Rozdział szósty

Praktyka pokazała, że kozła należało przywiązać dalej. Najlepiej na drugim końcu moczarów. W ciągu jednego dnia zdążył ubodnąć mnie, zielarza i paru nieśmiałych chłopów, którzy zajrzeli do pustelnika po ziele na pryszcze. Nawet Tyśka omijała go szerokim łukiem, prychając z niezadowoleniem. Beczeć stanowczo umiał, głośno i nosowo, tak że wszystkie okoliczne żywołaki z niecierpliwością oczekiwały nocy, by z prawdziwą rozkoszą przydusić paskudne bydle. Do smrodu się przyzwyczailiśmy, ale gdy kozioł z braku innego przeciwnika zaczynał z całej siły walić łbem w pień, hałas podnosił się taki, że bębenki w uszach pękały. Ledwo doczekałam wieczora, by w towarzystwie Kuźmy udać się do źródła.

Chłopak nie skłamał i przed zmierzchem Stokrotka zjawiła się przy wodopoju. Powiewając grzywą w lekkim galopie, płynęła nad grzęzawiskiem niczym duch. Za nią bezszelestnie sunął czarny cień, bok w bok, czasem wyprzedzając, z czasem zostając z tyłu o jedną długość. Przetarłam oczy.

Po otwartej przestrzeni mokradeł wzdłuż horyzontu galopowały dwa konie – biały i czarny.

Nic nie rozumiałam. No dobra taka Stokrotka to korzysta z osiągnięć magii – ale jak w takim razie porusza się nad grzęzawiskiem ten drugi? Skąd się tam w ogóle wziął? I to jaki wielgachny pewnie ogier.

– Kobyła – Kuźma sam o tym nie wiedząc, odpowiedział na interesujące mnie pytanie. – Zupełnie młodziutka, jednoroczna, ale duża pewnie poszła w ojca. Na zeszłą wiosnę żem ją po raz pierwszy zobaczył, jeszcze zupełnym źrebakiem, jednak w tyle za matką nie zostawała. Pomyślałem, ze kobyła się niedawno oźrebiła, źrebaczek malutki, to dogonię. A gdzie tam? Zadarły ogony, równo jak koty dzikie, i jaaak dadzą w długą przez mokradła! Biała wprost po oczkach, a źrebak z kępki na kępkę. Na kozie tobym jeszcze dogonił, a tak…

Chłopak machnął ręką bez cienia nadziei. Kobyły, jakby zauważając jego gest, zatrzymały się i zwróciły w naszym kierunku.

– Stokrotka! – zawołałam – Chodź tu malutka!

A już biegnie i pędzi! Na dźwięk wcale znajomego głosu biła klaczka podskoczyła, jakby ją kto użądlił i ruszyła precz, nie oglądając się za siebie.

Czarna została w miejscu, z ciekawością spoglądając na obcych.

– Chodź spróbujemy do niej podejść – zaproponowałam.

Kuźma tylko się roześmiał:

– Myślisz, ze cię podpuści na odległość wyciągnięcia ręki?

– Przynajmniej się jej z bliska przyjrzę. – Powoli, starając się nie wykonywać gwałtownych ruchów, zaczęłam podchodzić do przedmiotu dyskusji. Kuźma odwrotnie: przysiadł na pieńku, krzyżując ręce na piersi. Pewnie liczył na okazję obejrzenia sobie wesołego widowiska – gonitwy człowieka i konia.

O dziwo kobyła nie przejawiała najmniejszych oznak strachu. Delikatna personifikacja ciekawości – od koniuszków postawionych uszu do uniesionego ogona – zastygła jak rzeźba, gotowa w każdej chwili zerwać się i uciec. Lekko skośne oczy z pionowymi źrenicami migotały wszystkimi odcieniami żółci, jak kawałek bursztynu na zalanej słońcem plaży. Z szacunkiem zatrzymałam się w odległości około dziesięciu łokci, obawiając się, ze ją wystraszę i myślałam, co zrobić dalej. Wzięłam ze sobą garstkę solonych sucharków dla Stroktorki i teraz odruchowo bawiłam się nimi w kieszeni, nie ośmielając się zaproponować dzikiej kobyle. Mało prawdopodobne, by prawidłowo odebrała mój gest i doceniła niezwykły poczęstunek.

Denerwowałam się zupełnie niepotrzebnie. Sucharki chrzęściły, kobyła nasłuchiwała, wahała, prychnęła w tonie. „E tam, a co mi niby!” – i podbiegła do mnie. Wyciągnęłam pełną garść i złożyłam dłonie w łódeczkę, w której natychmiast wylądowały miękkie, jedwabne wargi. Może i miękkie, ale uparte i zadziwiająco zwinne. Sucharki wyparowały w jednej chwili, nawet okruszki nie zostały. Musiałam znowu sięgnąć do kieszeni i wytrząsnąć wszystko do ostatniej drobinki. Po posiłku klaczka do reszty się rozbestwiła: pchnęła mnie pyskiem w ucho, powąchała i spróbowała skubnąć włosy, obeszła dookoła, sceptycznie przyglądając mi się pod różnymi kątami. Jak gospodynie na targu badająca przeceniony ser w ciężkiej zadumie – ulżyć sakiewce w innym kramie czy zaryzykować żołądkiem w tym.

Ponieważ szczególnego wyboru nie miała, młoda dama pogodziła się z niesympatycznym, na wskroś przesiąkniętym kozłem produktem. Z głośnym parsknięciem zwróciła się do mnie bokiem, jak gdyby proponując, żebym jej dosiadła. Ostrożnie podrapałam kobyłę za uchem. Spodobało się – pochyliła łeb, prezentując mi szyję z krótką, jak gdyby przystrzyżoną grzywą. Głaskanie wprowadziło klaczkę w lekki trans: szerzej rozstawiła nogi, na wpół zamykając kocie oczy. Poczułam się śmielej, standardowo oparłam się o kłąb, podskoczyłam. Pomachałam nogami i… po prostu się ześlizgnęłam. Kobyłka była wyższa od Stokrotki o dobra piędź, cała jakaś gładka i śliska, jak gdyby pokryta wężową skórą, a nie sierścią. W bezruchu z uprzejmą ciekawością patrzyła na moje zabiegi. Okazało się, że znalezienie się na niej bez strzemion nie było wcale prostsze od wbiegnięcia na lodową górę. Musiałam skorzystać z odwróconego wiadra (kobyła cierpliwie poczekała, aż je przyniosę). Jednak wystarczyło, bym się wyprostowała, żeby ślizganie i spełzanie na boki natychmiast ustało – giętki koński grzbiet jak gdyby dostosował się do mnie i nawet bez siodła tkwiłam tam wyjątkowo stabilnie. Gdy poczułam się pewniej, lekko uderzyłam klaczkę piętami. Ta obrzuciła mnie spojrzeniem – mogłabym przysiąc, że jej wargi zadrżały w złośliwym uśmieszku – i ruszyła stępa, delikatnie i powoli.

Oczywiście zdarzyło mi się już jeździć wierzchem bez siodła, ale to było coś nowego. Nie czułam ani podrzutów, ani echa korków w pośladkach, kobyła jakby płynęła nad ziemią, nie odpychając się od niej kopytami. Jej boki, ściśnięte przez moje kolana, prawie się nie poruszały. Wydawało się nawet, że nie oddycha p bo oddechu również nie było słychać, nie licząc rzadkiego, pełnego pretensji prychania, gdy potrząsała głową, by oganiać komary.

Mocniej ścisnęłam kolana, kobyła bez protestów przyspieszyła, jak gdyby całe życie spędziła pod siodłem i nauczyła się zgadywać życzenia jeźdźca bez ostróg i wodzy.

Wrażenie loty nasiliło się. Im szybciej biegła, najpierw kłusem, a potem w galopie, tym bardziej zlewała się z jeźdźcem. Wydawało się, że na martwo wrosłam w jej grzbiet, nie potrzebując siodła.

Przypadkiem spojrzałam w dół i poczuła, że oczy wychodzą mi na wierzch – porośnięta kwiatami polana dawno została za nami, pod kopytami przelatywały oczka i wysepki. Krzyczenie „prr” w tym momencie wydało się równie bezsensowne, jak głupie. Nie wpadłyśmy w grzęzawisko wyłącznie dzięki ciągłemu ruchowi, dla którego wystarczają jeden albo dwa punkty chwilowego oparcia.

Okienko oczka. Skok! Wrażenie swobodnego lotu. Wzgórek po lewej – lewa przednia noga. Sucha wysepka po prawej – prawa tylna. Kłoda. Skok! Cios kopytem w locie. Zryw! Na drodze drzewo. Skręt w powietrzu, niebo zmieszało się z ziemią, przed samym nosem mignęły mi suche gałęzie. Zwalony pień. Skok! Skok!

Zmrużyłam oczy, złapałam rękoma za końska szyję i schowałam twarz w grzywie. Nie, kobyła nie próbowała mnie zrzucić, nadal stanowiliśmy jedną całość, ale świadomość, że ten monolit najpierw leci jak ptak, a potem bokiem frunie nad grzęzawiskiem z prędkością wiatru, przerastała moje siły.

W końcu kobyła się zatrzymała. Nie, nie spowalniała ani nie hamowała tylnymi nogami, po prostu stanęła i już, jak gdyby jakieś zaklęcie zmieniło żywą istotę w bryłę kamienia, która nie podlegała pędowi. Ja tak nie potrafiłam, więc niczym wór przeleciałam przez usłużnie opuszczoną szyję. Kobyła zarżała złośliwie, przeszła nad moim rozciągniętym ciałem, machnęła mi ogonem na pożegnanie i rozpłynęła się w mlecznej mgle Kozich Skoczuszek.

Podniosłam głowę i wysiliłam się, by splunąć jej śladem mułem, którego szczodrze zaczerpnęłam ustami. Ścieżka, na której leżałam była jedną bezpieczną drogą przez mokradła. Przeklęta kobyła jak po suchym lądzie przemknęła przez samo serce bagien, których wiecznie głodnych czeluści boją się nawet żaby.

– Wolha! Wo – o – olha!!! – krzyknął ktoś w oddali. – Dzie jeste – e – eś? Hej!

– Hej! – odezwałam się, widząc karmazynowy punkcik w miejscu, z którego dochodził dźwięk. – Kuźma – a – a! Na ścieżce jestem! Chodźtu – u – u!

Uczeń zielarza, który miał do dyspozycji pochodnie, a na dokładkę wyrosła na tych mokradłach i każdy wiecheć trawy znał z imienia, potrzebował dobrej półgodziny, by przejść tę jedną trzecią wiorsty po ledwie widocznej ścieżce. Wieczorem mgła troskliwie otuliła Skoczuszki żółtą kołdrą, przyspieszając nadejście nocy.

– W porządku? – Chłopak przerzucił pochodnię do lewej ręki i pomógł mi się podnieść.

– Chyba tak. – Potarłam kość ogonową i podciągnęłam kurtkę. Spodnie nasiąknęły wodą z mokradeł.

– A gdzie czarnuszka? – Kuźma czujnie kręcił głową, jak gdyby obawiając się, że z mgły za plecami wychylił się wredny pysk i ugryzie go w tylną część ciała.

– Uciekła ścieżką w przeciwnym kierunku – nieco minęłam się z prawdą. Wydawało mi się, ze kobyła przyczaiła się we mgle i obserwuje nas wszystkowidzącymi bursztynowymi oczyma. – Fajna, nie sądzisz? A jaka wytrzymała! Z pięć wiorst z galopem i nawet się nie spociła. Co tam, nawet oddechu nie straciła!

Za to ze mnie pot lał się strumieniami, co prawda z nieco innego powodu.

– Fajne kobyłki nie hasają po mokradłach – burknął Kuźma. – A poza tym to żadne konie są, tylko biesy z tych moczarów. Pojawi się taki przed uczciwym człowiekiem, przywabi, pozwoli się złapać, a potem zanurkuje w oczku razem z jeźdźcem.

– Oj daj spokój przecież nie zanurkowała. – Zbyłam go niepewnym gestem.

– Nie zanurkowała, bo poczuła w tobie wiedźmę – skonkludował Kuźma po chwili namysłu. – A przeciwko wiedźmie to żaden bies nie da rady, więc nie próbowała utopić.

– Kuźma ty wiesz, ze bajasz jesteś? – zaśmiałam się – powiedziałabym, że biesy wcale chętnie komunikują się z wiedźmami w celu pozyskania onych na obiad. I wcześniej czy później jakiś bies będzie miał ze mnie, a i z ciebie również zakąskę, tak że nie licz na wiedźmią odporność ani na nieświadomość biesów, jeśli o tę kwestię idzie.

Kuźma ukradkiem uczynił znak krzyża. Powoli ruszyliśmy z powrotem, chłopak nisko trzymał pochodnię, oświetlając ścieżkę. Pot ostygł i wysechł, ale czułam jakby we wnętrzu mokrych spodni hulał lodowaty wiatr. Trawa nie zdążyła przeschnąć po deszczu i szczodrze dzieliła się wodą z moimi butami. Przy czym do lewego zmieściło się więcej, chlupotał głośniej i bardziej paskudnie. Wlokłam się za Kuźmą, bezmyślnie licząc kroki. Sto, dwieście, pięćset… w oddali pojawiły się Ostępy, długie, wąskie chmury drapieżne ślizgały się nad drzewami, jak gdyby szukając ofiary. Pochodnia dymiła i prychała, powoli dożywając swego kresu.

– Słyszałaś? – szepnął chłopak, bardziej szczękając zębami, niż poruszając językiem. – Wyje.

Melodyjnie, tęskne i przenikające do kości wycie nacierało falami jak daleki przypływ, chwilami rozcieńczając nocną ciszę, a chwilami przeplatając się z wiatrem.

– Tam – machnęłam ręką w kierunku północy, próbując nie poddać się panice. – Zbliża się. Ciekawe, idzie po suchym czy płynie nad grzęzawiskiem? Jeżeli wiesz, która to ścieżka, to możemy pójść mu na spotkanie. Nie chciałbym go minąć, potem całą noc czekać na przyjaźnie wyszczerzony pysk za oknem.

– Przecież st – t – tamtąd przyszliśmy – Twarz Kuźmy w mroku była biała jak surowy naleśnik. – Ścieżka zakręca…

– Doskonale! – Rzeczowo rozgimnastykowałam palce – Czyli idzie za nami. Zwolnij odrobinę, ale nie zatrzymuj się, żeby nie poczuło, że coś jest nie tak.

Kuźma poparł tylko drugą część plany, ale nie ośmielił się porzucić mnie pośrodku moczarów. Podróż zrobiła się znacznie weselsza, nogi wprost niecierpliwiły się, by z werwą ponieść do przodu.

Do lasu pozostało około dwustu kroków, gdy pochodnia kichnęła i zgasła. Rozżarzony węgiel na końcu pociemniał, jak gdyby wchłaniając oddane wcześniej światło.

Zastygliśmy w miejscu. Nad grzęzawiskiem mrugały do siebie błotne ogniki, gdzieś niedaleko beczał nieznośny kozioł. Potem zamilkł, ale wycia również nie słyszeliśmy.

– Został z tyłu? – z nadzieją szepnął Kuźma.

– Skrada się – ucięłam bez cienia litości. – Jak stoisz z magią praktyczną?

Zielarz desperacko przełknął ślinę, co z dużą dozą prawdopodobieństwa nie oznaczało odpowiedzi pozytywnej. No cóż, zapewne dyscypliny stosowane na były jego mocną stroną.

– W takim razie przynajmniej nie plącz się pod nogami – westchnęłam. Podkasałam rękawy i zaczęłam pstrykać na przemian palcami obu rąk, zawieszając w powietrzu kule pulsarów.

Nie chciałam zdradzać żywołakowi naszej dokładnej lokalizacji, więc zapalały się z opóźnieniem, po tym jak odleciały na odległość jakiś dwudziestu łokci. Zdążyłam stworzyć dziewięć sztuk, gdy rzadkie stukanie zębów Kuźmy, przeszło w drobniutkie szczękanie i niewyraźne memłanie. Jego palec wskazujący trząsł się w takt.

Świecąca kulka spoczęła na koniuszku nosa wyraźnie zasmuconego żywołaka, który przylgnął do ścieżki, niezbyt zadowolony z wykrycia. Szczęki zwarły się z trzaskiem. Ale pulsar lekko niczym piórko wyślizgnął się z paszczy i zawisł w niewielkim oddaleniu.

Żywołak przypominał małego biegacza – jeżeli powiększyć tego ostatniego do rozmiarów niedźwiedzia. Wydawało się, że szyi nie ma wcale, głowa z paszczą pełną ogromnych zębów od razu przechodziła w kwadratowy tułów pokryty skołtunioną sierścią. Solidne tylne łapy były ze dwa razy krótsze od przednich, co dawało wrażenie ze stwór porusza się w kucki.

Z bliżej nieznanego mi powodu poczułam nagle przypływ wiary w jego zdolności połykania i postanowiłam nie czekać, aż mi je osobiście zademonstruje. Uderzyliśmy jednocześnie – ja użyłam mojej ulubionej fali ognia, a Kuźma zaczął z wyczuciem recytować jakieś zaklęcie. Nie bardzo dało się ono rozpoznać w takim dramatycznym wykonaniu, ale o dziwo zadziałało: ja i uczeń zielarza wylądowaliśmy na ziemi, a potwór ledwie się zachwiał. Fala przeszła nad jego łbem, przecięła niebo wysokim łukiem i zgasła, pozostawiając po sobie lekką chmurę dymu.

– Przecież cię prosiłam! – wydarłam się. Czasu na wyjaśnienia nie było, zerwaliśmy się na nogi i rzucili różne strony: ja ścieżką do tyłu, obok osłupiałego na widok takiej bezczelności żywołaka, Kuźma do przodu, z braku innej drogi.

Stwór niezbyt chciał się oddalać od moczarów, a może po prostu lubił dziewczęta w sosie własnym. Bez wahania odwrócił się i skoczyła za mną, dławiąc się ochrypłym rykiem. Poruszał się długimi susami, w każdym mieściło się pięć albo sześć moich kroków, ale ciężko i niezgrabnie, więc dogonił mnie dopiero po chwili. W mroku nic nie widziałam i biegłam na czują, próbując nie myśleć o trzęsawisku po obu stronach ścieżki. Nogi ślizgały się po mokrej turzycy. Żywołak z uczuciem sapał za moimi plecami, wzmacniając sobie apetyt przed kolacją. Nie miałam najmniejszego zamiaru dokarmiać głodującego przedstawiciela miejscowej fauny. Poczekałam na odpowiedni moment, po czym gwałtownie wyhamowałam, przykucnęłam i wykonałam fikołka do przodu, pod nosem mrucząc zaklęcie. W górze w wysokim skoku minął mnie zdziwiony żywołak, który wylądował i ryknął z wściekłością: z symetrycznych dziur w jego brzuchu chlastały ciemne strumienie, a z sierści dookoła leciał dymek. Nie mając zbyt wielkich złudzeń, poderwałam się na nogi i bez oglądania się za siebie pobiegłam z powrotem. Oczy jako tako przyzwyczaiły mi się do mroku, mokradła lekko fosforyzowały. Ścieżka wydawała się ciemnym strumieniem, który wił się po srebrzystej łące. Wszelakiej maści potwory są nad wyraz wręcz wytrzymałe i nawet wypatroszone od razu, a po otrzymaniu śmiertelnej rany będą do ostatka prześladować swojego zabójcę. Może się okazać, że nawet do rana – bo mrok opiekuje się siłą nieczystą, tak więc w nocy całkiem nieźle czuje się nawet zombi, który jest martwy niejako na wejściu. I to właśnie dlatego doświadczeni magowie zalecają znalezienie zawczasu wysokiego drzewa, by w razie czego spokojnie przeczekać na nim sprawiedliwy gniew miotającego się w agonii stwora. Wcześnie śmiałam się z takich rad, ale w tej konkretnej sytuacji nie miałabym nic przeciwko tobie, by trochę oszukać, lekceważąc takie drobiazgi, jak honor, sławę i gromkie imię wzniesione w kroniki.

Ranny żywołak poruszał się wolniej, ale za to paskudnie i niedwuznacznie ryczał pełnym głosem, odbierając mi jakąkolwiek chęć, by się poddać i prosić o wybaczenie. Do Ostępów pozostało mniej niż tysiąc kroków, do żywołaka – ze trzy skoki. W celu natychmiastowego przemieszczania się na kilkaset łokci należało zatrzymać się przynajmniej na momencik i wprowadzić w stan spokojnego skupienia. Wątpiłam, czy uda mi się wystarczająco uspokoić, mając wściekłego potwora za plecami, w związku z czym pokonywałam pozostałą odległość na własnych nogach, desperacko wyliczając w głowie dostępne zaklęcia. Niestety, większość z nich była wysoce specjalizowana i obliczona na konkretny gatunek potwora, a żywołak nie dawał się sklasyfikować.

Odległość pomiędzy nami wyraźnie się zmniejszyła. Na twarzy czułam podmuchy wstrętnego wiatru, na plecach – równie nieprzyjemny oddech. Ech, szkoda, że miecz został w pustelni. Zahartowana stal czasami okazuje się bardziej skuteczna niż magia, załatwiając potwora na miejscu. Zwizualizowałam sobie linkę naciągniętą w poprzek ścieżki, skoczyłam nad nią i z zadowoleniem usłyszałam ciężkie łupnięcie o zimie. Tupot umilkł, ale zaraz wznowił się, brzmiąc podwójnie entuzjastycznie, w chwili, gdy zabrałam się do powtórzenia skutecznej sztuczki, poślizgnęłam się w kałuży błotem upadłam na kolana i zrobiłam jedyne, na co miałam czas – odwróciłam się i rzuciłam w kierunku żywołaka kulę ognia, która rozplasnęła się na jego pysku.

O dziwo, metoda okazała się skuteczna – oślepiony potwór okręcił się w miejscu, rycząc, plując i orząc pysk pazurami. Z pulsara odkrywały się ogniki wymieszane z sierścią. Powoli odpełzłam do tyłu i próbowałam stanąć na nogach, co niezbyt się udawało z racji pechowo skręconej kostki. Najmniejszy ruch powodował gwałtowny ból, a czucia w stopie nie miałam zupełnie.

I nagle z mroku wyskoczył kozioł, który rozejrzawszy się dookoła, potrząsnął brodą, wybrał nie poznany jeszcze tyłek i bez chwili wahania ruszył w jego podbój. Bodnięty rogami żywołak zachwiał się, wykonał majestatyczny piruet nad ścieżką i wpadł łbem do grzęzawisk, ochlapując mnie stęchłą woda. Potem jeszcze długo rzucał się i machał tylnymi łapami przy akompaniamencie syczenia i bulgotania pęcherzyków gazu moczarowego, który zebrał się w warstwie bagniska, i pogrążał się coraz głębiej i głębiej, aż znikł całkowicie.

Zapanowała cisza tak nagła, że aż dzwoniła w uszach. Minęło trochę czasu, zanim przebił się przez nią szelest wiatru w puchatych grzywkach turzycy, głosy ropuch, przeciągłe krzyki ośmielonego baka i odgłos niepewnych kroków.

Pulsar Kuźmy przypominał wychudzonego świetlika, który miał wydać z siebie ostatnie tchnienie i przyzwany został raczej w charakterze wsparcia moralnego niż celu walki z mrokiem.

– G – g – gdzie? – wyraźnie nie mając na myśli zagubionego w pośpiechu buta.

W milczeniu pokazałam spokojne już oczko.

– N – nie wylezie? – wyjąkał.

Wzruszyłam ramionami. Trzęsawisko syto chlapnęło. Kozioł drobnym truchtem podbiegł do mnie i złośliwie zabeczał do ucha. Podniosłam wlokący się za nim sznurek i pokazałam chłopakowi:

– Twoja robota?

Skinął głową:

– Pomyślałem, że go puszczę. A nuż odwróci uwagę żywołaka? I jeszcze mnie zdążył ubóść, zaraza. Ja go za to nogą w tyłek… znaczy się kierunek wskazałem…

Skoro już mówimy o nogach… Z zaciśniętymi zębami rozmasowałam stopę, po czym pokręciłam nią z boku na bok. Kostka głucho strzeliła, coś ukuło od środka, puściło. Kuźma pomógł mi wstać, złapał kozła i we trójkę pokuśtykaliśmy w kierunku lasu.

Znowu zaczęło padać, ale w Ostępach przypominał o tym tylko miarowy szelest liści nad głową. Zielarz czekał na nas przy drzwiach samotni z pochodnią w ręku. Tyśka zwinęła się w zawstydzony kłębek u jego boku. Kozioł radośnie rzucił się do przodu, jednak razem z Kuźmą zawiśliśmy na sznurze i go przystopowaliśmy.

– Bogom niech będą dzięki, wróciliście! – Staruszek z ulgą zgasił pochodnię o ziemię i odstąpił w bok, wpuszczając nas do środka.

Kozioł został na zewnątrz, się rozumie. Zawołaliśmy również Tyśkę, ale odmówiła – postawiła ostre uszka i uciekła w mrok myszkować.

– Słyszałem jak coś wyło…

– A my nawet widzieliśmy co – weszłam mu w słowo – Ale, niestety, nie udało nam się wyrwać kłów w charakterze trofeum…

– Nie ma kłów, nie ma honorarium – zielarz zacytował obowiązujące powiedzenie. Wśród magów praktyków rzeczywiście zdarzało się za dużo oszustów, by można było wierzyć im na słowo i kilka razy płacić za tę samą niby zabitą strzygę.

Oddałam głos Kuźmie, który stanął na wysokości zadania i opisał całą bitwę w ten sposób, że zarówno zielarz, jak i ja słuchaliśmy z otwartymi ustami. Walk przy użyciu potężnych zaklęć i znalezionych w pobliżu pałek wystarczyłoby na dziesiątkę bitew. Czasami chłopak gubił wątek i zaczynał opowiadać w pierwszej osobie, a żywłak dwoił się, atakując jednocześnie od prawej i od lewej.

Zielarz zauważył moje szczere zdumienie, roześmiał się, przerwał skonfudowanemu Kuźmie i zażądał mojej wersji wydarzeń. Ja przeciwnie, spróbowałam streścić je możliwe bardziej sucho i zwięźle – nie byłam z siebie zadowolona i zwycięstwo składałam na karb szczęścia, nie umiejętności.

Lecz moja opowieść zaskoczyła zielarza jeszcze bardziej. Widocznie Kuźma popełniał „bohaterskie czyny” dziesięć razy dziennie i mag uznał, że w najlepszym wypadku widzieliśmy żywołaka kątem oka albo nawet nie trudziliśmy się, by go obejrzeć, uciekając bez oglądania się za siebie.

– Oczywiście uważałem i nadal uważam, że to nie jest praca dla kobiety – powiedział staruszek po chwili milczenia, – Ale pani radzi siebie z nią lepiej niż najlepszy mężczyzna.

Pogardliwym prychnięciem skwitowałam pierwszą część zdania, w głębi duszy zadowolona z pochwały. Kuźma w natchnieniu zaczął opowieść od nowa, wypełniając potworami całe mokradła – chyba ćwiczył swój jutrzejszy występ przed ufnymi wiejskimi dziewczętami.

Przebrałam się i ulokowałam na leżance koło pieca z kubkiem ziołowego wywaru w ręku, otulając kolana wilczym futrem – trofeum, które Kuźma przyniósł z polowania. Futro było siwe, czyli prawdopodobnie oddane przez wilka dobrowolnie. Wywar przyrządził sam bakałarz, nad kubkiem unosił się słodki aromat miodu oraz polany z poziomkami. Sam napój był lekko gorzkawy, ale spokojnie nadawał się do siorbania malutkimi łyczkami. Akurat to czego potrzeba do studiowania grubej książki z wiedzy naturalnej. Sumienie przeglądałam tomiszcze kartka po kartce, studiując obrazki w poszukiwaniu znajomych rysów. W końcu kuzyn naszego nieżyjącego już przyjaciela odnalazł się w rozdziale „Stwory z moczar, dziwaczne i wymierające”. Przeczyściłam gardło i przeczytałam na głos:

– ”Biegacz duży, zwany też wrykiem, połykiem i moczarnym rechotaczem”. Niczego sobie rechotacz, radość aż z niego tryskała. „Wyjątkowo wredny”. To też zauważyliśmy. A co dalej? „Pożera takoż ludzi i ptactwo, zwierzęta, gady wszelaki i stwory inne”. Aha! A ja myślałam, ze on na diecie jest. „ Na biegacza to trza iść we dwoje, a lepiej we troje, a jeszcze lepiej całym ludem, ile go jest”. Cenna wskazówka. Ciekawe dlaczego? A, tu jest: „Póki biegacz jednego przełyka, drugi go cepem przez łeb albo mieczem, albo laga…”. Rety, nawet łopatą można. „A to powiedzieć mu zagadkę: „Czego nie powiesisz na gwoździu?”

– Hm, a czego? – zaciekawił się Kuźma.

– Nie napisali. Dobra, czytam dalej. Jakoś nie naukowo żeśmy go ubili, nawet mi trochę wstyd. „ Póki biegacz będzie myślał, cepem go po…” czyli nie musisz znać odpowiedzi, chyba, że ci się nie uda załatwić go pierwszym ciosem. Ta książka chyba ze trzysta lat ma, we współczesnych podręcznikach niczego w tym stylu nie uświadczysz.

– Pewnie wymarł – zasugerował Kuźma.

Przekartkowałam rozdział do końca.

– W czasie gdy pisano ten almanach, spotykało się go wyłącznie na nizinach Krainy Jezior, koło Gór Grzebieniowych.

Zielarz w zamyśleniu pogłaskał się po brodzie.

– Po tamtych moczarach już nawet śladu nie ma, osuszyli. Paskudne choroby się stamtąd pleniły, wszelkie potwory wyłaziły, a Jesionowy Gród najbliższy, elfy w końcu nie strzymały. Coś sama zadziałały, a w czymś Konwent Magów pomógł. Teraz tam podmokłe łąki, a latem jest dość sucho, więc potwory powymierały.

– A może nie powymierały, tylko się zebrały i przeniosły do nas? – wtrącił się Kuźma, który w skupieniu ślęczał nad nowym butem. Starego jednak nie znaleźliśmy i nie bardzo nas ciągnęło, by iść szukać.

– Już ze dwieście lat minęło, stwora powinna się ujawnić wcześniej. – Zielarz trzasnął się dłonią w kolano. – Oż, mój stary pusty łeb, zapomniałem kuty zamknąć, a Tyśka w nocy wychodzi na polowanie! W dzień przy nas, wredota jedna, nie rusza, a tylko się człowiek zagapi i już po całym podwórku puch fruwa.

Kuźma pochylony nad skrawkiem skór, udał, że nie słyszy i mag ze stękiem narzucił płaszcz, zapalił pochodnię i sam wyszedł w noc.

– A zaklęcia na niego nie działają? Tylko łopata? – zapytał chłopak.

– Tutaj masz podanych kilka ogólnych zaklęć, ale nie zamiast, tylko jako dodatek do czynu.

Kuźma się nastroszył:

– Wolho, a czy ty jesteś pewna, że on… tego, no…

w końcu dla niego trzęsawisko to dom rodzinny, zaliże rany i znowu wylezie.

– Mówi się o potworach z mokradeł nie dlatego, że one mieszkają w trzęsawiskach jako takich, lecz dlatego, że albo są zdolne do chodzenia po nich, albo potrafią wyczuć twarde kępki. Nawet mawki mieszkają w oczkach z wodą i unikają wciągającego błota. – Ponieważ nie więcej ciekawego w woluminie nie było, zatrzasnęłam go z impetem. O nowych i ponownie ujrzanych gatunkach potworów należało poinformować Konwent Magów, jednak niw wątpiłam, że zielarz zrobi to za mnie. Gdy się nieco uspokoi.

– Koniec, koniec mojej cierpliwości! – wydarł się wyżej rzeczony już od progu, potrząsając podartym rąbkiem szaty. – Kuźma!!

Uczeń, który z przestrachu aż podskoczył, został złapany za kark i zaciągnięty do otwartych drzwi, przez które groźnie zaglądał kozioł z kłębkiem szat na rogu.

– Żeby nad ranem śladu po nim tutaj nie było! Rób co chcesz! Sprzedaj, podaruj, podrzuć komuś, wyprowadź gdzie dalej do lasu i wypuść, ale żebym więcej go nie widział!

– Ale tam taki mrok, że koniuszka nosa nie wi – da – a – ać! – rozpaczliwie zapłakał Kuźma, trzymając się futryny.

– Żywołaki załatwiliście, na moczarach już jest bezpiecznie. Weźmiesz sobie Tyśkę, pochodnię, kuszę. Jeśli napotkasz jakiś grabieżców, to na kolanach masz ich błagać, żeby cię obrabowali z ostatniego kozła… – Mag nie zwracając już uwagi na nieśmiałe protesty ucznia, bez krzty litości wystawił go na zewnątrz, wpychając w ręce kurtkę.

Nie powiedziałam nawet słowa w obronie naszego wybawiciela.

Загрузка...