Rozdział pierwszy

Nadzieje pesymistów na to, że wiosna będzie chłodna i długa, rozwiały się już w połowie kwietnia. Ledwo co stopniały ostatnie sople, już zawiały gorące południowe wiatry, wytapiając z pąków kwiaty, a z ziemi – soczyste, młode trawy. Ptaki nieco zdziwione nieoczekiwanym ciepłem, wiły gniazda. Zwierzęta liniały, a ludzie wyciągnęli ze skrzyń buty i kurtki, na wszelki wypadek ni chowając futer i welonek. Ledwo trzy tygodnie wcześniej w dół rzeki ciągnęły karawany lodowatych kier, a dzisiaj już łąki zamgliły się żółtymi chmurkami mniszków i przekwitały śliwy. Leśne jeziorko, które nie zdążyło jeszcze porosnąć grzybieniami, otoczone było pędami sitowia i przyprószone kwiatami wierzby. Na powierzchni wody tańczyły słoneczne odblaski, nad rozgrzanym piaskiem drgało powietrze, ważki z furkotem śmigały w pogoń za muchami. Soczyste i jaskrawe wiosenne liście zielonym płomieniem trzepotały na gałązkach, ptasia orkiestra wykonywała brawurową symfonię, w głębi lasu odzywała się natchniona kukułka. Wszystko było tak piękne i upajające, że od samego tylko patrzenia na górę konspektów, pożółkłych zwojów, podniszczonych grimuarów i cała resztę tego świństwa ciemniało mi w oczach, a w duszy kiełkowała nieprzeparta chęć, by iść i utopić się w jeziorze.

– Bilet 127, punkt trzeci – nieubłaganie kontynuował Len. – Samoistny rozpad zaklęć i jego przyczyny.

– A…E… No, na przykład…

– Doskonale, pamiętasz. Idziemy dalej.

Z wdzięcznością spojrzałam na wampira. Gdyby nie on, już dawno zwichnęłabym sobie język i zmęczyła gestami ręce, dowodząc, że cenne wiadomości o samoistnym rozpadzie jeszcze nie zarosły kurzem w odmętach mojej pamięci.

– Bilet 128, punkt pierwszy. Historia rozwoju magii.

– A może to opuścimy?

– Na egzaminie też będziesz opuszczać?

– Y – y – y – Ja naprawdę wolę napisać siedemnaście reakcji kondensacji energii. No powiedz, co to za różnica, w którym roku Rion Kopylski wynalazł multipolarną trangresję?

– Nie Rion Kopylski, tylko Połowia Biełorska, tak w zasadzie twoja krajanka.

– Chodź, powtórzymy te najważniejsze, sprawy a potem wrócimy do historii.

– Porzuć nadzieję, tęgogłowa pannico. Nie będzie dla ciebie ani litości, ani dyplomu.

– O żeś ty wąpierzu jeden! – rzuciłam się na Lena i sczepi kończynami, potoczyliśmy się po plaży.

Próba obrony mojego dobrego imienia była skazana na porażkę. Wampir bardzo szybko znalazł się na górze i zadowoleniem przygładził prawą ręką roztrzepane włosy, lewą bez widocznego wysiłku przyciskając mnie do piasku.

– Oj, Len – jęknęłam po chwili, rezygnując z walki o wolność.

– Błagaj o litość.

– Za nic!

– no to sobie leż – wielkodusznie pozwolił wampir.

– Ale Len! Ja powinnam powtarzać! Mam egzamin za trzy dni!

Wampir demonstracyjnie ziewnął, nie zabierając ręki.

– Powtarzaj. Bilet 128, punkt pierwszy. Historia rozwoju magii.

– Nie wiem! – Rzuciłam się ostatkiem sił, jednak jego ręka wydawała się zrobiona ze stali i nawet nie drgnęła.

– Właśnie! To się bierz do nauki.

– Nie zamierzam! I tak mi się nie trafi!

– w takim razie bez sensu wysłałem do Szkoły zapytanie o młodego specjalistę?

– Zrobiłeś to?

– Tak, i już żałuję. Z ciebie to taka magiczka jak z kozła mleczna krowa!

– Len, jesteś skarbem! – pisnęłam z zachwytem.

– Wiem – smętnie zgodził się wampir. – A na dodatek durniem, jakiego ze świecą szukać. Wydawało mi się, że znam cię na tyle długo i dobrze, żeby nie popełniać takiego błędu.

– Puść mnie już będę grzeczna!

– Coś mi się nie bardzo chce wierzyć – westchnął Len, ale się odsunął.

Uskrzydlona wspaniałą perspektywą otworzyłam konspekt, ale długi słupek dat i imion szybko przywrócił mi rozum, więc ponownie się zbuntowałam.

– Powiedz mi z łaski swojej, dlaczego powinnam zaśmiecać sobie głowę tymi kretynizmami? Bo jeszcze uznam, ze strzygi na cmentarzu czy strzygonie w lesie będą mnie odpytywać o nazwisko wynalazcy lewitacji albo zdechną ze strachu na sam dźwięk daty utworzenia Międzyrasowego Konwentu Magów!

– Nie zaśmiecać, a trenować. Ty się ucz a nie rozpraszaj. I narzuć koszulę, bo już ci się ramiona spaliły.

– Poważnie? Póki co jeszcze nie czuję. Poczekaj, poleżę jeszcze parę minut, niech opalenizna mocniej złapie. Bo kto wie jakie będzie lato. W zeszłym roku dobrego słońca nie było wcale i łaziłam blada, jak wampir… Znaczy się upiór…

nawet największy złośliwiec nie zdobyłby się na to, by nazwać Lena bladym. Opalenizna rozlewała się na jego skórze równiej niż warstwa melasy, a na dodatek wampir nie musiał godzinami wystawiać się na działanie słońca czy nacierać specjalnymi maściami.

– No to zaczynamy. Będę podawał datę, a ty mi ją dokładnie omówisz – zaproponował Len. Nie wypuszczając z rąk książki, przekręcił się na plecy i słodko przeciągnął, co sprawiło, że jego skrzydła zaszeleściły po piaski. – 147 rok przed naszą erą.

– Mhym… Teoria urzeczowienia życzeń?

– Tak. Podglądasz. Zamknij konspekt. O, żeby go leszy wziął!

Nie odmówiłabym, gdyby leszy wziął nie tylko konspekt, ale też zwoje, grimuary, egzaminy, Szkołę, a przy tej okazji jeszcze Lena.

– Kaiel idzie – wyjaśnił wampir, zrywając się na nogi i śpiesznie otrząsając piasek z piersi i spodni. – Nie było mnie tu! Nie było i nie będzie.

– Dobrze – burknęłam, po cichu ciesząc się z nieoczekiwanej chwili oddechu. Chociaż oddechu dosyć wątpliwego.

Kaiel był naszym wspólnym bólem głowy. Po pierwsze, uważał Lena za coś w rodzaju chodzącego notatnika oraz konsultanta w sprawach „wagi życiowej” sunąc śladem władcy jak pies myśliwski za lisem. Po drugie, był święcie przekonany, że umiera na straszliwą chorobę, tylko nijak nie potrafi określić jaką. Kella go rozczarowała (porywcza zielarka rozłościła się jękami „zawodowego chorego” do tego stopnia, że do reszty wyszła z siebie. Wyrzuciła symulantowi wszystko, co o nim myśli, czym śmiertelnie obraziła cierpiącego), więc Kaiel przerzucił się na mnie. Całe wakacje i praktykę przeddyplomową spędziłam w Dogewie, zbierając materiał na temat właściwości unikalnego zjawiska przyrodniczo – magicznego zwanego „efektem brudnopisu”, przy okazji trenując praktyki lecznicze na cierpiących wolontariuszach (Len i Kella wiedzieli o tym doskonale, ale zielarka chętnie powierzała mi nieskomplikowane operacje – typu zaklęcia opryszczki – i z jeszcze większą radością zwaliła na moje barki Kaiela). Ten dość młody wampir (miał ze stu osiemdziesiąt, dwieście lat) wyglądał na całe trzydzieści i moim oraz Kelli wspólnym zdaniem, był zdrowy jak ryba. Niemniej jednak sumiennie badałam go na każde zawołanie, uczciwie próbując odnaleźć w krzepkim i utuczonym ciele złowieszcze oznaki nadciągającej śmierci. Dur brzuszny, gruźlica atak serca, tężec i gangrena znikały w okamgnieniu, wystarczyło tylko, żebym przekonała Kaiela, że ich objawy są zupełnie inne. Wierzył, ale jedynie przez moment. Mijały dwa – trzy dni i już znajdował u siebie nowe symptomy i z jękami leciał do mnie, święcie przekonany, że tylko ja jedna mogę uratować go przed nieuchronną zagładą.

Len miał jeszcze gorzej. Jedyną oficjalnie potwierdzoną chorobą Kaiela była skleroza. O dziwo, tę konkretną diagnozę wampir symulant ignorował całkowicie i z oburzeniem odmawiał przyjmowania przygotowanych przez Kellę eliksirów na polepszenie pamięci.

Moje pierwsze zetknięcie z Kaielem miało miejsce jesienią dwa lata wcześniej, kiedy to Len, z daleka wyczuł kolejnego petenta, zbliżającego się do Domu Narad, po czym zerwał się z fotela i zupełnie mając za nic władczą godność, wyskoczył przez otwarte okno.

– Mam już tego typa po dziurki w nosie i głębiej – narzekał potem. – Nie może dnia przeżyć bez władcy nie może. Wczoraj też był…biedny i cierpiący. Chomąto mu znikło. A dokładniej to sobie chłopina popił wieczorkiem i nie pamięta, gdzie wyprzęgał konia. A ja mam dłubać w jego podświadomości i przekopywać się przez brudne gacie. Łazi do mnie z kompletnymi bzdurami, zamiast lepiej poszukać… – dodał z rozdrażnieniem.

– No i co znalazł to chomąto?

– Ano znalazł. Wpakował je pod piec.

– No dobra, takie miejsce mnie osobiście by do głowy nie przyszło i nie przejmuj się tak, trzeba mieć lżejsze podejście do życia, bo zanim skończysz dwie setki, zamienisz się w prawdziwą strzygę, paskudną, wściekłą, przynudzającą i wredną. Skoro już ten facet…znaczy się wampir… zebrał się na odwagę i przyszedł do ciebie, pewnie to chomąto jest dla niego jak rodzone dziecię. Może to był prezent od teściowej z okazji ślubu? Ulituj się nad biedakiem, niechaj znajdzie to swoje chomąto i się ucieszy!

– A on następnym razem pójdzie o krok dalej i wyśle mnie na poszukiwanie topora – Len zdenerwował się jeszcze bardziej.

– Może jednak będzie się krępował?

– Niedoczekanie!

Na swoje usprawiedliwienie mogę powiedzieć tylko, że naprawdę nie miałam pojęcia kogo bronię! Topór, portki, dziwne dźwięki na strychu, nocne strachy starszej córki, koso patrzący sąsiad, fakt, że nie wzeszły nasiona ogórków zebranych przed dwoma laty, występujący we śnie grób, wiadro, które utonęło (albo wypłynęło) w studni, krakanie wrony pod oknem, bulgotanie w lewym podżebrzu – i to wszystko to musieliśmy z Lenem zbadać, wyjaśnić, doradzić i tak dalej i tym podobne. Nic dziwnego, że władca uciekał przed gorliwym poddanym jak przed dżumą.

w Dogewie schowanie się przed Kaielem, zresztą jak i przed dowolnym innym wampirem było niemożliwe. Wyczuwały mnie na odległość wiorsty, jak ścierwik zdechłą krowę. Ale o ile Len czy Kella, zauważali go zawczasu i mogli (co też robili) dać nura w krzaki i się przyczaić, to mnie pozostawało tylko zgrzytanie zębami w uprzejmie wyduszanym powitaniu.

– Dzień dobry, Kaielu – rzuciłam możliwie najbardziej niedbale, udając, że jestem całkowicie pochłonięta nauką.

– Może dla kogo i dobry, a może dla kogo i ostatni – skomentował Kaiel smętnie, jota w jotę trzymając się swojego zwykłego scenariusza, i stanął obok mnie, zasłaniając słońce – Nie widziałaś przypadkiem władcy?

– Nie, nie było go tu i nie będzie – odpowiedziałam przewracając stronę.

Smutne doświadczenie podpowiadało, że tak łatwo się Kaiela nie pozbędę. I miało rację. Nie odchodził tylko sapał głośno na moim ramieniem. W żadnym wypadku nie należało zadawać mu jakichkolwiek pytań, tym bardziej o zdrowie. W przeciwnym razie już nie było możliwości uniknąć szczegółowego opisu wypełnionego cierpieniami dnia i dokładnie takiej samej nocy.

– Coś się jakoś niewyraźnie czuję – zaczął Kaiel, nie doczekawszy się zainteresowania z mojej strony.

Wcale się nie zdziwiłam. To było jego dyżurne zdanie. Cała skuliłam się w oczekiwaniu nieuniknionego i milczałam, jak krasnolud na przesłuchaniu. Ile krwi mi napsuł ten „umierający” wampir – nie da się wyrazić słowami.

– W głowie mi się kręci… Serce głośniej bije. I w oczach ciemnieje… – kontynuował wyraźnie nabierając wiatru w żagle i dochodząc dokładnie do tego samego co zawsze logicznego wniosku: – To chyba śmierć moja przyszła.

– Moim zdaniem, ona od zeszłego lata nigdzie nie odchodziła.

– I jak ci nie wstyd żartować z takich rzeczy! – Oburzył się Kaiel. – Wy ludzie, to nie macie serca ani litości. Nie ma w was współczucia dla bliźniego. Umrę na twoich oczach, a ty nawet nie zapłaczesz.

– Nie zapłaczę – potwierdziłam. – Kaielu, pan mnie przeżyje. No co panu znowu do głowy strzeliło? Od jak dawna się panu w głowie kręci? Kwadrans?

– Cztery kwadranse – dumnie poprawił mnie wampir. – Z rana się normalnie czułem, przed obiadem też, a jak skończyłem sadzić ziemniaki, i się wyprostowałem, to mi od razu w oczach ciemnieć zaczęło…

Prawie że jęknęłam ze złości.

– Kaielu, po prostu się pan przegrzał się na słońcu. Proszę chwilę posiedzieć w cieniu, wypić szklankę wody, i ta pańska śmierć odejdzie z niczym.

– Gorącej czy zimnej? – skrupulatnie dopytał wampir.

– Ciepłej, przegotowanej!

– A to na pewno pomoże?

– Na pewno, na pewno, tylko niech pan już stąd idzie, i nie stoi na słońcu, bo będzie panu gorzej.

Jedynie bezpośrednie zagrożenie zdrowia mogło przegnać Kaiela z plaży. Nieco pojaśniała na twarzy i oddalił się rześkim krokiem całkiem zdrowego wampira.

Len wygrzebał się z krzaków i wznowiliśmy katorżnicze prace w granitowych kopalniach nauki. Koniec końców nie udało mi się nauczyć, czytaj: logicznie poukładać w pamięci historii rozwoju magii – wykułam ją na blachę jak ten szpak, nie wnikając w sens słów. Len z ubolewaniem przekonał się, że nic więcej ze mnie nie wykrzesze, i ogłosił krótką przerwę.

Moje ramiona spaliły się do reszty i zdaniem Lena, zaczęłam przypominać gotowanego raka. I mimo, że ciepły piasek wabił i kusił, musiałam narzucić koszulę i przenieść się w cień pod wierzby. Marcowy huragan powalił jedno z drzew, wyrwawszy je z korzeniami, i teraz powoli, w cierpieniach konało na ziemi, wypuściwszy ledwo co rozwinięte listki.

– Len, chodź mi pomóż, co?

Wydawać by się mogło, ze wampir drzemał, wyciągnięty w niewielkim cieniu, ale chętnie podniósł się i podszedł do drzewa. Jeszcze raz pomyślałam, że obcowanie z telepatą ma swoje zalety – nie zadając pytań Len jednym pociągnięciem podniósł wierzbę i ustawił odziomkiem w jamie.

– Nieco bardziej na lewo… teraz do mnie… dobrze, tak trzymaj. – Na czworakach zaczęłam entuzjastycznie wyrównywać i udeptywać ziemię dookoła pnia. Prace leśne zbliżały się ku końcowi, gdy w krzakach ponownie zaszeleściło i wynurzyła się z nich Kella z bukietem młodych pokrzyw. Przed ich leczniczymi oparzeniami chroniły zielarkę grube rękawice z płótna.

Na widok Lena, wampirzyca zachłysnęła się z oburzenia.

– Władco! Co ty tutaj robisz?!

– Trzymam drzewo – uprzejmie, choć mało zrozumiale wyjaśnił Len, wyraźne próbując nie patrzeć w oczy zielarki, z których strzelały błyskawice.

– Po całej Dogewie cię szukają!

– Po co?

– I mnie jeszcze pytasz?! Za pół godziny przybywa poselstwo z Arlissu!

– Kella, wczoraj wyraźnie dałem do zrozumienia, że nie chcę i nie zamierzam go podejmować. Sami się bawcie.

– „ Nie chcę” i „ nie będę” to dwie różne rzeczy. Zabieraj się natychmiast idziemy do Domu Narad!

– Kella, a mogę wiedzieć, z kim rozmawiasz? – przemiłym tonem zapytał władca.

Zielarka nieco spuściła tonu:

– Władco, masz obowiązek być tam obecny.

– Nic z tych rzeczy.

– Będzie skandal!

– Będzie – obojętnie zgodził się Len.

– Władco!

– Zielarko?

– Błagam, przyjmij ich.

– Nie.

– Len!

– Nie.

– Twój niezrozumiały upór uderza mnie w samo serce!

– Gdybyś miała serce, to byś mnie zrozumiała.

Kella jakoś dziwnie zamilkła po czym rzuciła w moją stronę spojrzenie z ukosa.

– Len, czy ja cię czasem od czegoś nie odrywam? – spytałam nieśmiało, wyczuwając pismo nosem. – To idź sama powtórzę, już mi niewiele zostało.

– Wcale mnie nie odrywasz. Idź, Kella. Nie ma sensu przedłużanie tej bezmyślnej rozmowy.

Na pobladłej twarzy Zielarki wyraźnie malowała się chęć potraktowania Lena pokrzywą.

– Ty, parszywy smarkaczu! – uniosła się, zapomniała o konwenansach. – Już mam powyżej uszu twoich głupich wybryków. I bez tego załatwiłeś sobie, a Dogewie przy okazji taką renomę, że gorzej się nie da. Władać jest łatwo, chociaż raz posłuchaj i chociaż raz zapomnij i swojej dumie, ty napuszony dzieciaku!

Kella nagle uświadomiła sobie na kogo podniosła głos i na jej twarzy pojawiły się ceglaste rumieńce. W rozszerzonych źrenicach ukazał się strach.

– Aek’vill kress – ze złością wycedził władca, przerywając wytężoną, przeraźliwą ciszę. – K’ere – ell. Kie – Lanna.

Zabrzmiało to jak policzek.

Zielarka zachwiała się, po czym upuściła pokrzywę pod nogi Lena, Kella zakryła twarz rękoma i potykając się jak postrzelona sarna rzuciła się do ucieczki, nie patrząc przed siebie.

– Len… – zaczęłam ostrożnie.

– Bądź cicho, dobrze?

– A może…

– Wiem. Przesadziłem. Ona również – Wampir cofnął się o krok i otaksował wykopane drzewo krytycznym spojrzeniem – I już wystarczy na ten temat, chodź się przygotować do egzaminu.

Wzruszywszy ramionami, zebrałam z ziemi konspekty, ale proces nauczenia napotkał trudności i po chwili zakończył się całkowicie. Len zauważalnie stracił zainteresowanie magią praktyczną, zrobił się roztargniony i prawie nie słuchał moich odpowiedzi.

Bardzo szybko znudziło mi się brzmienie własnego głosu i obojętne potakiwanie wampira. Z trzaskiem zamknęłam konspekt i tym sposób wyrwałam Lena ze stanu melancholii po czym ogłosiłam, że już wystarczy, a tak w ogóle to ja chcę jeść, a Kryna obiecała, że upiecze na kolację pasztet. Czy władca uczyni nam ten zaszczyt i przyłączy się do posiłku? Nie, nie uczyni – po części z powodu braku czasu, po części z niechęci do podrobów. Może zajrzy później, bliżej nocy…I czy nie zabrałabym ze sobą jego spodni? W wilczym pysku mogą nieco stracić na wyglądzie. Zapewniłam Lena, że posiadanie spodniami władcy sprawi mi ogromną, z niczym nie porównaną radość.

Tym razem mój sarkazm okazał się chybiony. Władca syknął „Odwróć się!”, a gdy pozwolił mi się obejrzeć, schludnie złożone spodnie leżały na piasku. Obok otrząsał się biały wilk, doprowadzając do porządku kosmate futro.

I tak się rozstaliśmy. Wilk zniknął w lesie, węsząc po śladach Kelli, a ja, przerzuciwszy spodnie przez ramię, ruszyłam do najbliższego przesmyku przestrzennego – podczas pracy nad dyplomem gruntownie zbadałam siatkę portów i tyneli „brudnopisu”.

Zupełnie nie zaskoczył mnie fakt, że prawie natychmiast natknęłam się na Kellę, która starannie podlewała łzami krzak jaśminu. Krzak nie wyglądał na specjalnie zachwycony. Trzeba przyznać, ze dogewska Zielarka miała wprost fenomenalny talent do pojawiania się przed nosem ludzi szukających samotności i znikania akurat w chwili, gdy ktoś pilnie potrzebował jej pomocy.

Podeszłam do płaczącej dziewczyny i usiadłam obok. Mówiąc prawdę „dziewczyna” była tak dziesięć starsza ode mnie, choć wyglądała na równolatkę. Z tego powodu Kella często zadzierała nosa, pobłażliwie wołając na mnie „mała”. Czy to moja wina, że wampiry żyją pięć razy dłużej? Nawet gdybym nie wiem jak chciała, to mało prawdopodobne wydawało się, bym dożyła czasów, kiedy różnica wieku przestanie mieć jakiekolwiek znaczenie. W związku z czym dawno już machnęłam ręką na etykietę i zwracałam do Kelli per „ty”. Nie żeby jej się to szczególnie podobało, ale nigdy otwarcie nie wyraziła dezaprobaty.

– Hej – leciutko dotknęłam jej łokcia. – Co się takiego stało?

Zamiast odpowiedzieć wampirzyca gwałtownie wtuliła się w moje ramię, obejmując rękoma za szyję. Z roztargnieniem pogłaskałam ją po wstrząsanych łkaniem plecach. Nigdy nie umiałam i nie lubiłam nikogo pocieszać.

– No nie przejmuj się tak… Pokłóciłaś się z władcą, no i co z tego… Przecież po dziesięć razy na dzień koty drzecie…

– On…on mnie…rajfurką nazwał! – gorzko chlipnęła Kella w moją na wskroś przemoczoną koszulę na ramieniu.

– Za co?

Ale wampirzyca zaniosła się nową serią łkań, wyraźnie nie życząc sobie odpowiadać na moje pytanie, w związku z czym śpiesznie zmieniłam temat:

– A co to był za język, w którym rozmawialiście?

– Alladar – odburknęła niewyraźnie. – To nasz starożytny i rodzony język…

– Nie mów? A mnie się wydawało, że wampiry mówią w ogólnym. Całą sobą wyobrażałam głębokie zainteresowanie.

To zadziałało. Zielarka oderwała się od mojego ramienia, wyciągnęła z kieszeni chustkę i głośno wyczyściła nos.

– W alladarze porozumiewamy się sobą, a i to nie zawsze. Ten ogólny jest jak pożar leśny: łapie jedną rasę za drugą. Za dwa – trzy stulecia nikt nawet nie będzie się domyślał, że istnieją jakieś tam inne języki. Po co się przez siedem lat uczyć się alladara, jeśli po pół roku mnożna spokojnie gadać w ogólnym?

Podrapałam się w czubek głowy. Wszystkie rasy rozumne, oczywiście z wyjątkiem ludzki, znajdowały w języku ogólnym jakieś wady. Krasnoludom nie podobał się nadmiar samogłosek. Elfom – toporne brzmienie. Trolli nie zadowalał zbyt mały zasób słów niecenzuralnych, a teraz jeszcze wampiry cierpią z powodu nierównowartościowego zastępstwa. Moim zdaniem ich narzecza nadawały się wyłącznie do zaklęć – tak samo skomplikowane i wyłamujące język. Ale nie zdążyłam podzielić się z Kella moim niepochlebnym dla wampirzycy wnioskiem – na polanę wyskoczył biały wilk.

Na mój widok cofnął się zaskoczony, ale potem kichnął z pretensją pokręcił pyskiem w lewo, w prawo, po czym transformował. Wykonawszy klika zamachów skrzydłami, żeby rozruszać mięśnie postąpił krok w naszym kierunku.

Dwa smętne spojrzenia z dołu do góry nieco zachwiały jego zdecydowanie. Wampir przestąpił z nogi na nogę, po czym zakasłał skrępowany.

– Wolho, twój pasztet nie może się już ciebie doczekać – przypomniał.

Włożyłam w sceptyczne prychnięcie cały swój stosunek do jego talentów dyplomatycznych.

– Zgadzam się, to idiotyczna wymówka. Ale idź sobie. Musimy poważnie porozmawiać.

Spojrzałam na Kellę.

– Idź – potaknęła. – Poradzimy sobie.

– Ale jeśli się pozabijacie, to czy mogę zabrać czaszki do muzeum? – zapytałam z nadzieją – No dobra, dobra wszystko rozumiem! Już mnie nie ma!

– Tylko oddaj spodnie! – przypomniał sobie Len. Mściwie rzuciła w niego zmiętym elementem garderoby.

Niestety próba podsłuchiwania wampirów mijała się z celem. Po pierwsze, Len i tak natychmiast by mnie przyłapał. Po drugie, od razu przeszli na swój gardłowy język. W związku z czym naprawdę sobie poszłam.

Żeby dopełnić mojego pecha, obiecany przez Krynę pasztet pozostał tylko teorią. W ogóle od momentu, gdy w jej domu zamieszkał pewien – muszę przyznać że wcale sympatyczny i przyjemny w obyciu – wampir męskiej płci o imieniu Oroen, moja gospodyni zaczęła spędzać w kuchni oburzająco mało czasu na całe dnie znikając gdzieś ze swoim wybrańcem. Można było myśleć, że żywią się powietrzem. Przez ostatni miesiąc łaziłam wściekła i głodna, dożywiając się u swoich pacjentów, i od czasu do czasu na bankietach u Lena. Nie, żeby władca rzadko mnie zapraszał, ale po prostu nie cierpiał oficjalnych przyjęć i uciekał z nich pod każdym możliwym pretekstem. Więc głodowaliśmy razem.

No więc zamiast cieplutkiego, pachnącego pasztetu z chrupiącą skórką, czekał na mnie garnek z zimnymi gotowanymi ziemniaki, garniec kwaśnego mleka i pajda czerstwego chleba. Z ciężkim westchnieniem zaczerpnęłam łyżkę mleka, potrzymałam koło ust i z grymasem cierpiętnicy wylałam z powrotem do garnka. Wcześniej Kryna przynajmniej kupowała przynajmniej mięso dla wilka. Ale zwierzę zniknęło tuż przed wiosną pod moją nieobecność. Pewnie zdechło z głodu, pomyślałam chmurnie, rzucając łyżkę.

Przez okno widziałam narożnik Dom Narad i przestępujące z nogi na nogę gniade konie w niebiesko – złotych czaprakach.

Delegacja z Arlissu właśnie wkraczała do budynku po zakończonym ceremonii powitalnej. Jako ostatni weszli dogewscy Starsi. Przełknęłam ślinę, wyobrażając sobie długi stół nakryty białym obrusem i zastawiony wyszukanymi daniami. Oczywiście, wystarczyło bym poskarżyła się Lenowi na moją wegetariańską dietę, żeby znalazł mi bardziej gościnną gospodynię. Ale nie chciałam obrażać Krynie przykrości, i co tu dużo mówić planowałam przynajmniej odrobinę schudnąć przed balem absolwentów.

Jeden z koni zarżał i moja uwaga ponownie skupiła się na Domu Narad. W polu widzenia pojawił się Len i Kella – oboje w pełnych regaliach, on ubrany na biało, ona na czarno. Dłoń zielarki leżała na uprzejmie podstawionym łokciu władcy. Gołąbki wyraźnie ignorowały się nawzajem po zawarciu czasowego rozejmu na obupólnie korzystnych warunkach. Len puścił Kelly przodem, wszedł za nią i zamknął drzwi. Koń ponownie zarżał, odganiając pyskiem natrętnego owada. Sporych rozmiarów ogier pod siodło. Lecz zupełnie inny od hodowanych w Dogewie. Tutejsze konie były nieco masywniejsze, z gęstszymi, ale krótszymi szczotkami grzyw i długimi falującymi ogonami. Wampiry nazywają je „k’iardy” i twierdziły, że lepszych wierzchowców na tym świecie nie ma. No to w Arlissie chyba były…

Odwróciłam się od okna. Wygląd kwaśnego mleka i konspektów napełnił moją duszę niewysłowioną rozpaczą.

Загрузка...