Rozdział 21

Imię

Szłam u jego boku, o pół kroku z przodu. Doktor i Ian maszerowali za nami. Wolałam się od nich trzymać z daleka, Jamie szedł w środku, jakby niezdecydowany.

Nie mogłam się już skupić na spacerze. Ani na drugim ogrodzie – w gorącym blasku luster rosła tu sięgająca pasa kukurydza – ani na szerokiej i niskiej grocie, którą nazwał „salą gier”. Ta ostatnia znajdowała się głęboko pod ziemią, w zupełnych ciemnościach, ale – jak mi tłumaczył – kiedy mieli ochotę się wyluzować, przynosili ze sobą lampy. Słowo „wyluzować” jakoś mi nie pasowało do tej bandy gniewnych ludzi, ale nie wnikałam w szczegóły. Była tu też woda – siarkowe źródełko służące czasem za drugą ubikację, gdyż, jak twierdził Jeb, woda nie nadawała się do picia.

Dzieliłam całą uwagę między Jamiego i dwóch mężczyzn idących z tyłu.

Ian i Doktor rzeczywiście zachowywali się nadspodziewanie dobrze. Wbrew moim obawom nie rzucili się na mnie od tylu, wciąż jednak zezowałam na lewo i prawo, aż bolały mnie oczy. Szli za nami cicho, od czasu do czasu rozmawiając ściszonymi głosami, głównie o ludziach, których imiona nic mi nie mówiły, oraz miejscach i rzeczach znajdujących się w jaskiniach, a przynajmniej tak mi się wydawało. Niewiele z tego wszystkiego rozumiałam.

Jamie się nie odzywał, ale często na mnie spoglądał. Gdy nie podpatrywałam innych, również zerkałam w jego stronę. W rezultacie miałam mało czasu na podziwianie rzeczy, które pokazywał mi Jeb, ten jednak zdawał się nie zauważać, że zajmuje mnie zupełnie co innego.

Niektóre tunele były bardzo długie – aż nie chciało się wierzyć, że ziemia skrywa takie miejsca. Przez większość czasu szliśmy w zupełnych ciemnościach, a mimo to Jeb i reszta nie przystawali ani na sekundę; najwidoczniej byli przyzwyczajeni do chodzenia po ciemku i znali na pamięć wszystkie trasy. Było mi trudniej niż kiedy poruszałam się po jaskiniach tylko z Jebem. W ciemnościach każdy dźwięk brzmiał złowrogo. Nawet niewinna pogawędka między Doktorem i Ianem wydawała mi się jedynie przykrywką dla niecnych planów.

Masz paranoję, skwitowała Melanie.

Jeżeli to jedyny sposób na przeżycie, to czemu nie.

Szkoda, że nie słuchasz uważniej tego, co mówi wuj Jeb. To fascynujące.

Rób, co chcesz, ze swoim własnym czasem.

Widzę i słyszę tylko to co ty, Wagabundo, odparła, po czym zmieniła temat. Jamie nie wygląda najgorzej, nie sądzisz? Nie sprawia wrażenia bardzo nieszczęśliwego.

Wydaje się… trochę zagubiony.

Przebyliśmy najdłuższy do tej pory odcinek w ciemnościach, aż w końcu zaczęło się nieco rozjaśniać.

– Jesteśmy teraz najdalej na południe, jak się tylko da – powiedział Jeb. – Trochę daleko, ale za to przez cały dzień jest tu w miarę jasno. Dlatego właśnie tutaj urządziliśmy szpital. To tu pracuje Doktor.

Krew zastygła mi w żyłach, stawy zlodowaciały. Zerkałam przestraszonymi oczami to na Jeba, to na Doktora.

A więc to wszystko podstęp? Poczekali, aż uparty Jared zniknie, żeby móc mnie tutaj sprowadzić? Nie mogłam uwierzyć, że przyszłam tu z własnej, nieprzymuszonej woli. Jaka ja byłam głupia!

Melanie również nie posiadała się ze zdumienia. Mogłyśmy się jeszcze dla nich zapakować!

Obaj na mnie spojrzeli. Twarz Jeba była pozbawiona wyrazu, za to Doktor wyglądał na równie zaskoczonego jak ja – choć nie tak przerażonego.

Poczułam czyjś dotyk na ramieniu i pewnie podskoczyłabym ze strachu, gdyby nie to, że była to znajoma dłoń.

– Nie – powiedział Jamie, nieśmiało opierając rękę tuż pod moim łokciem. – To nie tak. Wszystko jest w porządku. Naprawdę. Prawda, wujku? – Jamie spojrzał na starca ufnym wzrokiem. – Prawda, że nie ma się czego bać?

– No jasne, maleńka. – Oczy Jeba były spokojne i wyraziste. – Oprowadzam cię tylko po moim domu, ot co.

– O czym wy mówicie? – mruknął za moimi plecami niezadowolony Ian.

– Myślałaś, że przyprowadziliśmy cię tutaj specjalnie? – zapytał mnie Jamie, ignorując jego pytanie. – Nie zrobilibyśmy tego. Obiecaliśmy Jaredowi.

Przyglądałam się jego szczerej buzi i bardzo chciałam mu wierzyć.

– Aha – odezwał się Ian, zrozumiawszy, o czym mowa, i roześmiał się. – Niczego sobie plan. Że też na to nie wpadłem.

Jamie zmierzył go krzywym wzrokiem, a mnie poklepał po ręce i dopiero wtedy zabrał dłoń.

– Nie bój się.

Jeb wrócił do opowiadania.

– No więc jest tu parę łóżek, na wypadek gdyby ktoś się pochorował albo zrobił sobie krzywdę. Ale dotychczas rzadko się przydawały. Doktor nie ma zbyt wielu nagłych przypadków. – Uśmiechnął się do mnie. – Pozbyliście się wszystkich n a s z y c h lekarstw. Niełatwo nam zdobyć potrzebne rzeczy.

Potaknęłam lekko głową w roztargnieniu. Wciąż jeszcze dochodziłam do siebie. Pomieszczenie wyglądało raczej niewinnie, jakby istotnie służyło wyłącznie do celów medycznych, lecz mimo to przyprawiało mnie o mdłości.

– Co wiesz o waszej medycynie? – zapytał nagle Doktor, obracając głowę. Spoglądał mi w twarz z nieskrywaną ciekawością. Patrzyłam na niego oniemiała.

– Nie musisz się bać Doktora – odezwał się Jeb. – Wierz mi, że koniec końców to bardzo poczciwy facet.

Potrząsnęłam głową. Chciałam przez to powiedzieć, że nic nie wiem, ale źle mnie zrozumieli.

– Nie zdradzi nam żadnych sekretów – skwitował cierpko Ian. – Prawda, kotku?

– Zachowuj się, Ian – sarknął Jeb.

– Czy to tajemnica? – zapytał Jamie powściągliwym tonem, lecz widać było, że jest ciekawy.

Jeszcze raz zaprzeczyłam gestem. Patrzyli na mnie zdezorientowani. Doktor również powoli potrząsnął głową, jakby nie wiedział, co myśleć. Westchnęłam głęboko, po czym wyszeptałam;

– Nie jestem Uzdrowicielką. Nie wiem, jak działają te lekarstwa. Wiem jedynie, że d z i a ł a j ą – nie tylko zwalczają objawy, ale naprawdę leczą. Są niezawodne. Dlatego wyrzucono wszystkie wasze leki.

Cała czwórka przyglądała mi się w osłupieniu. Najpierw dziwiło ich, że nie odpowiadam, a teraz – że się odezwałam. Trudno było dogodzić ludziom.

– Tak naprawdę nie zmieniło się zbyt wiele – rzekł po chwili Jeb z zadumą. – Tylko sposoby leczenia, no i macie statki kosmiczne zamiast samolotów. Poza tym życie toczy się jak dawniej… przynajmiej na pierwszy rzut oka.

– Nie chcemy zmieniać światów, tylko je przeżywać – odszepnęłam. – Zdrowie jest pewnym wyjątkiem od tej filozofii.

Zamknęłam raptownie usta. Powinnam bardziej uważać. Ludzie raczej nie oczekiwali wykładów na temat filozofii dusz. Nigdy nie wiadomo, co ich rozzłości, kiedy puszczą im nerwy.

Jeb pokiwał głową w zamyśleniu, po czym dał znak, byśmy szli dalej. O kolejnych grotach opowiadał już bez zapału. Gdy wreszcie zawróciliśmy ku ciemnemu tunelowi, całkiem zamilkł. Szliśmy długo i w ciszy. Zastanawiałam się, czy mogłam go czymś urazić. Nie potrafiłam jednak przejrzeć tego dziwaka. Pozostali mogli być groźni i nieufni, ale ich zachowanie przynajmniej miało sens. Jeb pozostawał dla mnie zagadką.

Spacer gwałtownie dobiegł końca, gdy weszliśmy z powrotem do jaskini z ogrodem, gdzie na ciemnej ziemi grządki marchwi układały się w jasnozielony dywan.

– Przedstawienie skończone – odezwał się oschle Jeb, spoglądając na Iana i Doktora. – Weźcie się teraz za coś pożytecznego.

Ian spojrzał na Doktora i przewrócił oczami, ale obaj posłusznie obrócili się i ruszyli ku największemu wyjściu, prowadzącemu, jak sobie przypomniałam, do kuchni. Jamie się wahał, spoglądał za nimi, ale stał w miejscu.

– Ty pójdziesz ze mną – zwrócił się do niego Jeb, tym razem mniej szorstko. – Mam dla ciebie zadanie.

– Okej – odparł Jamie. Cieszył się, że padło na niego.

Udaliśmy się z powrotem do części mieszkalnej. Jamie maszerował raźno u mojego boku. Zaskoczyło mnie, że wydawał się świetnie wiedzieć, dokąd idziemy. Jeb szedł nieco w tyle, lecz Jamie sam zatrzymał się przed zielonym parawanem. Odsunął mi go, ale nie wszedł do środka.

– Co powiesz na odrobinę słodkiego lenistwa? – zapytał mnie Jeb.

Pokiwałam twierdząco głową, ucieszona, że znowu będę mogła się schować. Schyliłam głowę, weszłam do środka i stanęłam w miejscu, nie bardzo wiedząc, co ze sobą zrobić. Melanie przypomniała mi, że widziałam książki, lecz wtedy ja przypomniałam jej, że obiecałam sobie niczego tu nie dotykać.

– Mam trochę pracy, chłopcze – zwrócił się Jeb do Jamiego. – Jedzenie samo się nie zrobi, że tak powiem. Postoisz na straży?

– Jasne – odparł Jamie z promiennym uśmiechem, nadymając chudą klatkę piersiową.

Zobaczyłam, że Jeb podaje mu strzelbę, i otworzyłam szeroko oczy ze zdumienia.

– Zwariowałeś?! – wykrzyknęłam tak głośno, że w pierwszej chwili nie poznałam własnego głosu. Miałam wrażenie, że wcześniej całe życie tylko szeptałam.

W jednej chwili znalazłam się znowu obok nich na korytarzu. Patrzyli na mnie oniemiali.

Niewiele brakowało, a chwyciłabym za lufę i wyrwała małemu strzelbę z dłoni. Powstrzymała mnie nie tyle świadomość, że przypłaciłabym to życiem, ile moja własna słabość. Nawet dla ratowania Jamiego nie potrafiłam się zmusić do złapania za broń.

Zamiast tego zwróciłam się do Jeba.

– Co ci strzeliło do głowy? Dawać broń dziecku? Przecież może się zabić!

– Jamie to już mężczyzna. Jest młody, ale wiele przeżył. Zna się na rzeczy, potrafi obchodzić się z bronią.

Jamie wyprostował się, przyciskając strzelbę do piersi.

Nie mogłam wyjść ze zdumienia.

– A jeśli po mnie przyjdą, kiedy tu będzie? Przyszło ci do głowy, co się może stać? To nie są żarty! Zrobią mu krzywdę, byle tylko mnie dopaść.

Jeb zachowywał spokój.

– Nie sądzę, żeby były dzisiaj jakieś kłopoty – odparł łagodnie. – Nie martwiłbym się.

– Ale ja owszem! – krzyknęłam znowu. Mój głos odbijał się echem od ścian korytarza – ktoś na pewno mnie usłyszał, ale mało mnie to obchodziło. Nawet lepiej, żeby przyszli, dopóki jest z nami Jeb. – Skoro nie mam czego się bać, to zostaw mnie tu samą. Niech się dzieje, co ma się dziać. Ale nie ryzykuj jego życia!

– Boisz się o niego, czy może raczej jego? – zapytał Jeb niemalże ospale.

Zamrugałam, całkiem zbita z tropu. Coś takiego nie przeszło mi nawet przez myśl. Popatrzyłam tępym wzrokiem na Jamiego i napotkałam jego zdziwione spojrzenie. Był tak samo zdezorientowany jak ja.

Potrzebowałam chwili, żeby się pozbierać. Tymczasem twarz Jeba przybrała nowy wyraz. Oczy miał teraz skupione, usta zaciśnięte – jak gdyby miał lada chwila dopasować ostatni element frustrującej układanki.

– Daj broń Ianowi albo komukolwiek. Wszystko mi jedno – powiedziałam powoli i spokojnie. – Tylko nie mieszaj w to Jamiego.

Uśmiechnął się wówczas szeroko. Nie wiedzieć czemu, przypominał mi teraz polującego kota w chwili skoku.

– To mój dom, drogie dziecko, i zrobię to, co uznam za słuszne. Tak jak zawsze.

Odwrócił się i ruszył z wolna korytarzem, pogwizdując. Spoglądałam za nim z rozdziawionymi ustami. Kiedy zniknął, zwróciłam twarz w stronę Jamiego. Patrzył na mnie spochmurniały.

– Nie jestem dzieckiem – odezwał się cicho głosem głębszym niż zwykle, wystawiając zadziornie podbródek. – A teraz lepiej wracaj… wracaj do pokoju.

Rozkaz nie zabrzmiał może zbyt stanowczo, ale i tak nie miałam innego wyjścia. Tę bitwę przegrałam z kretesem.

Usiadłam w środku i oparłam się o ścianę obok wejścia – w ten sposób mogłam się schować za na wpół odsuniętym parawanem, nie tracąc Jamiego z oczu. Objęłam nogi rękoma i zaczęłam robić jedyną rzecz, która mi pozostała, czyli się martwić.

Oprócz tego wytężałam wzrok i słuch, wyczekując kroków. Nie powinnam dać się zaskoczyć. Jeb mógł sobie mówić, co chciał, ale postanowiłam nie dopuścić, by Jamie musiał stanąć w mojej obronie. Zamierzałam oddać się w ręce napastników, nim sami zaczną się tego domagać.

Tak, poparła mnie Melanie.

Jamie przez kilka minut stał na korytarzu z bronią w ręku, nie do końca wiedząc, jak się zachowywać. Potem zaczął chodzić przed wejściem w tę i z powrotem, ale po paru takich rundach poczuł się chyba nieswojo. W końcu usiadł na ziemi obok parawanu. Położył broń na skrzyżowanych nogach i oparł brodę na dłoniach. Po paru chwilach westchnął. Stanie na straży okazało się nudniejsze, niż przypuszczał.

Za to ja mogłabym się w niego wpatrywać bez końca.

Po godzinie lub dwóch zaczął spoglądać w moją stronę, posyłając mi co jakiś czas ukradkowe spojrzenia. Kilka razy otworzył nawet usta, ale rozmyślił się i nic nie powiedział.

Oparłam brodę na kolanach i czekałam. W końcu moja cierpliwość została wynagrodzona.

– Ta planeta, na której byłaś wcześniej – odezwał się. – Jaka ona była? Taka jak ta?

Zaskoczył mnie wyborem tematu.

– Nie – odparłam. Teraz, gdy byłam z nim sama, nie miałam oporów przed mówieniem normalnym głosem. – Nie, była zupełnie inna.

– Opowiesz mi o niej? – zapytał, nadstawiając ucha, tak jak zwykł to robić, kiedy Melanie mówiła mu na dobranoc szczególnie ciekawą historię.

Opowiedziałam.

O Wodorostach i ich podwodnym świecie. O dwóch słońcach, orbicie w kształcie elipsy, szarych wodach, nieruchomych korzeniach, tysiącu oczu i wspaniałych widokach; o długich rozmowach pomiędzy milionem bezgłośnych istot.

Słuchał tego wszystkiego zafascynowany, z szeroko otwartymi oczami i rozmarzonym uśmiechem.

– Są jeszcze jakieś planety? – odezwał się, gdy umilkłam. Usilnie zastanawiał się, o co by jeszcze zapytać. – Czy Wodorosty to jedyna obca rasa?

Zaśmiałam się.

– O nie, wierz mi, że nie.

– Opowiedz.

Więc opowiedziałam o Nietoperzach na Planecie Śpiewu – o tym, jak to jest żyć w zupełnych ciemnościach i fruwać wśród dźwięków muzyki. Później mówiłam o Planecie Mgieł – o tym, jak się czułam, mając grube białe futerko i cztery serca, dzięki którym było mi ciepło, i o tym, jak omijałam szerokim łukiem szponowce.

Zaczynałam opowiadać o Planecie Kwiatów, o tamtejszym świetle i kolorach, gdy przerwał mi kolejnym pytaniem.

– A te zielone ludki z trójkątnymi głowami i wielkimi czarnymi oczami? No wiesz, te, co się kiedyś rozbiły w Roswell – to byliście wy?

– Nie, to nie my.

– Czyli to wszystko ściema?

– Nie wiem, może tak, a może nie. Wszechświat jest duży i ma wielu mieszkańców.

– W takim razie, jak tu przylecieliście? Skoro nie byliście zielonymi ludkami, to kim? Musieliście mieć jakieś ciała, żeby móc się poruszać i w ogóle, prawda?

– To prawda – przyznałam. Byłam pod wrażeniem tego, z jaką łatwością kojarzy fakty. Nie powinno mnie to dziwić – wiedziałam przecież, że jest bystry, że jego umysł chłonie wiedzę jak gąbka.

– Na początku korzystaliśmy z ciał Pająków.

– Pająków?

Opowiedziałam o Pająkach – były to naprawdę fascynujące istoty. Ich umysły nie miały sobie równych, a każdy Pająk miał aż trzy. Trzy mózgi, po jednym w każdym segmencie wieloczłonowego ciała. Rozwiązywały dla nas najbardziej skomplikowane problemy. Zarazem jednak były tak chłodne, tak analityczne, że prawie nigdy nie stawiały same nowych pytań. Ze wszystkich żywicieli to właśnie Pająki najlepiej znosiły naszą obecność. Prawie nie dostrzegały różnicy, a nawet jeśli dostrzegały, zdawały się wdzięczne. Niewiele dusz miało okazję spojrzeć na tę planetę oczyma innego gatunku, ale te, które tego doświadczyły, mówiły, że jest szara i zimna – nic więc dziwnego, że Pająki widziały wszystko w czerni i bieli, jak również miały bardzo ograniczone poczucie temperatury. Żyły krótko, ale młode dziedziczyły po rodzicach całą wiedzę, więc mądrzały z pokolenia na pokolenie.

Mieszkałam tam krótko, a gdy mój żywiciel umarł, zmieniłam planetę i wiedziałam, że raczej nigdy tam nie wrócę. Niesamowita jasność myśli, natychmiastowe odpowiedzi na skomplikowane pytania, marsz i taniec ciągów liczb – wszystko to nie było w stanie wynagrodzić mi braku kolorów i uczuć, o których Pająki miały bardzo ograniczone pojęcie. Dziwiłam się, jak ktokolwiek może tam być zadowolony z życia, niemniej planeta przez tysiące ziemskich lat była samowystarczalna. Kolonizacja jeszcze się tam nie zakończyła, a to dlatego, że Pająki bardzo szybko się rozmnażały – znosiły mnóstwo jaj.

Zaczęłam opowiadać Jamiemu o tym, jak rozpoczynano kolonizację Ziemi. Pająki były naszymi najlepszymi inżynierami – na zbudowanych przez nich statkach kosmicznych mogliśmy śmigać niezauważeni wśród gwiazd. Ciała Pająków były niemal tak użyteczne jak ich umysły: każdy segment poruszał się na czterech długich nogach – stąd właśnie taka ziemska nazwa tych istot – a każda noga była zakończona dwunastoma palcami. Palce miały po sześć stawów, były wąskie oraz mocne jak stal i można było nimi wykonywać zadania wymagające największej precyzji. Pająki ważyły mniej więcej tyle co krowa, ale były niskie i chude. Pierwsze wszczepienia przebiegły bezproblemowo. Pająki były silniejsze i inteligentniejsze od ludzi, no i przygotowane…

Przerwałam opowieść w pół zdania, widząc błysk na policzku Jamiego.

Patrzył gdzieś daleko, a usta miał mocno zaciśnięte. Po twarzy spływała mu powolutku duża kropla słonej wody.

Idiotka, zganiła mnie Melanie. Nie przyszło ci do głowy, jak się poczuje?

A tobie nie przyszło do głowy ostrzec mnie wcześniej? Nic nie odpowiedziała. Niewątpliwie opowieść pochłonęła ją bez reszty.

– Jamie – wydusiłam z siebie skrzeczącym głosem. Na widok jego łez działo mi się z gardłem coś dziwnego. – Jamie, przepraszam. Głupia jestem.

Potrząsnął głową.

– W porządku. Zapytałem. Chciałem wiedzieć, jak to było. – Mówił grubym głosem, próbując ukryć ból.

To był instynkt – zapragnęłam nagle pochylić się i otrzeć mu łzę. Przez chwilę próbowałam się pohamować. Przecież nie byłam Melanie. Lecz nieszczęsna łza wisiała nieruchomo na policzku, jakby w ogóle nie zamierzała spaść. Jamie nie odrywał wzroku od ściany. Usta mu drżały.

Nie siedział daleko. Wyciągnęłam rękę i przesunęłam mu czule palcami po policzku, patrząc, jak łza rozchodzi się cieniutko po skórze i znika. Potem, znowu kierując się instynktem, zostawiłam dłoń na ciepłym policzku i delikatnie go pogłaskałam.

Przez chwilę udawał, że nie zwraca na mnie uwagi. Wreszcie przysunął się do mnie gwałtownie, z zamkniętymi oczami i wyciągniętymi rękoma. Przytulił mi się do boku, przyciskając policzek w tym samym miejscu co kiedyś – choć trochę już z niego wyrósł – i zaczął łkać.

Nie były to łzy dziecka, lecz tym potężniejszą miały wymowę – to, że przy mnie płakał, świadczyło o ogromie bólu. Był to smutek mężczyzny stojącego nad grobem rodziny.

Objęłam go – nie było to już tak łatwe jak kiedyś – i zapłakałam razem z nim.

– Przepraszam – powtórzyłam kilka razy. Przepraszałam za wszystko. Za to, że nasz gatunek znalazł tę planetę. Że wybrał ją do zasiedlenia. Że zabrałam ciało jego siostry. Że przyprowadziłam ją tutaj i ponownie go skrzywdziłam. Że sprawiłam mu przykrość, opowiadając te straszne historie. Nie opuściłam rąk, nawet kiedy już się uspokoił. Nie chciałam go puszczać. Miałam wrażenie, że moje ciało czekało na to od samego początku, po prostu wcześniej nie zdawałam sobie z tego sprawy. Tajemnicza więź pomiędzy matką a dzieckiem – tak potężna na tej planecie – przestała być dla mnie zagadką. Nie było wspanialszej więzi nad tę, która kazała poświęcić życie dla drugiej osoby. Rozumiałam to już wcześniej, lecz do tej pory nie rozumiałam, d l a c z e g o tak jest. Teraz wiedziałam już, czemu matka jest gotowa oddać życie za dziecko, i to odkrycie miało na zawsze zmienić moje spojrzenie na wszechświat.

– Nie tak cię uczyłem, chłopcze.

Odskoczyliśmy od siebie przestraszeni. Jamie zerwał się na nogi, a ja przywarłam do ściany i się skuliłam.

Jeb schylił się i podniósł z podłogi strzelbę. Oboje o niej zapomnieliśmy.

– Musisz uważniej pilnować broni, Jamie. – Strofował go, lecz ton miał łagodny. Wyciągnął dłoń, by potargać go po rozczochranych włosach.

Jamie zrobił unik. Rumienił się ze wstydu.

– Przepraszam – wymamrotał i odwrócił się, jakby chciał uciec. Zatrzymał się jednak w pół kroku i spojrzał w moją stronę.

– Nie wiem, jak masz na imię – powiedział.

– Mówili na mnie Wagabunda – odszepnęłam.

– Wagabunda?

Kiwnęłam głową.

Jamie przytaknął i oddalił się szybkim krokiem, z rumieńcem na karku.

Kiedy już zniknął, Jeb oparł się o skałę w miejscu, gdzie wcześniej siedział chłopiec, i zsunął się do pozycji siedzącej. Strzelbę położył na kolanach, tak samo jak Jamie.

– Ciekawe imię – stwierdził. Najwyraźniej wrócił mu rozmowny nastrój. – Może kiedyś opowiesz mi, skąd się wzięło. To musi być nie lada historia. Ale, ale, jest trochę długaśne – Wagabunda. Nie sądzisz?

Patrzyłam na niego z uwagą.

– Co byś powiedziała, gdybym mówił na ciebie Wanda? Tak będzie wygodniej.

Czekał, aż coś odpowiem. W końcu wzruszyłam ramionami. Nie robiło mi zbytniej różnicy, czy będzie się do mnie zwracał „maleńka“, czy jakoś inaczej. Ważne, że robił to z sympatii, a przynajmniej takie odniosłam wrażenie.

– No dobrze, Wando. – Uśmiechnął się, zadowolony z siebie. – Wolę ci mówić po imieniu. Jesteśmy teraz prawie jak starzy znajomi.

Znów uśmiechnął się całą twarzą, szczerząc zęby. Odpowiedziałam smutnym uśmiechem. Dziwne, przecież Jeb powinien mnie traktować jak wroga. Co za szalony człowiek. Tak czy inaczej, był moim przyjacielem. Nie znaczyło to, że mnie nie zabije, gdy sprawy przybiorą zły obrót, ale uczyni to niechętnie. Czego więcej można było oczekiwać od przyjaciela, który jest człowiekiem?

Загрузка...