem.

– A ty zanim zaczniesz na Tysię zwalać, wargi obetrzyj, boć one całe w okruchach.

Uczeń oblizał się i poczerwieniał jak burak.

– No, a ja tego no… po drodze tylkom odrobinę spróbował. Przecież mistrz i tak po tym stworze się będzie brzydził jeść. Przecież nie będziemy marnować dobra!

– Mam nadzieje, że więcej nic nie zniknie? – z uśmiechem zapytał stary mag.

– W żadnym razie! – solennie zapewnił go uczeń i dla podkreślenia swoich słów pogroził Tyśce pięścią. Mantykora syknęła na niego przez puszyste wąsy.

– Heh, a ta dwójka dobrała się jak w korcu maku – poinformował mnie mag ze śmiechem w głosie, gdy Kuźma znowu zniknął w chatce. – Gdzie kuźma, tam Tysia. Na polowanie idą razem, kuźma strzela do kaczek, a ona mu przynosi… czasami. A i tak lepiej niż z psem. Tamtemu ptak spadnie na mokradła i tyle go widzieli, a Tysia w locie łapie.

Tymczasem mantykora ulokowała się na kolanach zielarza, wieszając łapy po obu stronach fotela. Ułożyła się wygodnie i zaczęła basowo mruczeć, wypuszczając i chowając czarne pazury. Mag z czułością potargał ją za pędzelki w uszach, zakasłał i zmienił temat:

– Wolho, chciałbym panią prosić o przysługę: Niestety pieniędzy za dużo nie mam…

– No niech pan da spokój. – skrzywiłam się z oburzeniem – a co się stało?

Przede mną z dźwięcznym plaśnięciem wylądował półmisek z pieczonym kurczakiem, wysuwającym ku niebu pulchne nóżki. W mruczeniu Tyśki pojawiły się zachłanne nuty i zielarz zapobiegawczo zepchnął ją na ziemie.

– Na mokradłach znowu zaczęli ginąć ludzie. Po jednym, dwoje…

– W dzień, w nocy? – Przeliczyłam w głowie możliwe stwory bagienne. Nocnych było wśród nich więcej, a ja miałam mniejszą ochotę na spotkanie z nimi.

– Zauważono brak zwykle późnym wieczorem… albo wcześnie rano, kiedy wszyscy porządni chłopi wracają z krzaków obok karczmy.

Kuźma wręczył mi grubą, nierówno ukrojoną pajdę chleba i usiadł na pieńku przytoczonym spod drewutni, ledwo co zdążyliśmy zacząć posiłek, gdy chmury przypomniały o sobie i lunęło. Szczęśliwie, wzmocniona zaklęciem korona jesionu była odporna na wodę, która gęstymi kroplami sypała się z brzegów liściastego daszku.

– Jeżeli żywołyk nawet i widzeń łazi, to dzisiaj za żadne skarby się nie pokaże – burknął Kuźma z pełnymi ustami. – Niczego sobie deszczyk. Żeby tylko moczary z brzegów nie wystąpiły, i tak wiosenne wody je podniosły.

– Że kto? – spytałam z rozbawieniem.

– Żywołyk – powtórzył zielarz bez cienia uśmiechu. – A przynajmniej tak go miejscowi nazywają.

– A nazwa pewnie stąd, że ma zwyczaj połykania w całości?

– Dokładnie.

– Wy tu nie mokradła macie, a jedną żywą baśń! – nie wytrzymałam. – Jeżeli wszyscy świadkowie zostali połknięci, to skąd wiadomo, że to jakiś potwor? Zima był śnieżna, na wiosnę mokradła nadtoczyły ścieżki, no to macie żywołaka… Sami to przynamniej w niego wierzycie?

Zielarz w milczeniu skinął na wielki dębowy pniak w okolicach samotni. Kuźma odrąbał i przerobił na opał gałęzie, a ogromny pień mantykora upodobała sobie w celu codziennego ostrzenia pazurów. Ale niedawno korzystało z niego coś jeszcze, co zostawiło w mocnym dębowym drewnie trzy razy głębsze bruzdy.

– Nie mam pojęcia, co to za gość odwiedził na zeszłej nocy, ale Tyśka wyczuła go przez ścianę i wcisnęła się pod ławę, piszcząc ze strachu. Niestety, nie wystarczyło nam odwagi na nawiązanie bliższej znajomości…

Również nie poczułam przypływu chęci do pracy. Lecz się nie przyznałam.

– Do domu się nie pchało?

– skrobało w drzwi, ale zapaliłem gałązkę dziurawca i wszystko ucichło.

– Nic dziwnego! – burknął Kuźma, który rozstawiał na stole kolejne miski. – Nie gałązkę, tylko pęczek, i to smród się porobił taki, a ze wszystkich szczelin dym poleciał, ledwieśmy oddecha złapali!

– Przecież sam mi podałeś, i to nie patrząc co! – obruszył się bakałarz. – Przez twoją durnotę połowę zapasów żeśmy zmarnowali!

– Czyli tam był nie tylko dziurawiec? Da pan radę przypomnieć sobie dokładnie co? – przerwałam.

Dziurawiec niźle odstraszał mawki, wrotycz – małe błotne, ssące krew nietoperze, a przy okazji komary, za ciemiężycą nie przepadały kudłaki. Ale mawka, koślawe stworzenie wielkości krasnoluda, było groźne jedynie dla psów i małych dzieci, a na dokładkę nie zjadało ofiar, tylko dusiła i porzucała. Łowcze stada mawek powstawały rzadko, i to jedynie w najmroźniejsze zimy, kiedy oczka wodne przemarzały do dna.

Zacinając się i postukując jeden drugiemu, zielarze zaczęli wyliczać. Czego tam nie było! Rumianek, czworolist, błotny palojad, wrzos, dwukwiat, ptasi jęczmień, skalica… Wygląda na to, że udało im się odstraszyć wszystkie okoliczne siły nieczyste, jak również ptaki, zwierzęta i płazy.

– Ile osób zginęło?

– Sześcioro przez dwa miesiące.

– Pięcioro – poprawił Kuźma. – Lamonia zanocował u kuzyna, wrócił na obiad. Żona go tak dopieściła pogrzebaczem, że żaden żywołak jej do pięt nie dorasta! Że niby kłamał o tym kuzynie, bo kuzyn warg pomadą nie smaruje…

trochę mało dla mięsożernego potwora, szczególnie takiego, co mu człowiek na jeden łyk wystarcz. Strzekotacz? Mały biegacz? Te stwory mogą schować ciało w trzęsawiskach i objadać przez parę tygodni, ale przeważnie żywią się padliną i wolą zabłocone cmentarze. W zamyśleniu obgryzałam kurze skrzydełko i rzuciłam palącej się z niecierpliwości Tyśce. A jeśli nie jest sam? Jakaś strzyga z wielkimi pazurami poluje na ludzi dla krwi i skrobie w drzwi po nocach, a ciał dostają się mniejszym potworkom.

– Dobrze – zdecydowałam. – Urządzimy na niego zasadzkę w okolicach chaty. Dobrze by było prosiaka przywiązać do drzewa, i to takiego, by dużo pisku dawał. Da radę znaleźć?

Kuźma w zamyśleniu poskrobał się po ciemieniu, potem wyraźnie się ucieszył i skinął głową.

– Chodzi o to, by kupić – znacząco sprecyzował stary mag.

Uczeń się zasmęcił.

– No dobra – burknął. Dojem i przejdę się do wsi.

– I chciałabym odzyskać moją kobyłę – dodałam. – Jak myślisz, uda nam się przyłapać ją na noclegu, gdy nie będzie się spodziewała?

– Lepiej przy wodopoju – po namyśle odparł Kuźma. – Ona nie pije wody z moczarów, tylko biega do źródła. Tu jest niedaleko kryniczka obudowana balami. Bale to przez dwa lata w powie w ziemię wrosły i chociaż w dzień ludzie ze wsi wodę wybierają, koło wieczora wysoko stoi, akurat tak, że kobyła sięgnie. Wrócę ze wsi, to pójdziemy.


* * *

Deszcz skończył się tak samo nieoczekiwanie, jak się zaczął, lecz z jakiegoś powodu nie miałam najmniejszej chęci szukać żywołaka, brodząc po kolana w błocie. Zostałam w samotni z zielarzem, czekając na obiecanego prosiaka i z braku innych zajęć oglądając książki na półkach. Oczywiście na honorowym miejscu stały wymęczone tłumy z zielarstwa, dolne półki zostały przeznaczone dla innych dziedzin magii, a górne pełne były zwojów z uporem godnym lepszej sprawy zbierających kurz. Przykucnęłam i przebiegłam palcem po okładkach. Niektóre z nich odpowiadały krótkim lśnieniem, dając do zrozumienia, że księga nie każdemu da się złapać i obcemu może plunąć ogniem prosto w twarz albo po prostu się nie otworzyć. W samym rogu stała antyczna encyklopedia wiedzy naturalnej, z której pewnie kiedyś uczył się sam zielarz i której od tamtego czasu nie ruszał. Rysunki tam były naiwne, schematyczne, a zaklęcia bojowe mieszały się z przesądnymi nakazami typu „popluć przez lewe ramie”. Prychnęłam, wyobrażając sobie zdziwienie na paszczy strzygi, gdy zamiast wpakować jej miecz pomiędzy oczy, zacznę dokładnie pluć dookoła.

Gdy poczułam na plecach badawcze spojrzenie, zatrzasnęłam książkę i obejrzałam się. Bakałarz, odchyliwszy się na oparciu fotela, w zamyśleniu pykał fajkę. Dym, jak żywy, precyzyjnie płynął w kierunku pieca i ulatywał przez komin, nie pozostawiając zapachy.

– Wolho, a proszę mi powiedzieć, nie traciła pani w Dogewie przytomności? Nie było zawrotów głowy, mdłości, uczucia, jakby pani dobę przespała? – zapytał zielarz po chwili milczenia.

– Nie, i ugryzień na szyi też nie odnotowałam – dodałam złośliwie.

– Nie, nie miałem na myśli, że panią pogryziono – ostrożnie powiedział arcymag. – Istnieją inne… metody oddziaływania.

– Powtarzam: nie.

– Cokolwiek pani powie – w jego głosie brakło pewności. – A kiedy panie ostatni raz chorowała?

– Mości bakałarzu, albo opowie mi pan wszystko jak jest, albo przestanie zadawać głupie pytania.

Zielarz ze smutkiem rozłożył ręce, że niby już milknie. Ja przygryzłam wargę, ale się nie dopytywałam.


* * *

Kuźmę usłyszeliśmy, zanim on sam pojawił się na polance. Poprzedzały go głośne przekleństwa i niewyraźne beczenie. Uczeń ciągnął na sznurze kozła z ułamanym lewym rogiem, o zmierzchwionej sierści i wyłupiastych oczach. Kozioł stawiał opór. Kuźma nalegał.

– Macie – burknął ponuro. – ledwo co przyciągnąłem. Niechaj się teraz żywołak z nim męczy!

Powąchałam i pośpiesznie zatkałam nos ręką. Delikatnie mówiąc, od kozła zalatywało. Mówiąc brutalnie – capił tak, że łzy z oczu leciały.

– A co? – Uznałam, że nos wytrzyma. – Prosięta się skończyły?

Kuźma wcale nie był pewien, czy zmiana jest równowartościowa, zaczął się usprawiedliwiać.

– Mlecznych nikt nie ma, a za podświnków to mi zawołali taką cenę, że kozioł wyszedł tańszy!

– A może ci kto jeszcze dopłacił, żebyś go zabrał? – złośliwie zapytał zielarz.

W odpowiedzi uczeń się nadął:

– Dwa kładnie oddałem, a i to żem się targował przez bitą godzinę! Prosiak, tfu, żywołyk się nie będzie rozdrabniał na takie, a kozioł duży jest i z daleka go widać…

– Co do niego to nawet ślepy się nie pomyli – przytknęłam. Kozioł pochylił łeb i mściwie ugodził Kuźmę poniżej pasa. – No to co, przywiąże go koło samotni. Będziemy mieć nadzieję, że żywołyk ma katar…

Загрузка...