Rozdział siódmy

Blade poranne słoneczko zajrzało przez okno i musnęło moje powieki wciąż jeszcze zimnymi promieniami. Nie miałam najmniejszej ochoty wstawać, ale sen gdzieś zniknął, a Tyśka, która nieznanym mi sposobem domyśliła się, że już nie śpię, wskoczyła na leżankę i zaczęła lizać mnie po twarzy. Kiedy w końcu udało mi się odepchnąć skądinąd wcale przyciężką kicię, z szerokim ziewnięciem usiadłam na łóżku i przeciągnęłam się. Czyżby nad Ostępami wreszcie się rozpogodziło? Tak to wyglądało – na oślepiająco błękitnym niebie nie było nawet malusieńkiej chmurki.

Słoneczny kwadrat na podłodze zniknął. Czarny pysk powąchał parapet, zdecydowanie rozsunął zasłony i zajrzał przez okno.

Nawet się nie zdziwiłam:

– No dobra, a ty czego chcesz?

Pysk prychnął z oburzeniem. Jak to czego, zdawał się mówić. Tak dobrze cię wczoraj przewiozłam, gdzie moja nagroda?

Kobyła z ciekawością obejrzała pustelnię, powąchała i zabrała się do żucia pęczka palącego pieprzu, który zwisał z sufitu tuż przy oknie.

– No i jak, smakuje? – spytałam złośliwie.

Niczego sobie, kobyła oblizała się i złapała kilka głębokich oddechów sparzonym pyskiem. Co my tu jeszcze mamy? Ojej, jaki fajny bukiecik tam dalej na ścianie wisi!

– Zgiń, przepadnij, siło nieczysta! – oprzytomniałam i rzuciłam poduszką w kierunku bezczelnie otwartej gęby. Jeszcze tego brakowało, żeby ta wszystkożerna bestia pochłonęła lecznicze zielniki moich gościnnych gospodarzy!

Kobyła z łatwością uniknęła trafienia i mimo wszystko zdążyła zgarnąć z gwoździa pęczek jakichś ziółek z malutkimi igiełkami listków oraz pęczkami błękitnych kwiatów.

Kuźma, przeciągając się, wyszedł na ganek i zadławił się ziewnięciem. Zza rogu pustelni sterczał lśniący koński zadek, z zaaferowaniem machający ogonem. Na widok wylatującej przez okno poduszki i słysząc mój gniewny okrzyk, pośpieszył na ratunek swoim bezcennym ziołom, próbując odciągnąć intruza za najbardziej, z jego punktu widzenia, odpowiednią część ciała.

Kwik przerażonej klaczki, łomot, wrzask, świszczący odgłos lotu i głuchy upadku, a potem niecenzuralne przekleństwa oraz stukot kopyt. Podbiegłam do okna. Kuźma siedział na ziemi, jedną ręką pocierał obolałą pierś, a drugą groźnie wymachiwał w kierunku kobyły. Ta z kolei po oddaleniu się na bezpieczną odległość odwróciła się, zatrzymała i zarżała z urazą.

Na ten hałas z pustelni wyskoczył zielarz, przedstawiając sobą widok groźny i komiczny zarazem: długobrody staruszek z wypolerowaną do połysku laską trzymaną w obu dłoniach, w szlafmycy i białej, długiej koszuli. Kobyła syknęła na niego zupełnie jak rozsierdzona kotka, dając do zrozumienia, że za magicznymi akcesoriami nie przepada. Sam zielarz czarował wyjątkowo kiepsko, ale mając na podorędziu laskę, stanowił wcale solidne zagrożenie dla nieznających się na magii przeciwników.

– Niech pan zabierze laskę! – krzyknęłam, ostrożnie wyłażąc przez okno, pod którym bujnie pieniły się pokrzywy. – Ona się boi!

Kobyła z chrapnięciem zatańczyła w miejscu, ryjąc ziemię kopytami.

Boję? Ja?! Ha! Ty tam, natychmiast rzucaj tę swoją żałosną gałązkę, bo się zdenerwuję na poważnie! – mówiło jej zachowanie.

Zielarz pośpiesznie schował laskę za plecy.

– Wolho, czy jest pani pewna, że da sobie z nią radę? – zapytał niespokojnie.

Wzruszyłam ramionami:

– Moim zdaniem, jest przyjaźnie nastawiona.

Kuźma tak nie uważał. Nadal pocierał pierś i syczał z bólu, wyzywając winowajczynię od najgorszych. Chciałam zapytać, czy przypadkiem nie potrzebuje pomocy, ale po chwili namysłu zmieniłam zdanie. Mało prawdopodobne, by człowiek jedną nogą stojący w mogile zdolny był do tak długich i wymyślnych tyrad.

– Żebra całe?

– Niby całe, ale jaki siniak! Koszmar! – Kuźma odwrócił się do mnie, demonstracyjnie podciągając koszulę. Tia… Jeżeli wnioskować z kształtu siniaków, kopnął go nie koń, a przerośnięty kogut: na szerokiej piersi Kuźmy widniały, powoli zyskując śliczny odcień czerni, dwa wyraźne trójpalczaste ślady. – Wolho, pogoń ją w moczary, aby dalej! Ja ci prawdę mówię, bies to, biesowe nasienie! Pewnie nawet rogi jakieś tam ma!

Kobyła parsknęła z pogardą. Ostrożnie zezując na zielarza z laską, boczkiem – boczkiem podeszła do mnie i trąciła pyskiem w ramię, po czym zabrała się do obwąchiwania ubrania, schodząc coraz to niżej, jak sumienny celnik. Niestety, po kieszeniach nie poniewierało się nic jadalnego, który to fakt zauważalnie klaczkę zasmucił. Pochyliła głowę, obadała moje bose stopy i westchnęła z rozczarowaniem, owiewając kolana ciepłym oddechem. Po namyśle jednak pozwoliła się pogłaskać i po raz kolejny zachwyciłam się jej błyszczącą, idealnie gładką sierścią – włos do włoska, zgrzebłem tak się nie da ułożyć. Nigdy nieczesany ogon dawał się z łatwością podzielić na poszczególne kosmyki, nie wspominając już o szorstkiej szczotce grzywy, w której nie tkwił ani jeden rzep.

Koniec końców „biesia” doszła do wniosku, że jednak mnie lubi, na co znaczący wpływ miała pełna miska jęczmienia, po którą bez najmniejszego żalu pobiegłam do przybudówki. Czarnuszka dźwięcznie schrupała wszystko do ostatniego ziarenka, z nadzieją nadgryzła brzeg miski, prawie zmieniając gliniane naczynie w stertę skorup, po czym miłościwie zwróciła się do mnie lewym bokiem, że niby dobra, właź, pojeździmy sobie.

Ale wczorajsze biegi z przeszkodami czegoś mnie nauczyły. Przed skorzystaniem z jej uprzejmej propozycji przyniosłam z domku uzdę po Wiewiórce, z wysiłkiem rozsunęłam jedwabiste wargi i wepchnęłam w pysk kobyły żelazny pręt kiełzna.

Kobyła się zdziwiła. Obmacała wędzidło językiem, po czym zacisnęła zęby i w zamyśleniu poruszyła dolną szczęką. Przenikliwy dźwięk przypominał zgrzyt noża po kamieniu, a z kącików warg wystrzeliły iskry.

W pośpiechu rozciągnęłam końskie szczęki, ale było już za późno. Po wędzidle pozostały wyłącznie zniszczone pierścienie na uprzęży. Czarnula prychała i wyrywała głowę, chlapała śliną, ale zdążyłam obejrzeć sobie jej górną szczękę i nieco się przeraziłam: za rzędem nieskazitelnie białych zębów przyciskała się do podniebienia para żmijowych kłów. Prostowała je w razie konieczności – na przykład próbując dziabnąć mnie w palec podczas oględzin. W walce koni byłyby bezcenne. Mam nadzieję, że przynajmniej nie jest jadowita. No cóż, dowiem się za chwilę. Wytarłam zaślinioną dłoń o spodnie, patrząc, jak kobyła próbuje zgarnąć i skonsumować zwisające wodze.

– O nie, kochana, ten rzemyk nam się jeszcze przyda. – Lekko pstryknęłam czarnulkę w nos, na co ona zamarła, z urazą połyskując żółtymi ślepiami. No tak, z tą biesią trzeba się będzie pilnować. Żeby tylko jeszcze mnie nie zeżarła przy okazji. – Tłumaczę dla szczególnie opornych. To jest wędzidło. Jak ciągnę za lewy rzemyk, skręcasz na lewo. Jak ciągnę za prawy, to na prawo. Kiedy mówię „wio!”, biegniesz, „prrr!” – stajesz. Zrozumiałe?

Kobyła otrząsnęła się, dzwoniąc resztkami wędzidła.

– No to fajnie – mruknęłam, za trzecią próbą wskakując na jej grzbiet. – Wio!

Czarnulka prychnęła pogardliwie, udatnie odtwarzając „prr!”.

– Czegoś nie rozumiesz? – Przechyliłam się przez pokrytą grzywą szyję i zajrzałam do lewego oka.

Ono zrobiło zeza w moim kierunku, ale nadal stałyśmy w miejscu. Też mi się znalazła jeźdźczyni – cała końska postawa wyrażała dezaprobatę dla moich poczynań. Nawet nie potrafi ogłowia sensownie założyć, a już pogania.

Ponieważ nie miałam najmniejszej ochoty na kolejną wycieczkę krajoznawczą po mokradłach, nie ośmieliłam się nalegać na jazdę przy użyciu pięt, w związku z czym kobyła stała, ja siedziałam i obie z całych sił robiłyśmy wrażenie, że kontrolujemy sytuację.

– To może ja ją pokrzywą pod ogonem potraktuję? – wystąpił z konstruktywną propozycją niewychowany uczeń zielarza.

Kobyła drgnęła i ruszyła stępa – w jego kierunku. Chłopak spróbował schować się za pustelnią, ale klaczka natychmiast zmieniła kierunek i z pełną premedytacją ruszyła za porządnie przerażonym Kuźmą w pościg, który skończył się dopiero po trzech niepełnych okrążeniach, kiedy ścigany wpadł na to, by wskoczyć do środka przez okno i zatrzasnąć okiennice. Gdy obiekt zasługujący na zemstę zniknął z pola widzenia, kobyła zwróciła swoją uwagę na jeźdźca. Nie od razu, ale udało mi się ją przekonać, że ruchy wodzy jednak coś znaczą. Bez kaleczącego wargi kiełzna same rzemyki miały niewiele sensu, w związku z czym musiałam polegać na jej dobrej woli.

– I kto cię uczył, żeby się tak zatrzymywać? – burknęłam, pocierając obity bok, jednocześnie ciesząc się z faktu, że dobrze zrozumiała i wykonała moją ostatnią komendę. – Daj już spokój z tymi sztuczkami z cyrku rodem! Przecież możesz najpierw lekko zwolnić, potem zwolnić jeszcze trochę, potem przejść w stępa, a dopiero potem stanąć. Mam już dość spadania z ciebie!

Sądząc z chytrego wyrazu pyska, kobyła nie tylko nie miała tego dosyć, ale i czerpała z całej sytuacji niemałą przyjemność. No ale skoro i tak znalazłam się na ziemi, można było zrobić przerwę, tym bardziej że z pustelni dobiegał smakowity zapach skwarek, a Kuźma właśnie rozstawiał talerze dookoła plecionej podstawki pod patelnię.

Z apetytem pożerając smażoną kiełbasę, rozpytałam zielarza o okoliczne miejscowości i polne drogi. Starmin i Ostępy leżały u podstawy trójkąta, który swoim ostrym kątem sięgał w kierunku Dogewy. Nie miałam najmniejszej ochoty wracać do Starminu, a na mojej mapie pokazano wyłącznie uczęszczane trakty. A raczej nie pokazano – pomiędzy Ostępami i Dogewą zieleniał „las głuhy, wszelakich stforuf pełny”. Prócz „stforuf” w dziczy tuliły się samotne wioski, które zielarz z pamięci połączył przerywaną linią.

Kobyła kręciła się po okolicy, próbując na ząb wszystkiego, co się przytrafiło: czubków pokrzywy, dębowej kory, kolorowych kwiatków z pędu dyni na grządce i ogona Tyśki – szczęśliwie na czas usuniętego z zasięgu zębów. Nawet wyraźnie niesmacznych przedmiotów nie wypluwała, tylko starannie przeżuwała i połykała. Pewnie po to, żeby następnym razem się nie pomylić.

Zielarz poszeptał nad otwartą dłonią i zaproponował kobyle bursztynowy kawałek klonowego cukru. Na iluzję się obraziła: po kociemu skrzywiła pysk, odwrócili się do ofiarodawcy ogonem i sobie poszła. Mag w zamyśleniu wrzucił cukier do swojego kubka, gdzie kawałek rozpuścił się dokładnie tak samo jak prawdziwy i na pewno nadał herbacie właściwy smak.

– Lubię słodycze – z uśmiechem wyjaśnił zielarz. – Ale gdzie ja tu w tej głuszy znajdę cukier? A poza tym on drogi, więc się ratuję iluzjami. Ale pani kobyły nie oszukałem. Wydaje mi się, że przed laską też się nie tak bez kozery cofała.

– Myśli pan, że dostrzegła jej magiczną aurę?

– Możliwe. Niektóre zwierzęta, na przykład myszy, czują magię, nie rozumiejąc jej istoty. Psy widzą przez zaklęcie prawdziwe oblicze, poznając swoich zaczarowanych państwa i szczekając na zmiennokształtnych, koty potrafią niszczyć zaklęcia samą swoją obecnością.

– A konie?

Zielarz przyznał, że jeśli idzie o konie, nigdy nie słyszał nic podobnego.

– Ale – dodał – akurat tę klaczkę trudno nazwać koniem. Jeżeli się nie mylę, jest córką czarnego rumaka władcy Dogewy?

– Tak, Wolta.

Dwa lata temu porzuciliśmy konie w sąsiedniej wiosce po przypadkowym teleporcie na parędziesiąt wiorst.

Miejscowi błyskawicznie zaprzęgli do pracy bezpańskiego siwka, ale Wolt uznał, że nie ma zamiaru ciągać za sobą pługa w celu polepszenia bytu okolicznych chłopów, i po dwóch tygodniach zjawił się w Dogewie – chudy, zdziczały i niemożebnie wręcz obrażony na swojego pana zdrajcę, jednak niedopuszczający do siebie nikogo innego. Potem Len opowiadał, że musiał przez bity miesiąc podlizywać się rumakowi, zanim ten się nieco zmiłował i przestał udawać posłuszne i tępe zwierzę.

Po Stokrotce kobyła odziedziczyła wąską białą strzałkę wzdłuż pyska i bezczelne, chytre spojrzenie. Nie robiłam sobie również wielkich nadziei, jeśli idzie o charakter.

– A jak pani noga?

– Która? – nie zrozumiałam. – A, drobiazg, od rana mnie nie bolała, to zapomniałam.

– A nie zaczarowała jej pani?

– Po co? Na miejscu nastawiłam. Przecież nie pierwszy raz skręcam.

Zielarz spochmurniał – prawdopodobnie chciał wypróbować na mnie jakiś szczególnie paskudny specyfik.

– No cóż – powiedział z niezrozumiałym smutkiem w głosie. – Miejmy nadzieję, że zyskała pani więcej, niż może stracić.

– Próbuje mnie pan wpasować w jakieś groźne starożytne proroctwo czy to po prostu takie ojcowskie ostrzeżenie?

– Nic, nic, to tylko gderanie staruszka – uśmiechnął się mag, wstając od stołu.

W końcu podziękowałam gospodarzom za gościnę, obiecałam ponownie skorzystać z niej w dowolnym dogodnym dla mnie czasie i po kilku próbach wspięłam się na kobyłę. Kuźma przytroczył moje sakwy i długo machał na pożegnanie, a Tyśka odprowadziła mnie do polany Ostępów, która płynnie przechodziła w polanę bezimiennego lasu. Tam zatrzymała się, miauknęła za mną i z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku oraz dumnie uniesionym ogonem ruszyła z powrotem.


* * *

Las wydawał się głuchy tylko kartografom. W rzeczywistości przecinała go ogromna liczba ścieżek, zarówno wąziutkich, jak i z dwiema koleinami. Raz na czas jakiś wpadała mi w oko leżąca w słońcu skoszona trawa, gdzieniegdzie ciemniały krowie placki. Parę razy, wyjeżdżając na polankę, zauważałam dymek nad czubkami świerków i słyszałam dalekie meczenie owiec i szczekanie psów. Dokładnie tak, jak opowiadał zielarz, ludzie zamieszkiwali las w niewielkich grupkach, ale gęsto – pełen był strażnic i domków myśliwskich. Zresztą jak na razie nie wpadłam na żaden z nich, omijając wszystkie szerokim łukiem.

Kobyła nie to, żeby nie słuchała uzdy – raczej nie dawała powodu, by z niej skorzystać, nie skręcała ze ścieżki i cały czas poruszała się miarowym kłusem. Obie byłyśmy całkiem zadowolone z tego faktu. Słońce już na dobre stało w zenicie, gdy ona po raz pierwszy zatrzymała się i cofnęła, zdziwiona raczej niż przestraszona. Ścieżkę właśnie przekraczał olbrzymi zając. Nawet nie przekraczał, tylko kicał po niej, wyglądając tak majestatycznie, że napotkane wilki powinny zacząć rozmowę z nim od skłonu do ziemi. Gwizdnęłam w palce, ale zając tylko postawił uszy, ani myśląc przyśpieszyć.

– Ech, ja tobym chciała kuszę – powiedziałam ze smutkiem. – Ale nie sezon. Wszędzie gołe polany.

Zając odwrócił się, uważnie ocenił moją podniszczoną kurtkę i z pogardą zmarszczył nos.

– Leszy by go wziął – rzuciłam, kiedy długouchy zniknął w krzakach. – Już nawet zające się ze mnie śmieją! Trzeba koniecznie zarobić na sensowne ubranie i siodło. No chodź, kochana, tu jakoś niedaleko powinna być wioska.

Niebawem ścieżka przeszła w udeptaną, a potem już wyraźnie pełną wybojów drogę, zniszczoną przez koła wozów. Koleiny wypełnione były deszczową wodą, która zebrała się nad warstwą brudu. Na obrzeżach rozlewała się ona nieskończoną kałużą, po której ni to chodziły, ni to pływały tłuste gęsi. Wioska nazywała się odpowiednio do wyglądu – Gnilec. Dziesiątka zniszczonych domków pod dachami ze słomy, rzadkie krzywe badyle, które miały wyobrażać sobą płoty, oraz wspólna studnia na samym środku traktu. Na najbliższym podwórku jakiś chudy mężczyzna powoli i smętnie rąbał drewno. Granatowy nos rąbiącego świadczył o jego gorącej miłości do napojów wyskokowych domowej produkcji, a częste chybianie – o jej porannych skutkach. Z okna krzywej chatki co jakiś czas wyglądała solidna babina, której kwaśny wyraz twarzy na krótką chwilę dodawał chłopu animuszu do pracy.

Im mniejsza wioska, tym bardziej ciekawscy są jej mieszkańcy. Gdybym tylko przejechała obok ich domostw, mało kto by mnie zapamiętał.

Przy studni zeskoczyłam z konia, pokręciłam skrzypiącym kołem i wypełniłam flaszkę wodą, dostarczając miejscowym kumom tematów na co najmniej miesiąc plotek. Chłop odłożył topór, a baba wychyliła się przez okno do pasa.

– A niczego sobie kobyłkę panna ma! Patrzaj, jaka smołka – rozległy się szepty za moimi plecami.

– Hm, a co, może być i Smołka – zgodziłam się półgłosem. – Nie masz nic przeciwko?

Świeżo nazwana kobyła nie zgłaszała zastrzeżeń.

Do studni nonszalanckim krokiem podszedł widziany już przeze mnie mężczyzna. Nieuczesany i nieogolony, ze zgrabnie udekorowanym nosidłem na ramionach wyglądał dziko, ale widać nie wpadł na lepszy pretekst do zawarcia znajomości.

– A pani to pewnie by chciała i kobyłkę napoić? To ja naleję do kłody, niechaj sobie pije.

– Będę panu bardzo wdzięczna. – Uśmiechnęłam się. Chłop entuzjastycznie zakręcił kołem. Poderwane z impetem wiadro z rozmachem stuknęło o wałek, zerwało się z łańcucha i smutno plumknęło w głębię studni.

– Zaraz przyniosę haka, wyłowimy – zrezygnowanym głosem obiecał mi chłop, podziwiając kręgi na dalekiej i ciemnej tafli wody.

– Szkoda zachodu. – Przechyliłam się przez krawędź i gestem przywołałam wiadro do siebie, po czym złapałam za usłużnie podstawioną mokrą rączkę. Chłop, zebrane już przy studni kobieciny, a nawet najbliższe krzaki zachłysnęły się ze zdziwieniem. Z niezmąconym spokojem przechyliłam wiadro nad kłodą i postawiłam na cembrowinie.

– A pani to kto będzie? – ostrożnie zapytał chłop.

– Mag praktyk.

– Że hę?

– Czaruję za pieniądze – wyjaśniłam cierpliwie.

– A! – do rozmówcy dotarło. – Znaczy się wiedźma? Wzruszyłam ramionami. Może być i wiedźma. Powoli się człowiek zaczyna przyzwyczajać.

– Nie znalazłaby się dla mnie jakaś praca? Chłop przez chwilę poważnie zastanawiał się nad propozycją.

– No, u nas tu niby bez czarów wszystko dobrze. Deszczu mamy dość, rzepa sama rośnie, kury się niosą, na tamten świat nikt się nie wybiera, a ci, co już odeszli, to nie wracają.

– Podejrzanie sielankowa okolica – zażartowałam z lekkim rozczarowaniem. – Nawet zające same się do gara pchają, nie chcą koniowi drogi ustąpić.

Tłum ze zgodnym jękiem zrobił krok do tyłu, robiąc znak krzyża. Facet z nosidłem trzy razy splunął przez lewe ramię i natchnionym tonem oświadczył:

– Oj, pani wiedźmo, toć się pani znak objawił! Przecież takie zające to się ludziom nie bez powodu ukazują, nawet w zwojach proroczych jest napisane: „A jak napotkasz zwierzę, które przechodzi drogę, bój się i pokajaj, ponieważ ono grzech wielki czuje i smutek”! Znaczy się, że pani teraz koniecznie musi tego zająca przebłagać, bo się pogniewa jeszcze bardziej i naśle co złego, jaką stratę albo chorobę.

Wytrzeszczyłam na niego oczy. „Zwoje prorocze”, podstawa religii belorskiej, znalezione zostały jakieś trzysta lat temu przy ruinach jakiejś świątyni, sądząc ze wszystkich oznak, pomyślanej jako podziemna. Nigdy nie zostały do końca rozszyfrowane, w związku z czym na wszelki wypadek oddawano im cześć, wyczytując pomiędzy wierszami wszelakie proroctwa i wskazówki tyczące się właściwego trybu życia. Konwent Magów uważał rzeczone zwoje za pierwszą próbę usystematyzowania wiedzy o magii – bo nie da się ukryć, że czterech wyznawanych bogów wyraźnie przypominało cztery żywioły, a niektóre modlitwy brzmiały podejrzanie podobnie do zaklęć. Ale prosty lud docenił znacznie bardziej zrozumiały koncept z bogami, którzy na dokładkę opiekowali się wszystkimi chętnymi i nie przejmowali magicznym darem, zatem w niedługim czasie, jeśli idzie o wpływy, świątynie dorównywały już Konwentowi. Zwykle obie dostojne instytucje współpracowały, uzupełniając się nawzajem. Mawiano też, że obecny archipatron wcale nie czaruje gorzej niż najwyższy arcymag, ale obstaje, że jest to dar boży. Całą resztę „obdarowanych” kapłani oskarżali o wszystko, co najgorsze, i przy każdej okazji próbowali sprowadzić na właściwą drogę, czyli przeciągnąć konkurencję na swoją stronę.

– I jak niby powinnam pocieszać tego wielce zasmuconego zająca? – zapytałam ostrożnie.

– A my tu, znaczy się, mamy pieniek na polance. Jak się na nim położy odrobinę chleba, tak z pół bochenka, albo z pięć jajek, to się zając pocieszy i przebiegnie drogę z powrotem. Tak to się ratujemy.

– I często on tak biega? – spytałam.

– Ciężkie nasze grzechy… – niezbyt konkretnie westchnął chłop. Pozostali mieszkańcy wsi zaczęli jeden przez drugiego rozpisywać mi psoty paskudnego szaraka, którego ciężka łapa bezlitośnie karała grzeszników, zabierając krowom mleko i nasyłając pryszcze oraz świerzb. Nawet przyjezdny kupiec nie uniknął kary – jego konie nieoczekiwanie poniosły, rozrzucając pełny wóz dobra po kałużach wzdłuż drogi.

Sprawę świerzbu potraktowałam wyjątkowo sceptycznie, a wozu nie miałam, dokładnie tak samo jak i powodów przebłagiwania całkiem nieznajomego zająca, marnując na niego produkty spożywcze. Podziękowałam więc za informację i pożegnałam się uprzejmie, po czym z trudem wdrapałam się na kobyłę. Ale i tak nie udało mi się po prostu odjechać – na wyjeździe z sioła przyczepiła się do mnie zmurszała starowinka w czarnej chuście i ze łzami w oczach zaczęła błagać, żebym dogadała się z zającem po dobroci, „żeby mnie, takiej młodej i pięknej, nie trzeba było grzebać na koszt wsi”. Nawet próbowała wręczyć mi pięć sztuk ofiarnych jajek, prawdopodobnie zakładając, że tak wyjdzie taniej. Ale w tym miejscu moja cierpliwość się skończyła i punkt po punkcie wyjaśniłam babinie, że nie wierzę ani w bogów, ani w zające, a jeśli w kwestii tych pierwszych mogę jeszcze zmienić zdanie po jakimś robiącym szczególne wrażenie znaku, o tyle w kwestii tych drugich nie ma na to najmniejszej szansy. Nawet jeśli dostanę jajka gratis. I z wściekłością uderzyłam kobyłę piętami.

Oczywiście zając ani myślał przebiegać drogi za darmo. Jednak pół wiorsty od wsi Smołka gwałtownie się zatrzymała, podejrzliwie oglądając pustą ścieżkę. Zastrzygła uszami i machając ogonem, zastanawiała się przez dłuższą chwilę, po czym zdecydowanym ruchem skręciła w kierunku pobocza, zrobiła niewielki łuk i wyszła na drogę dwadzieścia łokci dalej.

Zaciekawiło mnie to, w związku z czym zlazłam z kobyły, owinęłam sobie wodze dookoła ręki i ruszyłam z powrotem. Smołka niechętnie przestawiała nogi, ale dokładnie na środku miejsca, które jej się z jakichś powodów nie spodobało, zarżała z rozczarowaniem i się uspokoiła. Przykucnęłam, rozgarnęłam kurz i prawie natychmiast natrafiłam na suche źdźbło trawy, które wyrwano z korzeniem i położono czubkiem dokładnie w kierunku wioski.

– Cóż, Smołko, chyba rzeczywiście nie doceniałyśmy zajączka – powiedziałam w zamyśleniu i wstałam. – Wiesz co, wrócimy jednak do sioła i naprawimy ten poważny błąd.

Smołka domyślnie podstawiła mi bok, ja standardowo nie doskoczyłam i z cichymi przekleństwami podprowadziłam kobyłę do najbliższego pieńka.

Od razu za zakrętem trafiłyśmy na wiejskiego pijanicę, ewidentnie męczonego przez ciężkiego kaca. Na mój widok z rozczarowaniem zmiął w ręku pusty worek i ruszył w stronę domostwa, nie chcąc odpowiadać na podchwytliwe pytania: co z mojego dobytku spodobało mu się najbardziej i jaka jest w tym wszystkim rola zająca. Zauważyłam, że cała wieś z zapartym tchem oczekuje na wynik pojedynku „zając kontra wiedźma”, ani myśląc wracać do swoich codziennych zajęć. Na widok mnie, całej i zdrowej, miejscowi westchnęli ze smutkiem, ale natychmiast odżyli, gdy spytałam, czy ktoś przypadkiem nie ma do sprzedania pół tuzina jajek.

Po uzyskaniu poszukiwanego delikatesu z pompą złożyłam go na pieńku koło polanki, z pewną drwiną w głosie przeprosiłam zająca za mój brak wiary i wróciłam do wioski. Odczekałam godzinkę dla pewności, przy okazji kupiłam sobie wypatroszoną kurę na kolację i ponownie wyjechałam poza sioło.

Gdy tylko siedlisko zniknęło za drzewami, z krzaków wychynął poranny zając – drugiego tak bezczelnego i wielgachnego nie było chyba na tym świecie. Z szacunkiem wstrzymałam kobyłę. Długouchy szantażysta powoli, jakby robiąc mi łaskę, przeciął drogę, obejrzał się za siebie i chyba z trudem powstrzymał się od niegrzecznego gestu w naszym kierunku.

– Smolka… – Mściwie odczekałam chwilę, po czym gwałtownie potrząsnęłam wodzami. – Bierz go!!!

Zając aż przysiadł, ale szybko się opamiętał i dał w długą, wysoko podrzucając zadek z krótkim ogonem. Dookoła ścielił się rzadki lasek z mnóstwem wzgórków, całkowicie niezdatny do jazdy konnej – chyba że koń wychował się na mokradłach i nie przejmuje się, iż może złamać nogę w borsuczej norze. Spod kopyt leciały kępy trawy, a w uszach gwizdał wiatr. Kobyła skakała szeroko i miękko jak kotka, bez trudu omijając drzewa. Doskonale wiedziała, czego się po niej oczekuje, więc ja musiałam tylko trzymać się jej szyi i unikać gałęzi.

Porządnie już przestraszony zając zaczął robić uniki, kicać na lewo i prawo, ale Smołce zabawa się spodobała i z łatwością powtarzała wszystkie jego sztuczki. Zwierzak migał mi to z jednej strony, to z drugiej, bezskutecznie próbując dostać się do przykrytego zwalonymi drzewami parowu. W końcu kobyle udało się trafić go kopytem i zając z impetem potoczył się po trawie, i tam pozostał w pozycji leżącej, zakrywając pyszczek łapkami. Kobyła usłużnie przysiadła, a ja pochyliłam się i podniosłam zająca za ciepłe, sprężyste uszy. Rzucił się ze zrezygnowaniem, ciężko sapiąc ruchomym trójkącikiem nosa.

– O kamień i będzie zupka z dziczyzny – powiedziałam pełnym uczuć tonem. – Przebiegamy wiedźmom drogę? Bawimy się w iluzje? Trawkę – widział rozkładamy na drodze, coby się koniom potem wilki zwidywały? Albo niedźwiedzie?

Zając zadrżał, schudł i zmienił kolor na zielonkawosiwy. Spod wyostrzonego pyszczka błysnęły drobne, iglaste ząbki.

– U was co baba, to wiedźma, a ja się mam niby znać – stwierdził leszy głębokim basem. – Puść te uszy, ja z nimi muszę dalej żyć!

Złagodziłam chwyt. „Zając” zachwiał się i usiadł, nie potrafiąc utrzymać się na nogach.

– Biednemu sierocie pożałowała jajeczek – burknął, obmacując się po dużo już krótszych uszach. – A tak w ogóle to nieświeże były. Takie trzeba liczyć po dwa za jedno!

– Sieroty nie wybrzydzają – odgryzłam się. Imieniem leszego klęli ludzie od Winessy do Wolmenii. Ten element folkloru jakoby wiedział o wszystkim na tym świecie i regularnie podejmował wysłanych do niego gości. Chętnych do odwiedzania leszego z własnej woli za dużo nie było, w związku z czym ci do niego wysłani zwykle obrażali się i sugerowali, by wysyłający poszedł zamiast nich. W rzeczywistości leszy lubili poznęcać się nad zagubionym w lesie człowiekiem, prowadząc go w kółko po dziczy, ale nie gardzili, jeśli wyżej rzeczony zaproponował im poczęstunek z własnej flaszki albo podwiezienie na wozie. Czasami też zmieniali się w przystojnych młodzieńców i uwodzili dziewczęta, czego te ostatnie zwykle nie bardzo żałowały, biegając do lasu pięć razy dziennie. Na te drobne psoty magowie patrzyli przez palce, tym bardziej że leszy lepiej bądź gorzej powstrzymywali pozostałe nieczyste stwory i dbali o las.

– Podziękuj, że moja kobyła nie jest szczególnie strachliwa, bo jakby poniosła albo mnie zrzuciła, tobym nie marnowała czasu na gadanie. Od razu byłby dla mnie kołnierz z sierotki. A swoją drogą, dlaczego sierotki? Masz tu przecież taki las dookoła, że przez tydzień nie objedziesz.

– Ale on nie mój – niechętnie przyznał leszy – i właściciela ma, który mnie nie wpuszcza dalej niż do tej polanki. Tyle dobrego, że w ogóle toleruje, bo mógłby kopem w ogon poczęstować i tyle.

– No to co ci nie pasowało w rodzimym lesie? Tamtejsza ludność poczuła się rozczarowana zającem? – zasugerowałam z wrednym uśmieszkiem.

Leszy prychnął ze złością.

– Gdyby nie potrzeba, to już bym ci się przejmował tuzinem jajek! W tamtym lesie każdy jeden ptak mi daninę płacił, żebym nie trząsł drzew z gniazdami i ganiał wredne koty. Wyrzucili mnie stamtąd, nazłaziło się różnych potworów, samego, strach gadać! prawie zjedli. Musiałem odejść, żeby ich wiedźma wzięła…

– Oj, dzięki ci, łaskawco – parsknęłam, chociaż nie oczekiwałam, że leszy będzie klął własnym imieniem. – Choć nie da się ukryć, jeśli idzie o drapieżne potwory, że ostatnio trudno czysty kawałek ziemi znaleźć, nawet jak człowiek chce tylko splunąć. Z której góry to niby pełznie?

– A ja tam wiem, jak ona się po waszemu nazywa? Góra to góra. Do połowy las, a dalej kamień. Słońce zza niej wschodzi, to czubki aż się palą.

Na południu Belorii było sporo gór. Elgarski grzbiet ciągnął się wzdłuż całego wybrzeża. Ale słońce wschodzi, jak wszystkim wiadomo, na wschodzie, w związku z czym najprawdopodobniej mowa była o Górach Grzebieniowych, na spotkaniu Belorii, Ursinii i Jesionowego Grodu, krainy elfów. Znowu one, ostatni posterunek biegaczy! Oj, coś się tam niedobrego dzieje…

Pogrzebałam w torbie, urwałam kawałek pergaminu i naskrobałam na nim kilka zdań.

– Zaniesiesz ten list do Czarnotrawnych Ostępów, oddasz staremu magowi albo jego uczniowi. Powiesz, że to od Wolhy Rednej. Na ich moczarach akurat zwolniło się miejsce po żywołyku. Ponieważ puste miejsca mają zwyczaj się wypełniać, niechaj lepiej jajka giną. A przy okazji przypilnujesz porządku, jakby coś się niedobrego działo, to zameldujesz zielarzowi.

– Ale ja to nie bardzo spec, jak o mokradła idzie – nieśmiało przyznał leszy, drapiąc się za uchem. – A jeśli mi się nie uda dogadać z mawkami? Przecież mnie śmiechem zabiją, leśnemu pieńkowi na stare lata przywidziała się zmiana zawodu… A poza tym reumatyzm…

– Nic, przystosujesz się. Mawki tam masz skromne, męskiej uwagi im brak, będziesz pierwszy chłop na mokradłach. Szybko cię wyleczą z reumatyzmu.

– Ech, a co ja mam niby do stracenia! – zdecydował się leszy i odważnie machnął łapą. – Dawaj swój papierek, zaniosę. I nie miej pretensji o te jajka, kiedy już się urządzę, to oddam orlimi!

– Zawsze tak mówicie – westchnęłam. – A potem się człowiek nie może nawet żabiej ikry doprosić. Ty mi raczej nazbieraj koszyk żurawin.

– Nawet całą beczkę! – uroczyście obiecał leszy i żywo wyobraziłam sobie tłum nieszczęśliwych mawek, które dostały miesięczny plan zbioru żurawin, ku przerażeniu wszystkich okolicznych bab.

Pożegnaliśmy się. Zając ruszył lasem, na przełaj, a ja pojechałam dalej i po jakimś czasie trafiłam na kolejną wioskę, większą i bogatszą. Mieli tam nawet własną wiedźmę, która potrafiła „krew magicznie powstrzymać, niegodną dziewuchę wydać za mąż czy ducha odgonić”. Nie przejawiała najmniejszej ochoty podzielić się doświadczeniem, jeśli idzie o dziewuchy, i nawet nie wpuściła mnie do domku, skrzekliwie klnąc zza drzwi. Sądząc z naiwności gróźb, miała naprawdę bardzo mgliste pojęcie o prawdziwej magii i obawiała się, że przy spotkaniu ze mną to wypłynie.

Jakaś tam robota się jednak znalazła – uleczyć krowę z mastitisu. Właścicielka nie do końca dowierzała obcej wiedźmie, więc stała w drzwiach obory, bujając dwójkę owiniętych w pieluchy niemowlaków, które darły się po kolei, nie cichnąc na moment. Nerwowe i bezskuteczne „śpij, maleństwo, śpij” raz na czas jakiś nabrzmiewało złowieszczymi tonami, które przerażały nawet mnie. Krowa bała się i kopała, nie pozwalając mi dotknąć bolącego wymiona, a w podziękowaniu tak walnęła mnie ogonem po oczach, że ryknęliśmy wszyscy czworo: ja, dzieciaki i krasula, która w trybie natychmiastowym na własnym krzyżu przekonała się o moich gorących uczuciach do niej.

Koniec końców musiałam zanocować w lesie: nie znalazłam następnej na mapie wsi, a na powrót było za daleko i za późno. Rozpaliłam ognisko i przez ostatek wieczora do pierwszych gwiazd gotowałam kurę. Na oko, ptak grzebał w ziemi długo przed moimi narodzinami. Musiałam zadowolić się bulionem. Ugotowana kura zmieniła się w żółty kościsty monolit, który nie dawał się ani rozerwać, ani naciąć w stawach przy użyciu noża. Obdarowana Smółka żuła ją przez bitą godzinę jak dziecko cukierka ciągutkę.

Noc była ciepła i gwiaździsta. Pachniało mchem i igłami, a nad moją głową na tle granatowego nieba z bzyczeniem przelatywały wypasione rude bąki.

Zasypiając, pomyślałam sobie, że wolny przydział ma jednak swoje niewątpliwe zalety.

Загрузка...