Słońce zaczynało się już chylić ku zachodowi, kiedy wjeżdżałam w pośpiechu na węzeł autostrady stanowej do Tucson. Widziałam tylko białe i żółte linie na jezdni oraz gdzieniegdzie duże zielone tablice kierujące mnie dalej na wschód.
Nie bardzo jednak wiedziałam, po co właściwie się tak spieszę. Chyba po to, by mieć już to wszystko za sobą. By uwolnić się od bólu, smutku, tęsknoty za utraconą na zawsze miłością. Czy także od tego ciała? Nie przychodziło mi do głowy żadne inne wyjście. Wciąż miałam zamiar zadać Uzdrowicielowi kilka pytań, ale czułam, że tak naprawdę podjęłam już decyzję. Tchórz. Dezerter. Wypróbowywałam w myślach brzmienie tych słów, starając się z nimi oswoić.
Postanowiłam też, że uchronię Melanie przed Łowczynią, jeżeli tylko znajdę na to jakiś sposób. Będzie to jednak bardzo trudne. Żeby nie powiedzieć – niemożliwe.
Ale spróbuję.
Obiecałam jej to, ale nawet mnie nie usłyszała. Ciągle śniła. Jakby się poddała – dopiero teraz, kiedy już na nic się to nie zda!
Starałam się trzymać z dala od jej snu, od czerwonego kanionu, ale okazało się to bardzo trudne. Koncentrowałam się na przejeżdżających obok autach, wahadłowcach sunących ku lotniskom, wielokształtnych obłokach na niebie, lecz mimo to nie potrafiłam całkiem uwolnić się od jej marzeń. Raz po raz stawała mi przed oczami twarz Jareda, za każdym razem pod innym kątem. Widziałam, jak wiecznie chudy Jamie coraz szybciej rośnie i nabiera ciała. Tak bardzo chciałam wziąć ich w ramiona. Tęsknota sprawiała mi fizyczny ból – ostry jak nóż, przenikliwy, nie do zniesienia. Musiałam jak najszybciej się od tego uwolnić.
Jechałam ślepo przed siebie wzdłuż wąskiej, dwupasmowej autostrady. Tutejsza pustynia wydawała się jeszcze bardziej martwa i monotonna, plaska i bezbarwna. Będę w Tucson na długo przed kolacją, pomyślałam.
Kolacja. Dotarło do mnie, że nic jeszcze dzisiaj nie jadłam, co mój żołądek natychmiast skwitował donośnym burczeniem.
I kolejna myśl – że czeka tam na mnie Łowczyni. Ścisnęło mnie w dołku, a głód momentalnie ustąpił miejsca mdłościom. Odruchowo zdjęłam nogę z gazu.
Spojrzałam na leżącą na sąsiednim fotelu mapę. Zbliżałam się do zajazdu w miejscowości Picacho Peak. Może tam się zatrzymam i coś zjem. A przy okazji zyskam kilka cennych chwil z dala od Łowczyni.
Kiedy wymówiłam w myślach tę nieznaną mi nazwę – Picacho Peak – Melanie dziwnie zareagowała. Nie wiedziałam, o co jej chodzi. Czyżby kiedyś już tu była? Zaczęłam szukać jakiegoś wspomnienia, obrazu lub zapachu związanego z tym miejscem, ale nic nie znalazłam. Picacho Peak. Znowu wyczułam jej żywą reakcję, choć starała się to przede mną ukryć. Co znaczyły dla niej te słowa? Nie miałam pojęcia. Zaszyła się we wspomnieniach z dalekich stron, unikając moich pytań.
Zaciekawiło mnie to. Przyspieszyłam nieco z nadzieją, że może na widok tego miejsca coś sobie przypomnę.
Na horyzoncie zaczęła się rysować samotna góra – obiektywnie niezbyt duża, lecz dominująca nad otaczającymi ją wzniesieniami. Miała dość niezwykły, przykuwający uwagę kształt. W miarę jak się zbliżałyśmy, Melanie uważnie się jej przypatrywała, choć oczywiście markowała obojętność.
Dlaczego udawała, że to miejsce wcale jej nie obchodzi, skoro było inaczej? Spróbowałam znaleźć odpowiedź, ale Melanie zaskoczyła mnie swoją mocą. Znowu odgrodziła się niewidzialnym murem. Myślałam, że nie ma już po nim śladu, tymczasem znów stanął mi na drodze i zdawał się jeszcze grubszy niż zwykle.
Postanowiłam to zignorować. Starałam się nie dopuszczać myśli, że Melanie znowu rośnie w siłę. Skupiłam się na zarysie góry odcinającej się na tle bladego, upalnego nieba. Wyglądał znajomo. Byłam pewna, że gdzieś już ten kształt widziałam, a jednocześnie nie ulegało wątpliwości, że żadna z nas nigdy wcześniej tu nie była.
Nagle Melanie, jakby chcąc odwrócić moją uwagę, zaczęła intensywnie myśleć o Jaredzie.
Mrużę oczy, podziwiając ginący za drzewami blask zachodzącego słońca, i dygoczę z zimna, choć mam na sobie kurtkę. Powtarzam sobie, że wcale nie jest tak chłodno, jak mi się wydaje – po prostu moje ciało nie jest przyzwyczajone.
Nagle czuję na ramionach czyjeś dłonie, lecz nie boję się, mimo że jestem w obcym miejscu i nie słyszałam zbliżających się kroków. Poznaję je od razu, po ciężarze.
– Łatwo cię zajść od tyłu.
Nawet w jego głosie zawsze słychać uśmiech.
– Wiedziałam, że się skradasz, zanim jeszcze zrobiłeś pierwszy krok – odpowiadam, nie odwracając się. – Mam oczy dookoła głowy.
Ciepłe palce głaszczą mnie po twarzy, od skroni aż po brodę. Moja skóra płonie pod ich dotykiem.
– Wyglądasz jak driada wśród drzew – szepcze mi do ucha. – Tak piękna, że aż nierzeczywista.
– Może powinniśmy zasadzić ich więcej wokół domu.
Wybucha zduszonym śmiechem, a wtedy ja zamykam oczy i szeroko się uśmiecham.
– Nie trzeba – mówi. – Zawsze tak wyglądasz.
– Powiedział ostatni mężczyzna na Ziemi do ostatniej kobiety na Ziemi w przededniu rozstania. – W miarę jak wypowiadam te słowa, mój uśmiech gaśnie. W taki dzień jak ten uśmiechy nie trwają długo.
Jared wzdycha. Czuję na policzku jego oddech, o wiele cieplejszy niż chłodne leśne powietrze.
– No nie wiem. Jamie mógłby się obrazić.
– Jamie jest jeszcze chłopcem. Proszę, nie pozwól, żeby coś mu się stało.
– A co powiesz na taką umowę – proponuje Jared. – Ty nie pozwól, żeby cokolwiek stało się t o b i e, a ja… zrobię, co w mojej mocy. To moje ostatnie słowo.
To tylko żart, ale nie potrafię się z niego śmiać. Tak naprawdę oboje wiemy, że nie możemy sobie niczego obiecać.
– Cokolwiek będzie się działo – nalegam.
– Nic się nie stanie. Nie martw się. – Jego zapewnienia są prawie bez znaczenia. Niepotrzebnie o tym rozmawiamy Ale przynajmniej słyszę jego głos.
– Dobra.
Obraca mnie ku sobie, opieram głowę na jego piersi. Nie wiem, do czego porównać jego zapach. Należy tylko do niego, jest zupełnie wyjątkowy, jak jałowiec albo deszcz na pustyni.
– Nie rozstajemy się na zawsze – obiecuje. – Zawsze cię odnajdę. – Nigdy nie jest zupełnie poważny, więc oczywiście po chwili dodaje: – Nawet jeśli się dobrze schowasz. W grze w chowanego jestem mistrzem.
– A policzysz najpierw do dziesięciu?
– Tak, i nie będę podglądał.
– No dobra – wyrzucam z siebie, nie dając po sobie poznać, że smutek ściska mi gardło.
– Nie bój się. Wszystko będzie dobrze. Jesteś silna, szybka i mądra – uspokaja mnie, ale pewnie też siebie.
Dlaczego tam jadę? Szanse na to, że Sharon jest nadal człowiekiem, są przecież bardzo małe.
Ale kiedy zobaczyłam jej twarz w telewizji, nie miałam żadnych wątpliwości.
To była zwykła wyprawa po jedzenie, jedna z wielu. Ponieważ czuliśmy się w miarę bezpiecznie, włączyliśmy telewizor i słuchaliśmy go, opróżniając spiżarnię i lodówkę. Programy informacyjne pasożytów są niemiłosiernie nudne, można się z nich tylko dowiedzieć, że wszystko jest w jak najlepszym porządku. W pewnym momencie moją uwagę przykuły jednak czyjeś włosy – głęboka czerwień, prawie wpadająca w róż, którą widziałam wcześniej tylko u jednej osoby.
Ciągle mam przed oczami wyraz jej twarzy, to ukradkowe spojrzenie, mówiące: „staram się nie rzucać w oczy, nie zwracajcie na mnie uwagi“. Szła nienaturalnym, odrobinę zbyt szybkim krokiem, chyba za bardzo starając się wyluzować. Wmieszać w tłum.
Żaden pasożyt by się tak nie zachowywał.
Co Sharon robi w tak wielkim mieście jak Chicago, spacerując po ulicach jak gdyby nigdy nic? Czy są z nią inni ludzie? Chyba nie mam wyboru. Jeżeli istnieje szansa na kontakt z innymi ludźmi, to trzeba ich odnaleźć.
I muszę tam jechać sama. Sharon zacznie uciekać na widok kogokolwiek innego – w zasadzie zacznie uciekać także na mój widok, ale może wcześniej zdążę jej wszystko wytłumaczyć. Domyślam się, gdzie ma kryjówkę.
– A ty? – pytam zachrypłym głosem. Nie wiem, czy moje ciało zniesie moment rozstania. – Będziesz na siebie uważał?
– Żadna siła nie jest w stanie nas rozdzielić, Melanie.
Nie zdążyłam nawet złapać oddechu ani otrzeć świeżych łez, a już podsuwała mi kolejne wspomnienie.
Jamie wtula się w mój bok – nie mieści mi się już pod ramieniem tak jak kiedyś. Musi się trochę zgiąć, długie ręce i nogi sterczą mu na różne strony Ramiona powoli mu mężnieją, ale w tej chwili jest dzieckiem; cały się trzęsie. Jared jest zajęty pakowaniem moich rzeczy do auta. Gdyby tu był. Jamie nie okazałby strachu. Jared mu imponuje. Mały chce być tak samo dzielny jak on.
– Boję się – mówi cicho.
Całuję go w czarne jak noc włosy. Nawet tutaj, wśród żywicznej woni strzelistych drzew, pachną pyłem i słońcem pustyni. Jest nieomal częścią mnie, rozdzielić nas to rozedrzeć skórę, którą jesteśmy zrośnięci.
– Przy Jaredzie nic ci nie grozi. – Muszę robić dobrą minę do złej gry i pokazać, że się nie boję, choć wcale tak nie jest.
– Wiem. Boję się o c i e b i e. Boję się, że już nie wrócisz. Tak jak tata. Wzdrygam się. Dzień, w którym tata nie wrócił – w przeciwieństwie do jego ciała, które sprowadziło do naszego domu Łowców – był najstraszniejszym i najbardziej bolesnym dniem w całym moim życiu. Co się stanie, jeżeli Jamie znowu będzie musiał przez to przejść?
– Wrócę. Zawsze wracam.
– Boję się – powtarza.
Muszę być dzielna.
– Obiecuję, że wszystko będzie dobrze. Wrócę. Obiecuję. Przecież wiesz, że nie złamałabym słowa.
Nie drży już tak mocno. Wierzy mi. Ufa.
I następne:
Słyszę ich, są piętro niżej. Znajdą mnie, to kwestia minut, może sekund. Drżącą ręką kreślę na brudnym strzępku gazety pożegnalne słowa. Są prawie nieczytelne, ale jeżeli je znajdzie, na pewno zrozumie.
„Nie dałam rady. Kocham cię i Jamiego. Nie wracajcie do domu”.
Nie tylko złamię im serce, lecz także pozbawię schronienia. Przypominam sobie kanion i naszą chatkę. Porzucą ją na zawsze, tak musi być. Jeżeli do niej wrócą, stanie się dla nich grobem. Wyobrażam sobie, że moje ciało wskazuje Łowcom drogę do naszej kryjówki i uśmiecha się, patrząc, jak ładują Jareda i Jamiego do samochodu…
– Dosyć! – mówię na glos, otrząsając się z bólu. – Dosyć! Wygrałaś! Teraz ja też nie mogę bez nich żyć. Zadowolona? Chyba rozumiesz, że nie mam już zbyt dużego wyboru. Jest tylko jedno wyjście – muszę się ciebie pozbyć. Naprawdę chcesz, żeby umieścili w tobie Łowczynię? – pytam, wzdrygając się na samą myśl, jakbym to ja miała ją w sobie nosić.
Jest inne wyjście, pomyślała łagodnie Melanie.
– Czyżby? – zapytałam drwiącym głosem. – Ciekawe jakie.
Sama zobacz.
Wzrok miałam wciąż utkwiony w sylwetce skalistej góry. Wyrastała nagle z pustynnej równiny, dominując nad resztą krajobrazu. Powiodłam spojrzeniem po jej nierównym konturze w ślad za Melanie.
Łagodna krzywa, biegnąca ostro w górę i równie ostro opadająca, potem pnąca się długo w górę, by w końcu znów gwałtownie opaść.
A więc nie północ i południe, jak to sobie wyobrażałam na podstawie jej wyrywkowych wspomnień, lecz góra i dół.
Rysunek górskiej grani.
Linie prowadzące do Jareda i Jamiego. Ta była pierwsza.
Mogłabym ich odnaleźć.
Mogłybyśmy, poprawiła mnie Melanie. Nie znasz wszystkich wskazówek. Tak samo jak nie znasz drogi do chatki w kanionie. Nie zdradziłam ci wszystkiego.
– Nie rozumiem. Jak to działa? Jak g ó r a może nas zaprowadzić do celu? – Tętno skoczyło mi na samą myśl: Jared jest w pobliżu. i Jamie. Na wyciągnięcie ręki.
Wtedy ujrzałam odpowiedź.
– To zwykłe gryzmoły. A wuj Jeb ma świra. Jest stuknięty, jak zresztą cała reszta rodziny taty. – Próbuję wydrzeć Jaredowi książkę z rąk, ale nic sobie z tego nie robi.
– Stuknięty jak mama Sharon? – odparowuje, nie odrywając oczu od czarnych znaków nakreślonych ołówkiem z tyłu starego albumu ze zdjęciami. To jedyna rzecz, której nie zgubiłam przez te wszystkie lata. Nawet rysunek popełniony w czasie ostatnich odwiedzin przez szurniętego wujaszka ma teraz wartość sentymentalną.
– No dobra, tu mnie masz. – Jeżeli Sharon wciąż żyje, to zapewne dzięki matce, stukniętej cioci Maggie, która mogłaby spokojnie konkurować ze stukniętym wujciem Jebem o tytuł największego świra w świrniętej rodzince Stryderów. Mojego taty jakimś cudem to nie dotknęło – nie mieliśmy za domem tajnego bunkra ani nic z tych rzeczy. Za to jego siostra, ciocia Maggie, oraz bracia, wuj Jeb i wuj Guy, byli specjalistami od rozmaitych teorii spiskowych. Wujek Guy zginął jeszcze przed inwazją, w wypadku samochodowym, tak trywialnym, że nawet Maggie i Jeb nie doszukali się w tym intrygi.
Tata zawsze nazywał ich pieszczotliwie „Czubkami“. Mówił: „Chyba czas już odwiedzić Czubków”, na co mama zawsze reagowała głośnym jękiem. Pewnie dlatego nie wypowiadał tych słów zbyt często.
Pewnego razu, kiedy gościliśmy u nich w Chicago, Sharon pokazała mi kryjówkę swojej mamy. Przyłapano nas – ciotka umieściła tam mnóstwo pułapek. Sharon dostała wtedy niezłą burę, a ja musiałam przysiąc, że dochowam tajemnicy. Mimo to przeczuwałam, że ciocia Maggie na wszelki wypadek przeniesie kryjówkę w nowe miejsce.
Ale pamiętam, jak trafić do starej. Próbuję sobie wyobrazić, że Sharon tam teraz mieszka, w sercu wrogiego miasta, zupełnie jak ta słynna Żydówka, Anna Frank. Muszę ją znaleźć i zabrać do domu.
– To właśnie ci wszyscy obłąkańcy mieli największe szanse na przeżycie – przerywa moje rozmyślania Jared. – Ludzie, którym się wydawało, że są obserwowani, jeszcze zanim zaczęto się to dziać naprawdę. Ci, którzy podejrzewali resztę ludzkości, zanim zaczęła stanowić zagrożenie. I przygotowali sobie kryjówki. – Uśmiecha się, wciąż wpatrzony w tajemnicze linie. Po chwili jednak poważnieje. – Tak jak mój ojciec. Gdyby on i moi bracia ukryli się, zamiast stawiać opór… pewnie by żyli.
Słysząc ból w jego głosie, łagodzę ton.
– No dobrze, zgoda co do teorii. Ale to nie zmienia faktu, że te linie n i c n i e z n a c z ą.
– Powtórz dokładnie, co mówił, kiedy je rysował.
Wzdycham.
– Kłócili się – wuj Jeb i mój tata. Wuj Jeb próbował go przekonać, że dzieje się coś niedobrego i że nikomu nie wolno ufać. Tata go wyśmiał. Wuj chwycił album i ołówek i zaczął… prawie ryć te linie w okładce. Tata się wściekł, mówił, że mama będzie zła, jak się dowie. Wuj Jeb upierał się przy swoim: „Mama Lindy nagle zaprosiła was wszystkich do siebie, nie? Ni stąd, ni zowąd. I żdziebko się zmartwiła, jak usłyszała, że Linda przyjdzie sama. To chyba trochę dziwne, nie? Słuchaj, Trev, szczerze powiedziawszy, zdziwię się, jeżeli Lindę cokolwiek będzie w stanie wyprowadzić z równowagi, kiedy już wróci. Oczywiście będzie udawać, ale poznasz, że coś jest nie tak”. Wtedy wydawało się to zupełnie bezsensowną gadaniną. Tata się wkurzył i kazał mu sobie iść. Ale wujek nie chciał. Powtarzał nam, żebyśmy się ocknęli, dopóki nie jest za późno. Złapał mnie za ramię, przyciągnął do siebie i wyszeptał: „Nie pozwól, skarbie, żeby cię dopadli. Idź za tymi liniami. Zacznij od początku i cały czas ich się trzymaj. Wujek Jeb będzie na ciebie czekał”. Wtedy tata wyrzucił go za drzwi.
Jared pokiwał głową w zamyśleniu, nie odrywając wzroku od rysunków.
– Początek… początek… To musi coś znaczyć.
– Wcale nie musi. Jared, to zwykłe bazgroły, a nie żadna mapa. Te linie nawet się nie łączą.
– Ale ta pierwsza nie daje mi spokoju. Wygląda znajomo. Daję głowę, że gdzieś już to widziałem.
Wzdycham.
– Może powiedział cioci Maggie. Może ona ma dokładniejsze wskazówki.
– Może – odpowiada i dalej wpatruje się w okładkę albumu.
Kolejne wspomnienie było dużo starsze. Melanie sama wróciła do niego pierwszy raz całkiem niedawno. Ze zdumieniem uświadomiłam; sobie, że dopiero jakiś czas temu połączyła ze sobą te dwa wspomnienia – stare i nowe. Byłam już w niej, kiedy to się stało. Właśnie dlatego linie przedostały się wbrew jej woli do mojej świadomości, choć należały przecież do najcenniejszych sekretów. Była poruszona tym odkryciem, zbyt mocno je przeżywała.
Owo drugie wspomnienie było bardziej mgliste. Melanie siedziała u taty na kolanach, trzymając w dłoniach ten sam album. Wówczas byt w nieco lepszym stanie. Miała malutkie rączki, paluszki jak serdelki. Czułam się dziwnie, wspominając dzieciństwo.
Byli na pierwszej stronie.
– Pamiętasz, gdzie to jest? – pyta tata, wskazując stare, poszarzałe zdjęcie u góry strony. Wydaje się cieńsze od innych, pewnie zrobił je dawno, dawno temu jakiś prapradziadek i od tamtego czasu bardzo się wytarło.
– Stamtąd pochodzi nasza rodzina – odpowiadam tak, jak mnie nauczono.
– Właśnie. To stare ranczo Stryderów. Bytaś tam raz, ale założę się, że tego nie pamiętasz. Miałaś wtedy chyba półtora roku. – Tata zaczyna się śmiać. – To od zawsze była nasza ziemia.
I wreszcie wspomnienie samego zdjęcia. Oglądała je tysiące razy, a jednocześnie nigdy nie widziała tego miejsca na własne oczy. Czarnobiała, mocno wyblakła fotografia. Mały, drewniany wiejski domek, widziany z daleka. Na pierwszym planie ogrodzenie z drewnianych bali, między nim a domem kilka koni. I wreszcie ten wyraźny, znajomy kształt…
Na białej ramce u góry widniał podpis ołówkiem:
Ranczo Stryderów, 1904 r., rankiem w cieniu…
– Picacho Peak – dokończyłam na głos.
On na pewno znalazł to miejsce, nawet jeśli nie było tam Sharon. Jared to rozgryzł, jestem tego pewna, jest bystrzejszy ode mnie, no i ma album. Na pewno domyślił się, o co w tym chodzi, wcześniej niż ja. Może tam teraz jest. To tak blisko…
Ogarnęły ją takie emocje, że po niewidzialnym murze nie było już śladu.
Wtedy zobaczyłam całą ich wędrówkę przez bezdroża, zawsze nocą, w nierzucającym się w oczy kradzionym samochodzie. Minęły tygodnie, zanim dotarli do celu. Później ukazało mi się miejsce ich rozstania – leśna głusza za miastem, tak różna od pustynnego krajobrazu, do którego przywykli. W pewnym sensie ten chłodny las, tymczasowa kryjówka Jareda i Jamiego, wydawał się bezpieczniejszy, bo drzewa były tu gęste i stanowiły lepszą osłonę niż rzadkie pustynne listowie. Był też jednak groźniejszy z powodu obcych dźwięków i zapachów.
Potem rozstanie, tak bolesne, że od razu przeskoczyłyśmy dalej. Następnie opuszczony budynek. Obserwowała z niego dom po drugiej stronie ulicy. Właśnie tam miała nadzieję znaleźć Sharon, ukrytą w piwnicy.
Nie powinnaś tego widzieć, pomyślała Melanie. Jej cichutki głos zdradzał zmęczenie. Fala wspomnień, dyskusje, groźby – wszystko to ją zmogło. Powiesz im, gdzie ją znaleźć. Ją też zabijesz.
– Tak – powiedziałam na głos, zamyślona. – To mój obowiązek.
Ale dlaczego? – wymamrotała sennie, jakby miała zaraz usnąć. Co będziesz z tego miała?
Nie miałam ochoty się z nią kłócić, więc milczałam.
Góra była coraz bliżej, coraz większa. Lada chwila będziemy u jej zboczy. Widziałam z daleka nieduży zajazd – sklep i bar, a obok nich betonowy plac pod przenośne domy. Obecnie było ich tam niewiele; nieznośny upal nadchodzącego lata robił swoje.
Co dalej? Zatrzymać się na późny lunch albo wczesną kolację? A może zatankować i ruszyć w dalszą drogę, dotrzeć czym prędzej do Tucson i powiedzieć Łowczyni, czego się dowiedziałam?
Ta ostatnia myśl była tak wstrętna, że zacisnęłam usta i powstrzymałam odruch wymiotny pustego żołądka. Instynktownie wcisnęłam stopą hamulec, zatrzymując auto z piskiem opon na środku jezdni. Szczęśliwie nikt za mną nie jechał, bo spowodowałabym wypadek. Autostrada była pusta jak okiem sięgnąć. Prażony słońcem asfalt migotał w gorącym powietrzu.
Słuszna przecież myśl o dokończeniu podróży, zrobieniu tego, co do mnie należało, sprawiła, że poczułam się zdrajczynią. Nie rozumiałam dlaczego. W pierwotnym języku dusz, używanym tylko na naszej rodzimej planecie, nie istniały słowa „zdrada” czy „zdrajca”. Nie było nawet wyrazu „lojalność” – nie było nam potrzebne, skoro nie istniało jego przeciwieństwo.
Lecz mimo to na samą myśl o spotkaniu z Łowczynią ogarniało mnie przemożne poczucie winy. Zrobię coś złego, mówiąc jej, czego się dowiedziałam. Złego? Niby czemu? – odparowałam wściekle sama sobie. Jeżeli się teraz zatrzymam i posłucham bałamutnych rad żywiciela, to właśnie będzie prawdziwa zdrada. Nie mogę tak postąpić. Jestem duszą.
Ale co z tego, skoro wiedziałam, czego pragnę – bardziej niż czegokolwiek innego we wszystkich poprzednich ośmiu życiach. Gdy mrugnęłam oślepiona słońcem, mignęła mi twarz Jareda. Tym razem wspomnienie nie należało do Melanie, lecz do mnie. Nie podsuwała mi już żadnych obrazów. Ledwie czułam jej obecność. Jakby z zapartym tchem czekała aż podejmę decyzję.
Nie potrafiłam oddzielić się od tego ciała i jego pragnień. Stało się mną, a przecież nie tak to sobie wyobrażałam. Czyje to były pragnienia – moje czy ciała? I czy takie rozróżnienie miało jeszcze sens?
W lusterku wstecznym mignął mi słoneczny refleks na samochodzie w oddali.
Wcisnęłam gaz i ruszyłam z wolna w stronę sklepiku w cieniu wzgórza. Mogłam zrobić tylko jedno.