32

– Powiedz mi jeszcze raz, jak pewnego dnia poprawi się moje życie – poprosiłam Penelope, kiedy siedziałyśmy u mnie w salonie. Leżałam wyciągnięta na sofie w pełnym zestawie depresyjnym (dres), podobnie jak przez ostatnie trzy i pół miesiąca, całkowicie pozbawiona chęci, by jeszcze kiedykolwiek włożyć normalne ubranie.

– Och, Bette, kochanie, oczywiście, że się poprawi. Tylko spójrz, jak fantastycznie układa się moje własne życie! – stwierdziła sarkastycznie.

– Co jest dzisiaj wieczorem? Pamiętałaś, żeby nagrać Gotowe na wszystko z zeszłego tygodnia? – zapytałam apatycznie.

Rzuciła swój egzemplarz „Marie Claire” i spojrzała na mnie uważnie.

– Bette, oglądałyśmy go, kiedy leciał w telewizji w ostatnią niedzielę. Po co miałybyśmy go nagrywać?

– Chcę go zobaczyć jeszcze raz – jęknęłam. – No przestań, musi być coś sensownego do obejrzenia. A co z Going Down in the Yalley, tym dokumentalnym filmem porno na HBO? Nagrałyśmy to?

Penelope tylko westchnęła.

– A może Real World? - Podciągnęłam się do pozycji siedzącej i zaczęłam stukać w klawisze na pilocie. – Musimy mieć przynajmniej jeden cholerny odcinek. Choćby stary. Jak to możliwe, że nie mamy żadnego Real World? - W tym momencie byłam już bliska łez.

– Chryste, Bette, musisz się wziąć w garść. To po prostu już nie jest w porządku.

Oczywiście miała rację. Pławiłam się w tym tak długo, że stało się normą. Ten okres bezrobocia niezbyt przypominał mój pierwszy; nie było żadnych rozkosznych poranków spędzanych na spaniu ani radosnych wypraw do sklepu ze słodyczami czy długich spacerów, żeby odkrywać nowe okolice. Nie próbowałam znaleźć pracy – ani entuzjastycznie, ani bez przekonania – i obecnie utrzymywałam się (ledwo), biorąc jakieś dorywcze, zlecane przez współczującego Willa i kilku jego znajomych prace, polegające na sprawdzaniu faktów. Przedzierałam się przez nie we flanelowym szlafroku na sofie codziennie rano, a potem czułam się całkowicie usprawiedliwiona, by gnuśnieć przez resztę dnia. Fakt, że Penelope, która miała wszelkie powody być w formie daleko gorszej niż ja, z dnia na dzień funkcjonowała coraz lepiej, zaczynał wyglądać alarmująco.

Nie miałam wieści od Sammy'ego od czasu naszej ostatniej rozmowy rano po imprezie „Playboya”, która odbyła się trzy miesiące dwa tygodnie i cztery dni temu. Penelope zadzwoniła kilka minut po tym, gdy rozłączyłam się z Sammym, chcąc mi powiedzieć, że rozmawiała z Averym i „wie wszystko”. Avery zadzwonił do niej z imprezy, przyznał się, że był naprawdę bardzo pijany i „przypadkiem” pocałował jakąś dziewczynę. Tamtego ranka była zdenerwowana, ale wciąż go usprawiedliwiała. W końcu zebrałam się w sobie i opowiedziałam jej całą historię. Kiedy Pen doprowadziła do konfrontacji, Avery przyznał, że od jakiegoś czasu sypia z Abby, były też inne.

Penelope bardzo spokojnie poleciła wówczas gospodyni (która, tak się złożyło, była zaręczynowym prezentem dla szczęśliwej pary od rodziców Avery'ego) spakować wszystkie należące do niej rzeczy i jak najszybciej wysłać je do Nowego Jorku. Następnie, korzystając z karty kredytowej Avery'ego, zarezerwowała dwa bilety na samolot w pierwszej klasie, wezwała największą i najbardziej luksusową limuzynę, jaką udało jej się znaleźć, i w kabinie pierwszej klasy, wyciągnięta na dwóch siedzeniach, przystąpiła do doprowadzania się szampanem do stanu nieświadomości. Odebrałam ją na lotnisku JFK i zaciągnęłam prosto do Black Door, gdzie upiłyśmy się do nieprzytomności. Przez kilka pierwszych tygodni mieszkała z rodzicami, którzy, trzeba im to przyznać, ani razu nie powiedzieli, żeby mu wybaczyła albo przyjęła z powrotem, a kiedy nie mogła już wytrzymać w domu, wprowadziła się do mojego salonu.

Wreszcie razem – byłyśmy żałosne, ze złamanymi sercami i bezrobotne, tworzyłyśmy więc idealną parę: dzieliłyśmy łazienkę, liczne butelki wina oraz czynsz, oglądałyśmy także potworną ilość wyjątkowo złych programów telewizyjnych. Wszystko układało się idealnie, dopóki Penelope nie znalazła pracy. W zeszłym tygodniu obwieściła, że będzie dojeżdżała do Westchester, do pracy w funduszu hedgingowym, i wyprowadza się do własnego mieszkania za dwa tygodnie. Wiedziałam, że nasze przedłużone piżamowe przyjęcie nie może trwać wiecznie, ale czułam się jednak odrobinkę zdradzona. Prezentowała tak świetną formę, że nawet wspomniała o facecie, który odbył z nią rozmowę wstępną, jaki był wyjątkowo uroczy. Stało się to oszałamiająco widoczne: Penelope ruszyła naprzód, a moim przeznaczeniem było tonąć w żałości na wieki.

– Jak długo, twoim zdaniem, muszę odczekać, zanim pójdę obejrzeć restaurację? – zapytałam po raz zapewne tysięczny.

– Już ci powiedziałam, z największą przyjemnością się przebiorę i zakradnę tam zamiast ciebie. Bardzo dyskretnie. Nawet mnie nie zna! Czy to zdrowe? Może nie. Ale z pewnością zabawne.

– Widziałaś ten artykuł w „Wall Street Journal”? Wychwalają to miejsce. Nazywają Sammy'ego jednym z najlepszych nowych szefów ostatnich pięciu lat.

– Wiem, kochanie, wiem. Najwyraźniej wszyscy są co do tego zgodni. Nie cieszysz się?

– Nie masz pojęcia – wyszeptałam.

– Co takiego?

– Nic, nic. Oczywiście, cieszę się, że tak mu idzie. Po prostu wolałabym się cieszyć razem z nim.

Sammy otworzył swoją restaurację – czarujące środkowo-wschodnie miejsce z kuchnią fusion, które w najmniejszym stopniu nie przypominało franszyzy – dwa miesiące temu przy niewielkiej reklamie. Nie wiedziałabym o niczym, gdyby Will nie wspomniał o sprawie podczas jednej z czwartkowych kolacji, ale od tamtej chwili śledziłam każde osiągnięcie Sammy'ego. Z początku podawali niewiele informacji i biografię szefa, plus jakieś szczegóły na temat szybkiego startu. Najwyraźniej rozkoszny lokalik na dwanaście stolików we włoskim stylu był ulubionym projektem byłego potężnego bankiera inwestycyjnego, który został namierzony przez Eliota Spitzera * i ostatecznie skazany na dwa do trzech lat w więzieniu federalnym. Facet musiał zlikwidować swoje aktywa, żeby zapłacić ogromną karę Urzędowi ds. Ochrony Inwestorów. Ponieważ cały lokal został świeżo wybebeszony, odnowiony, a kuchnię doprowadzono do perfekcji, Sammy zdołał ruszyć z działalnością niemal natychmiast, kompletując wszystko w pośpiechu. Z początku pojawiały się tylko rozproszone recenzje klientów na różnych stronach w sieci i drobna wzmianka o restauracji w artykule o rewitalizacji dzielnicy. Ale potem coś się wydarzyło: restauracja Sammy'ego w parę tygodni przeskoczyła z „solidna lokalna” do „spektakularne wydarzenie na skalę miasta”.

Według najnowszego artykułu z „WSJ Lifestyle” ludzie z okolicy odwiedzali to miejsce chętnie i często, a Sammy'emu udało się utrzymać otwarte drzwi i zdobyć uznanie za menu. Kiedy wreszcie Frank Bruni udał się tam, żeby napisać recenzję dla „New York Timesa”, Sammy pewnym krokiem zmierzał już do sukcesu. Bruni dał mu trzy gwiazdki, co niebywałe jak na nieznanego szefa i pierwsze przedsięwzięcie. Pozostałe nowojorskie gazety i pisma natychmiast pozamieszczały własne entuzjastyczne recenzje. „Nowy Jork” opublikował typowy powściągliwy tekst, w którym nazwał Sevi „jedyną restauracją, która się liczy”. Sammy, spomiędzy szeregu restauracji nie-znanych, trafił na listę „muszę dostać rezerwację albo umrę straszną śmiercią w czyśćcu oczekujących na liście C”. Jedyny haczyk polegał na tym, że Sammy nie uznawał rezerwacji. Dla nikogo. W żadnych okolicznościach. W każdym wywiadzie z nim, który czytałam – a możecie mi wierzyć, że czytałam je wszystkie – Sammy uparcie twierdził, że wszyscy są mile widziani, ale nikt nie może się spodziewać wyjątkowego traktowania. Zacytowano jego wypowiedź: „Całe lata spędziłem na określaniu, kto może wejść, a kto nie, i po prostu już mnie to nie interesuje. Jeżeli chcą tu jeść, kimkolwiek są, mogą przyjść jak cała reszta”. Był to jedyny stawiany przez niego warunek.

– Ale nikt tam nie pójdzie, jeżeli nie można zrobić rezerwacji! – wykrzyknęłam do Penelope, kiedy pierwszy raz o tym przeczytałam. – Nie żebym martwiła się jego powodzeniem, oczywiście.

– Co masz na myśli, mówiąc, że nikt tam nie pójdzie? – zapytała.

– Musisz mieć jakąś cholerną sukę, która zajmuje się rezerwacjami i będzie się upierała, że wszystko jest zajęte przez najbliższych sześć miesięcy, nawet jeśli ktoś chce jeść o piątej albo przed północą.

Roześmiała się.

– Mówię poważnie! Znam tych ludzi! Jedyna metoda, żeby zechcieli tam jadać, to sprawić, by uwierzyli, że nie są mile widziani, nie rozumiesz? Najszybsza metoda, żeby zapełnić te stoliki, to oznajmiać wszystkim, którzy dzwonią, że wszystko jest zarezerwowane, a potem szybko podnieść ceny dań głównych o osiem dolarów i drinków o cztery. Zatrudnić kelnerów, którzy uważają, że są od spraw ważniejszych niż obsługa, i hostessę, która mierzy przybywających gości pełnym dezaprobaty spojrzeniem z góry na dół, i będzie miał szansę. – Tylko w połowie żartowałam, ale nie miało to znaczenia. Jego polityka najwyraźniej okazała się skuteczna.

Recenzja w „Wall Street Journal” opisała, jak to nowojorską scenę kulinarną zdominowało otwieranie eleganckich restauracji, prowadzonych przez szefów gwiazdy. W samym lśniącym nowym budynku Time Warner mieściło się ich pięć. Gdzieś po drodze ludzie poczuli się zmęczeni całą tą pompą i stosunkami. Tęsknili za cudownym posiłkiem w skromnej restauracji. I dokładnie to oferował lokal Sammy'ego. Taka byłam z niego dumna, że prawie płakałam za każdym razem, kiedy czytałam nową wzmiankę albo słyszałam, że ktoś o nim wspominał, co zdarzało się cholernie często. Nie mogłam się doczekać, kiedy sama tę knajpkę zobaczę, ale nie dało się zaprzeczyć, że Sammy wyraźnie nie chwytał za słuchawkę, żeby mnie zaprosić.

– Proszę – powiedziała Penelope, wręczając mi plik menu na wynos. – Stawiam kolację, dziś nasza ostatnia noc razem. Zamówmy coś, a potem może chodźmy się napić.

Wpatrywałam się w nią, jakby zasugerowała spontaniczny wypad do Bangladeszu.

– Napić? Poza domem? Żartujesz. – Bez zainteresowania przerzuciłam bogate menu. – Nie ma tu nic do jedzenia.

Wyrwała mi folder z rąk i otworzyła na chybił trafił.

– Nic do jedzenia? Tu masz chińszczyznę, hamburgery, sushi, tajskie, pizzę, indyjskie, wietnamskie, delikatesy, bar sałatkowy, włoskie… a to nie wszystko. Wybierz coś, Bette.

Wybierz teraz.

– Poważnie, Pen, zjem to samo co ty.

Przyglądałam się, jak dzwoni do miejsca o nazwie Nawab i zamawia dwa kurczaki tikka masala z ryżem basmati i dwa koszyki chapati. Odłożyła słuchawkę i odwróciła się do mnie.

– Bette, zapytam cię o to jeden ostatni raz: co chcesz robić w weekend?

Westchnęłam znacząco i wróciłam do swojej półleżącej pozycji na sofie.

– Nie obchodzi ranie to, Pen. To nie są jakieś specjalne urodziny. Muszę już urządzić tradycyjne spotkanie dla klubu książki, a to więcej niż dość. Nie wiem, czemu tak się upierasz, żebyśmy coś robiły. O wiele bardziej wolałabym zapomnieć o tym dniu.

Prychnąła.

– Jasne. Wszyscy twierdzą, że nic ich to nie obchodzi, a każdego obchodzi, i to bardzo. Może zorganizuję kolacyjkę w sobotę wieczorem? Ty, ja, Michael, może parę osób z UBS? Dziewczyny z twojego klubu książki?

– Brzmi miło, Pen, naprawdę, ale Will mówił coś o kolacji w sobotę. Pójdziemy do jakiegoś dobrego miejsca, nie pamiętam dokąd. Chcesz dołączyć?

Rozmawiałyśmy, dopóki nie pojawiło się jedzenie, i zdołałam dowlec swoją z minuty na minutę szerszą pupę do kuchennego stołu w maleńkiej kuchence na czas żucia. Kiedy nakładałyśmy wielkie aromatyczne kawałki kurczaka na talerze z ryżem, pomyślałam, jak będę tęskniła za Penelope. Fakt, że jest w pobliżu, stanowił wielką pociechę i, co ważniejsze, układy między nami wróciły wreszcie do normy. Obserwowałam ją, gdy wywijała widelcem dla podkreślenia zabawnej historyjki, którą opowiadała, a potem wstałam i ją uściskałam.

– A to za co? – zapytała.

– Po prostu będę za tobą tęskniła, Pen. Strasznie będę za tobą tęskniła.

Загрузка...