Było to tak bardzo przerażające i nieoczekiwane, że całkowicie zagłuszyło wszystkie właściwe dla sytuacji odczucia. Nie mogłam ani krzyknąć, ani wybuchnąć płaczem, ani stracić przytomności. Po prostu klęczałam i głupio dotykałam rozerwanego kołnierza jego szarej płóciennej koszuli, próbując ściągnąć razem brzegi rozdarcia, jak gdybym bała się, że w przeciwnym razie on zmarznie i się przeziębi.
Niestety, pomyłka była wykluczona. Woskowa bladość zastygłej i poważnej twarzy nie pozostawiała nawet cienia wątpliwości, rozrzucone włosy wydawały się nierealnie jasne, jakby wyblakły w słońcu albo posiwiały. Skostniałe palce trzymały rękojeść miecza, który przygważdżał ciało do ziemi. Dobry cios, w samo serce.
Dobry?!
Niezbyt rozumiejąc, co robię i w jakim celu, ostrożnie oderwałam martwe ręce, po czym sama złapałam za rękojeść. Pociągnęłam, ale zabrakło mi sil – miecz nawet nie drgnął. W tym momencie zrozumiałam, że będę musiała wstać i jakby tego było mało – postawić nogę na piersi trupa.
Zaczął mnie dusić histeryczny śmiech. Mój najlepszy przyjaciel nie żyje, a ja stoję nad jego ciałem i zastanawiam się, czy wyciągnięcie tkwiącego w nim miecza jest etyczne!
Stanęłam prosto, zamknęłam oczy i jedną nogą zaparłam się o ciało. Musiałam delikatnie poruszać mieczem, ale w końcu poddał się i powoli ruszył do góry, z każdym nowym pociągnięciem łatwiej i szybciej. Chyba wyciągnęłam. Nie miałam ochoty otwierać oczu, ponieważ po pierwsze, doskonale wiedziałam, co zobaczę, a po drugie, w ten sposób pozostawała jeszcze jakaś szansa, że nadal śpię i to wszystko jest kolejnym nocnym koszmarem.
I w tym momencie poczułam pod stopą jakiś ruch.
Do głowy nawet mi nie przyszło, że Len może w cudowny sposób powrócić do życia. Nie miałam też najmniejszego zamiaru się z tego cieszyć, wręcz przeciwnie. Złapałam miecz nieco wygodniej, żeby w razie czego wpakować go z powrotem, a jeszcze lepiej przekręcić. Tak na wszelki wypadek, bo na zajęciach praktycznych z nekromancji zdążyłam przekonać się ponad wszelką wątpliwość, że ożywiony przyjaciel jest znacznie gorszy od umarłego i lepiej jest przelewać nad trupem łzy, niż przed nim uciekać. Niepocieszeni krewni, którzy skorzystali z pomocy nekromantów, nie namyśliwszy się uprzednio, później jeszcze bardziej niepocieszeni błagali, żeby uspokoić strzygowaty przedmiot żałoby na zawsze.
Co prawda Len nie wyglądał, jakby miał zamiar ożyć i się zezombić. Mięśnie nie pracowały, a nieco makabrycznie zwijały się pod skórą, jak gdyby próbując przyjąć bardziej wygodną pozycję, z rany wypełzała ciemna, gęsta krew. Powietrze nad ciałem zmętniało, niby otoczone przez bezbarwny płomień. Szybko zabrałam nogę i akurat zdążyłam: ubranie na trupie zaczęło dymić i zwijać się jak cienka brzozowa kora na ciemnych, ale jeszcze niewystygłych węglach.
Słyszałam, że wampir trafiony osikowym kołkiem w serce natychmiast się spala. Na ścianie jednej ze starożytnych belorskich świątyń jest nawet zakopcona plama odpowiedniego kształtu, dla większej wyrazistości obrysowana żółtą farbą. Co prawda w zasadzie mogła być ona pozostałością po rycerzu, który czemuś nie spodobał się ziejącemu ogniem smokowi. Albo po prostu została narysowana przez jakichś przedsiębiorczych kleryków w celu przyciągnięcia dodatkowych wiernych. W każdym razie miecz wpakowany w serce zadziałał inaczej niż kołek: samo ciało nie paliło się, ale jego kształt powoli się zmieniał, kończyny nieśpiesznie przemieszczały się, pozostawiając na ziemi „zbyteczne” kałuże krwi i strzępki ubrania.
Nie było to z żadnej strony podobne do zwykłej transformacji przy użyciu skrzydeł, jednak skutek okazał się ten sam.
Biały wilk z trudem i chwiejnie podniósł się na rozstawione łapy, pokręcił głową i spojrzał na mnie spode łba. Nędzne futro dokładnie okrywało wystające żebra, a z paszczy wilka kapała ślina, jak w trakcie ostatniego stadium wścieklizny.
W tym momencie przestraszyłam się naprawdę.
Miał żółte, zwierzęce oczy bez najmniejszych oznak intelektu.
– Len?
Zawarczał z wściekłością, spod obnażonych warg błysnęły kły. Zresztą jakie kły – cztery sztylety i tuzin mniejszych nożyków, bardzo przydatnych przy przerabianiu wiedźm na farsz do kiełbasy.
– Len!
Zwierzak skoczył. Podniosłam rękę, żeby zasłonić gardło, a on bez namysłu złapał zębami trochę poniżej łokcia. Przenikliwy, nieoczekiwanie silny i jakiś taki przykry ból szybko został zastąpiony przez brak czucia aż do samego ramienia. Odniosłam wrażenie, że rękę mam przegryzioną na pół i dłoń zaraz wypadnie z rękawa. Ale wilk nie śpieszył się, by złapać i obgryźć trofeum. Zamiast tego z widocznym wstrętem wypluł tkwiącą w pysku kończynę, wyraźnie mając zamiar najpierw doprowadzić sprawę do końca. Ledwo zdążyłam cofnąć głowę, a już zęby ze szczęknięciem zamknęły się na moim kołnierzu, łatwo przegryzając zarówno kurtkę, jak i koszulę. Wilk w zamyśleniu przeżuł złapany kawałek skóry, kapiąc na moją szyję ciepłą śliną, ale nie zachwycił się smakiem i spróbował załapać się na coś bardziej pożywnego, na wszelki wypadek nie wypuszczając tego, co już zdążył zagarnąć.
W tym momencie skończyła się moja cierpliwość, a raczej w końcu udało mi się pozbierać. Oburzyłam się i kopnęłam napastnika nogą w brzuch. Zwierzak zaskomlał zdziwiony i cofnął się, nie otwierając paszczy. Kołnierz poszedł w szwach, koszula rozerwała się przy sznurowaniu.
– Len, odbiło ci?!
Wilk widocznie się zawahał. Przestał warczeć i patroszyć kurtkę jak skórkę od kiełbasy, a potem bez ceregieli zajrzał do rozerwanej koszuli. Widok stanowczo mu się spodobał. Sapnął z zachwytem i zamachał ogonem, po czym spróbował wpakować pysk jeszcze głębiej, łaskocząc moją pierś zimnym nosem, ale w tym momencie pisnęłam i uderzyłam wilka zdrowym łokciem, zmuszając do cofnięcia się.
Przez moment stał przede mną, jednocześnie zdziwiony i zasmucony, a potem odwrócił się i niepewnie ruszył precz, co chwilę oglądając się na mnie i spluwając. Wyglądał na głęboko urażonego, jakbym zrobiła mu ogromne świństwo – na przykład posmarowała kołnierz palącym pieprzem.
– Len!
Może by i wrócił, ale w tym momencie straciłam przytomność.
Szlachetne panny, mające tendencję do częstych omdleń, zwykle zapobiegawczo noszą przy sobie sole trzeźwiące – najlepiej we flakoniku na piersiach, by stworzyć jak najbardziej pikantne zamieszanie dookoła swojego nieprzytomnego ciała. Szczególnie dobrze ta metoda działa na niezdecydowanego zalotnika, który będąc człowiekiem szlachetnym, po całym przedstawieniu czuje się po prostu w obowiązku wzięcia symulantki za żonę.
Ale mnie najbardziej przydałby się hełm rycerski – medycyna nie wpadła jeszcze na lepszą metodę na cios polanem w ciemię.
Ocknęłam się związana i powieszona głową do dołu pod trzema nieszczególnie zadowolonymi spojrzeniami dwóch już znanych mi „wampirów” oraz jednego obcego, kudłatego, który podkradł się do mnie od tyłu ze wspomnianym już polanem. Teraz w roztargnieniu podrzucał kawał drewna w dłoni.
– Myey eyeni? – spytałam przez knebel, niewinnie patrząc im w oczy.
Niewychowani rozbójnicy nawet się nie przywitali w odpowiedzi.
– Złapałem tę parszywkę koło ciała. – Kudłaty ze wstrętem pchnął mnie palcem w pierś. Na znak protestu mogłam tylko bujać się na przerzuconej przez gałąź linie i rozsyłać dookoła złe spojrzenia. – Wyciągnęła miecz.
– Co?! – Jak?!
– Zmienił się i nawiał – chmurnie dokończył rozbójnik.
Chyba ta wiadomość nieco ich zasmuciła. Lepiej by było, gdyby zatkali mi uszy.
Związane ręce praktycznie uniemożliwiały czarowanie. Oczywiście niektóre zaklęcia nie wymagają gestów, ale przewrócenie przeciwnika zwykle jednak nie jest wystarczające, bo najczęściej podnosi się on na nogi tylko bardziej rozeźlony. Krew powoli zaczynała pulsować mi w skroniach. Im dłużej tak sobie powiszę głową w dół, tym większa szansa, że dorobię się wylewu krwi do mózgu, co dla maga jest losem gorszym niż śmierć – pełna i nieodwracalna utrata zdolności.
Po długiej i barwnej liście perwersji, którym oddawali się moi krewni ze sobą nawzajem, jak i z najróżniejszymi przedmiotami, rozbójnicy koniec końców przypomnieli sobie o najbardziej paskudnym potomku całej wstrętnej rodziny. Wyciągnęli mi knebel i dla ożywienia rozmowy wpakowali pod nos szeroki krzywy nóż, po czym kudłacz grobowym tonem zapytał:
– A ty kto jesteś?
– A tak sobie pełzłam obok – odgryzłam się, zezując w stronę noża.
– Mówisz, że pełzłaś? – w zamyśleniu powtórzył bandyta i bez żadnego uprzedzenia uderzył mnie pięścią w brzuch.
Wygięłam się w łuk, próbując ustami złapać trochę powietrza, które uparcie odmawiało trafiania do płuc, utykając gdzieś w pół drogi. Tymczasem zostałam szybko i profesjonalnie przeszukana. Na widok znaku cechowego kudłacz zagwizdał ze smutkiem.
– Wiedźma jej mać – zaklął, nie mogąc się powstrzymać. – Pusta, nie podmienisz…
Wytrząśnięte z sakiewki pieniądze nieco podniosły mu nastrój. Dokładnie przeliczył monetki, po czym przesypał je do kieszeni, całkowicie ignorując zazdrosne spojrzenia swoich wspólników. Z trudem powstrzymałam się od złośliwego chichotu – przed wjazdem do Kamieńca, sławnego z kradzieży ulicznych, zaczarowałam sakiewkę, żeby komukolwiek, kto się na nią skusi, ręce świerzbiły nie do cudzego dobra, tylko same z siebie. Następnie przyszła kolej na dokumenty. Kudłaty biegle przejrzał papierki, zmiął je i rzucił na trawę.
– Leszy by to wziął, ta dzierlatka jest byłym magiem królewskim!
Żeby tylko mistrz wiedział, komu będę musiała pokazywać zwój pracy…
– Kiedy praktykowałam na dworze – poinformowałam ich z wyższością – sam król co rano podawał mi kapcie. I jeżeli z mojej głowy spadnie choć jeden włos, tajne służby odnajdą was i żywcem obedrą ze skóry, a potem oddadzą do Konwentu Magów dla doświadczeń.
– To może ci władca też buty czyścił? – wyszczerzył się rozbójnik, drapiąc się w lewy nadgarstek, ale nóż zabrał.
– Nie, prał spodnie – poprawiłam go, nie precyzując, że praniem Len zajmował się wtedy po raz pierwszy i jedyny w życiu, na skutek zakładu, a cała sprawa zakończyła się utopieniem rzeczonych spodni. – A ja, tak w ogóle, jestem jeszcze najwyższą wiedźmą Dogewy. Wszystkie wampiry mi się w pas kłaniają, a Starsi puszczają przed sobą w drzwiach!
– Czyli ciche zakopanie cię pod krzakiem raczej nie wchodzi w rachubę? – z rozczarowaniem skonstatował kudłacz.
Z jakiegoś powodu ten fakt niezbyt mnie zmartwił. Powiedziałabym, że było dokładnie na odwrót.
Rozbójnicy odeszli na bok i cicho się naradzali, zupełnie nie zwracając uwagi na moje gromkie żądania, by dopuścić mnie do udziału w dyskusji jako stronę najbardziej zainteresowaną jej wynikiem. Kudłaty wściekle się drapał, pozostali zaczęli już rzucać na niego podejrzliwe spojrzenia i próbowali trzymać się możliwie daleko.
Pokazawszy sobie nawzajem po kolei gardło, ziemię, niebo i coś w kierunku lasu, rozbójnicy podjęli decyzję. Sądząc z ich zadowolonych min, mnie mogła ona jedynie zasmucić.
– Chyba puścimy cię wolno – ogłosił kudłacz.
– A nawet odprowadzimy – z niedobrym grymasem przytaknął mu drugi. – Tak ważna persona koniecznie potrzebuje ochrony, bo jakieś niedobre ludzie mogą przeszkodzić jej w powrocie do Dogewy ze smutnymi nowinami.
– Wszystko opowiem – obiecałam groźnie. – Wprost od progu. Znaczy od granicy.
– A my się tak strasznie boimy! – sztucznie roześmiał się trzeci. – Kto ci uwierzy? Słowo ludzkiej wiedźmy przeciwko słowom dziesięciu wampirów. No to niech ona sobie wymyśla w izbie tortur, jak jej się udało wykończyć władcę Dogewy. Przyczynę, dla której to zrobiła, Rada z pewnością sama wykoncypuje. Bo przecież miałaś jakieś grzeszki, czyż nie?
Nie bardzo już mogłam poczuć się gorzej, niemniej jednak…
„Z zazdrości” – na pewno zasugeruje Kella. Dwa lata chodziłam za Lenem jak wierny piesek, a na wieść o ślubie znikłam z doliny z tak wykrzywioną twarzą, że spokojnie mogłam zadusić całe poselstwo gołymi rękoma.
Spochmurniałam, a rozbójnicy wyraźnie się ucieszyli. Już odwiązywali nawet linę od pnia, gdy spod mojej koszuli z opóźnieniem wyślizgnęła się garść amuletów, po czym zawisła trochę poniżej czoła, bujając się na rzemieniach i łańcuszkach. Miałam na sobie zarówno korzonek Welki, jak i awanturyn Lena, a poza tym kocie oko w kształcie kropli, niby na rozstrój żołądka (bądź wręcz przeciwnie, nie miałam nigdy okazji sprawdzić), drobne koraliki z obsydianu, które należało przebierać po kamyczku dla szybszego odnawiania rezerwy magicznej, zastygły w bursztynie listek (po prostu ładny) i całą resztę wiedźmich błyskotek.
Kudłaty obojętnie prześlizgnął się spojrzeniem po brzęczącym pęczku, spojrzał podejrzliwie na swoje do krwi rozdrapane ręce, ale nagle drgnął, odwrócił się gwałtownie, zgarnął amulety w garść, po czym natychmiast je wypuścił i z wrzaskiem zaczął skakać dookoła polany, dmuchając na dymiącą dłoń. Ochronny korzonek czadził czymś rudym i śmierdzącym. Welka sama do końca nie wiedziała, w jaki sposób powinien on działać na siły nieczyste. Tak na oko, trzeba było zebrać się na odwagę i pchnąć rzeczone siły tymże korzonkiem wprost w pysk albo inne wystające części ciała.
Pozostali bandyci nie zdążyli zauważyć, co się stało, i ze zdumieniem gapili się na tańczącego kolegę. Korzystając z chwili, na wszelkie sposoby naprężałam i wykręcałam nadgarstki, próbując osłabić ściągającą je linę. W tej ciężkiej misji pomagała mi krew, którą lina zdążyła już porządnie nasiąknąć, w związku z czym jej włókna napęczniały i zrobiły się śliskie. W prawej ręce, którą uznałam za odgryzioną, brakowało czucia, ale jakimś cudem wykręcała się, mniej więcej jak potrzebowałam. Jeśli nie wyciągnę, to urwę, i tak potem trzeba będzie uciąć, pomyślałam ze złością, bezlitośnie wyrywając ją z pęt.
– Zdoroweńki buły! – dźwięczny dziewczęcy głosik zaskoczył wszystkich. Nawet kudłacz przestał udawać trolla objedzonego muchomorami i z niedowierzaniem zapatrzył się na kolejną zakłócającą spokój osobę, zaczynając chyba podejrzewać, że wszyscy podróżnicy specjalnie nadrabiają drogę przez las, żeby popatrzeć na rozbójników, a gdzieś na rozstajach dróg wbita jest pewnie odpowiednia strzałka.
Jakieś dziesięć kroków ode mnie stała dziewczyna lat około dwudziestu. Samotna delikatna figurka, znad której prawego ramienia wyrastała opleciona skórą rękojeść miecza, a przez lewe spadał wzdłuż wysokich piersi gruby jasny warkocz. Dziewczyna bezczelnie trzymała dłonie na biodrach, z ciekawością podziwiając naszą barwną grupę. Gałęzie, przez które nieznajoma się przedzierała, jeszcze nie zdążyły zastygnąć w bezruchu.
– O, jakie garnę chłopcy! – stwierdziła tymczasem panna w soczystym winesskim dialekcie. – Wy tilki podywitysie jak po żanoczoj lascy znudyguwalysi, na odnu diwczynu we trzech rzucili! No to iditi i do mene, ja was też dobra uważu, bo maju czas i natchnienia!
Rozbójnicy również mieli solidne zasoby czasu i natchnienia. Wypuścili odwiązaną linę (prawie złamałam kark, o czym natychmiast poinformowałam ich w słowach nie do końca cenzuralnych), wyciągnęli miecze i w złowieszczej ciszy ruszyli w kierunku nieproszonej obrończyni. Dziewczyna gwizdnęła ze smutkiem i cofnęła się, wyciągając własny miecz.
– Ty patrzą, druże, kogo my zaraz rubaty budemo! Nie wiem, czy miecz zdążył dobrze się rozejrzeć, ale ja bym na jego miejscu zadrżała, zanurkowała z powrotem do pochwy i możliwie ściśle zawiązała sznurek. Broń przeciwników była półtora razy dłuższa i bardziej masywna, z drogiej ciemnej stali, znanej jako „krasnoludzki aspid”. Rany zadane tym paskudztwem nie tylko nie chciały się goić bez użycia magii, ale i dalej rozrastały w głąb i wszerz. Poza tym chodziły pogłoski, że aspidowy miecz słucha wyłącznie tej ręki, w której po raz pierwszy napił się krwi. Nie zalecano nawet przerzucania go z ręki do ręki, chociaż naukowo – magicznego wyjaśnienia tego faktu nie było, tak samo jak i dowodów.
Niemniej nieznajoma nie wyglądała na szczególnie zmartwioną. Zaczęła się walka. Rozbójnicy bili się w milczeniu, dziewczyna wesoło komentowała:
– Majte sorom, pridhodite pa czerzi! To kudy ty pobiegł, kochany mój? A nu wertajsi, szos cikawe pokażę! Ne podobało się? A toż! Kułak w oko! O, to dobry cios! Ale żal, że nie mój… Ty szo robisz? Szo robisz, ja cię pytam?! Sam durny czy mistrz pogany się trafił? Chto tak diwczynę bije? Wo jak trebo! Poniaw? No jak się ockniesz, to dojdę. Ej, a mene to za szo?!
Mieczem wineczanka przeważnie parowała, waląc przeciwników na odlew wolną ręką i kopiąc. Pierwszy cios żelazem trafił we wrogą skroń – szkoda, że na płask, Albo rozbójnicy w dzisiejszych czasach mieli jakoś wyjątkowo twarde łby, albo miecz pamiętał lepsze czasy, bo ostrze nawet nie tyle pękło, co rozbryznęło się na wszystkie strony. „Wampir” cofnął się chwiejnie, w oszołomieniu potrząsając głową. Dziewczyna nie straciła rezonu, trzasnęła go rękojeścią w szczękę, po czym bezlitośnie dołożyła nogą poniżej pasa. Przeciwnik skłonił się do samej ziemi, ale na ratunek śpieszyła mu już dwójka pozostałych. Wineczanka jak w grze dla dzieci odbiła się rękoma od ramion wampira i przeskoczyła przez niego. Cała trójka złożyła się w barwną kupkę, gwałtownie poruszającą wszystkimi kończynami.
Prawdziwe wampiry już dawno zrobiłyby z panny mielone, lecz ci ganiali ją po całej polance dobry kwadrans, zanim rzucili się wszyscy naraz i powalili na ziemię.
– Aha, ta się dla nas nada! – radośnie wydyszał kudłacz, trzymając dziewczynę za warkocz, jakby zamierzał urwać jej głowę.
Do czego – się nie dowiedziałam, jako że desperackim ruchem jednak wyrwałam prawą rękę (ni to z pęt, ni to ze stawów). Nie miałam specjalnie czasu na kombinowanie z czymś skomplikowanym i dokładnym, a poza tym bałam się, że trafię również dziewczynę, dlatego ograniczyłam się do zwykłej fali mocy, która rozrzuciła przeciwników po krzakach. Póki oni szamotali się i klęli, złapałam ułomek miecza i zajęłam się sznurami krępującymi nogi. Co prawda łatwiej byłoby rozplatać osłabiony czarami węzeł, ale w tym celu potrzebowałabym obu rąk, i to najlepiej sprawnych. Prawa wyglądała koszmarnie – zakrwawiona, spuchnięta, z niezginającymi się palcami i głębokimi śladami po sznurach. Lewa też ledwo działała, ale lepiej lub gorzej była w stanie trzymać zaimprowizowany nożyk.
Rozbójnicy wypadli z krzaków i skoczyli w moim kierunku, całkiem ignorując drugą przeciwniczkę. Zupełnie niesłusznie – ona sprawiedliwie uznała, że ten wróg nie zasługuje na uczciwą walkę. W powietrzu zagwizdał solidnych rozmiarów kamyczek, najbliższy „wampir” złapał go potylicą, wykonał zgrabny piruet i na dłuższą chwilę został wyłączony z działań bitewnych.
Pozostali przemyśleli sprawę i się rozdzielili. Mnie trafił się kudłacz, drapiący się intensywnie nawet w biegu. Odrzucił miecz i niczym stęskniona babcia otworzył ramiona na moje spotkanie, zdecydowany złapać mnie żywą. Tymczasem ja ledwie zdążyłam rozplatać nogi i wstać, ale nie mogłam zrobić ani kroku – kończyny tak zdrętwiały, że musiałam oprzeć się plecami o drzewo.
Nie miałam czasu na czarowanie i objęcia „babuni” okazały się żelazne do tego stopnia, że odczuły je zarówno moje kości, jak i pień drzewa. Bez szczególnej energii, raczej na znak protestu niż na poważnie stuknęłam kudłacza pięścią w łeb. Coś trzasnęło, błysnęło i przeciwnik bez jednego dźwięku rozsypał się w drobny czarny kurz, który natychmiast został rozwiany przez wiatr. Ze zdziwieniem spojrzałam na własną pięść. Dookoła palca prześlizgnęło się cieniutkie, pokryte łuskami żmijowe ciałko, zalśniło i ponownie zastygło srebrem pierścionka. A jednak artefakt po aktywacji nie zniknął ani nie stracił mocy.
Nogi się pode mną ugięły i osunęłam się wzdłuż pnia, czując się niewiele lepiej od trupa. Obojętnie, dokładnie tak, jak powinny to robić nieobciążone sprawami doczesnymi zwłoki, rozejrzałam się dookoła, machinalnie zebrałam z ziemi i wepchnęłam do kieszeni pomięty dyplom, ochlapując zwój krwią. Na polanie panowała podejrzana cisza, z krzaków wystawały nogi trzeciego rozbójnika. Dziewczyna pozbyła się już niepotrzebnego kamienia, ze smutkiem spojrzała na rozrzuconą po polance broń, ale po namyśle powstrzymała się przed zbieraniem trofeów.
– Tykaem! – zarządziła, machając ręką w kierunku lasu.
– Co?
Natychmiast przeszła na belorski z rzadkimi wstawkami winesskich słów:
– Spadamy, mówię! O tam, na horyzoncie, jakieś kropki się ruszają. Na pewno konni.
– Nie mogę.
– A to dlaczego? – Panna z niezrozumieniem ściągnęła brwi, szybko pochyliła się i złapała mnie pod pachy, po czym jednym pociągnięciem postawiła na nogi. – Na tamten świat zawsze zdążysz, a ten nie lubi leżących. Czy myślisz, że jeśli ręce na piersi skrzyżujesz, to woni czapki zdejmą, zapłaczą i się rozejdą?
Wyobraziłam sobie tę rozdzierającą duszę scenę i aż się wzdrygnęłam. Kropki rozrastały się, mnożyły. Naliczyłam osiem, potem straciłam rachubę. Konie rozbójników podczas walki uciekły na środek polanki, jednak nic miałyśmy czasu ich łapać, bo nogi w krzakach zaczęły się ruszać, ściągając na siebie uwagę głuchymi jękami swojego właściciela. Dziewczyna zdecydowała, że nie będzie czekała na moją zgodę. Pewnym ruchem podparła mnie ramieniem i złapała w talii, po czym z energią dzika podążyła w kierunku krzaków.
Jakoś udawało mi się przesuwać nogi, aż rozruszały się nieco pod wpływem upartego marszu i przestałam wisieć na mojej nowej znajomej niczym worek z piaskiem. Odsunęła się, ale na wszelki wypadek nie wypuszczała mojej ręki. Pogoni nie było słychać. Na zdrowy rozum miałyśmy w zapasie dłuższą chwilę, przynajmniej póki oni nie dojadą na miejsce, nie połapią się w sytuacji i nie odpytają tego, którego ogłuszyłyśmy – a i to, jeśli on w ogóle dojdzie do siebie, a nie zdechnie na miejscu. Poza tym mało prawdopodobne, by zauważył, dokąd pobiegłyśmy, i trzeba będzie szukać śladów, tak więc jeśli nie ma pomiędzy rozbójnikami prawdziwego wampira, na tym sprawa się zakończy.
Ugryziona ręka paliła, jakby wisiał na niej głodny bazyliszek, który raz na jakiś czas poruszał ostrą szczęką. Nie udawało mi się go strząsnąć, a zaklęcia rozbijały się o ścianę bólu, niepozwalającą na jakiekolwiek skupienie. Ból narastał w odpowiedzi na dowolny ruch, dźwięk, pojawiający się w głowie obraz. Gdyby moja towarzyszka zaproponowała mi odrąbanie ręki, przystałabym na to bez chwili wahania. Ale dziewczyna bezlitośnie ciągnęła mnie do przodu, wybierając najmniej wygodną drogę przez rosnące blisko siebie świerki, czepiające się ubrania krzaki malin czy zrzucone przez wichurę gałęzie. Koniec końców zleciałyśmy do porośniętego trzcinami parowu, z czego niesłychanie się ucieszyła – że niby teraz tamci nas na pewno nie dogonią, a jeśli będziemy szły po dnie strumyka, to nawet nie dadzą rady wyśledzić.
Strumyk okazał się nie tylko głęboki nad kolano, ale i grząski. Chlupałyśmy po nim jak dwójka upartych myśliwych w pogoni za zestrzeloną kaczką, puszczając w dół potoku czarne chmurki brudu. Woda na początku wydawała się zimna, potem lodowata, ostatecznie nogi mi skostniały i zrobiło mi się już wszystko jedno. Poza tym strumyk pełen był jakichś wężowych kształtów, na oko żmij, które jednak nie śpieszyły się do włażenia pod podeszwy i czmychały na boki, sycząc z oburzeniem i nie mając najmniejszej ochoty na bliższe kontakty z szurniętymi pannicami. Suche zeszłoroczne trzciny wymieszane z zielonymi tegorocznymi bezlitośnie drapały ręce, nie było zza nich nic widać, a ja z trudem powstrzymywałam się przed żałosnym okrzykiem: „Hej, rozbójnicy! Poddajemy się! Wyciągnijcie nas stąd!”.
Wreszcie trafiłyśmy na leżącą sosnę i po niej wygramoliłyśmy się na brzeg. Jak się okazało, parów niezauważalnie się skończył, pozostawiając po sobie szeroki kanał, po którego obu stronach wyrastał rzadki las. Gdzieś daleko darły się koguty, dziewczyna bez wahania skręciła w tamtą stronę.
Nie zdążyłyśmy przejść nawet stu kroków, gdy w i bez tego mętnych oczach mi pociemniało i jeśli sam upadek jeszcze potrafiłam sobie przypomnieć, to uderzenia o ziemię już nie poczułam.
Ocknęłam się głęboko w nocy na miękkim świerkowym posłaniu, obok wesoło strzelającego ogniska, delikatnie otulona dwiema kurtkami – swoją i cudzą, przesiąkniętą słodkim zapachem bzów. Po prawej ciemniał las, po lewej migały gwiazdy, na horyzoncie przechodząc w skupione ogniki domów.
– O, cześć, niedoszły trupie! – Moja towarzyszka bezgłośnie wynurzyła się z mroku i postawiła na węglach kociołek z wodą, zrobiony z rycerskiego hełmu. Wyjaśniło się, co brzęczało w worku na jej ramieniu, który zrzuciła przed walką i którego nie zapomniała ponownie złapać przy ucieczce. Jak to mawiał jeden z wielkich dowódców w starożytności: „Tchórz uciekający z pola walki porzuca wszystko, odważny zostaje w tym, co miał, a bohater zdąży również pozbierać po tchórzu”. Ja nie miałam za bardzo czego zbierać, cały dobytek pozostał na siodle Smołki, a pieniądze wyparowały razem z kudłaczem. – No to szo, mam iść do sioła po domowinę czy jak?
– Z domowiną poczekamy… – przyznałam ze zdziwieniem, po tym jak udało mi się połapać w swoich odczuciach. Głowa ciążyła niemiłosiernie, niesamowicie chciało mi się spać, ale nie czułam się chora ani pogryziona, zmarznięta czy pobita.
– Nie odzyskiwałaś przytomności od czasu obiadu. Spojrzałam, to niby ranna nie jesteś ani gorączki nic masz. Strułaś się? – zasugerowała dziewczyna. – Czy żmiję nadepnęłaś w tej klętej krynicy?
– Jak to ranna nie jestem? – obruszyłam się, siadając i wyplątując się z kurtek. – A odgryziona ręka? Myślisz, że to nic?
Podciągnęłam umazany krwią rękaw i ze zdumieniem zagapiłam się na gładką skórę. Ani blizny, ani zadrapania. Tylko rozerwany kołnierz kurtki i koszula świadczyły o minionym zajściu. Na wszelki wypadek obejrzałam również lewą rękę. Nic. Nawet siniec po pętach nie został.
– Leszy wie co – mruknęłam i z westchnieniem opadłam z powrotem na posłanie.
Nieznajoma pokiwała głową współczująco, opaloną gałęzią zbierając węgle bliżej hełmu z wrzącą już wodą.
– No, różnie się może zwidzieć po wyrżnięciu łbem o ziemię. Wyśpij się dobrze, a jutro zobaczymy co i jak.
Wcale nie uważałam, żebym oszalała, chociaż w głowę oberwałam dziś dwa razy. Ale brakowało mi sił, żeby czegokolwiek dowodzić, oczy same się zamykały, a po ich zamknięciu natychmiast pojawiało się poczucie powolnego spływu rzeką na chyboczącej się tratwie.
Dziewczyna rozkruszyła i wrzuciła do kociołka łodygę dzikiej mięty, po czym usiadła po drugiej stronie ogniska, nakryta kawałkiem szarej wełny, topornie podszytym z boku. Takie koce rozdają wojownikom na wyprawy, są cienkie i lekkie, a w razie konieczności można je zwinąć w ciasny i zajmujący niewiele miejsca pakunek, który wygodnie jest przenosić. W czasie postoju chronią śpiącego przed deszczem i wiatrem, lecz prawie nie grzeją. A ona oddała mi kurtkę z ciepłym futrzanym podbiciem.
– Nie zmarzniesz?
– Ta ne – dostałam senną odpowiedź. – Przyzwyczajona jestem. A ty może pić chcesz? Trawka zaraz się zawarzy, to mogę ci do kubka nacedzić…
Ale ja już spałam.