4

– Chryste, Bette, przecież nikomu nie zrobiłaś krzywdy. Rzuciłaś pracę. Gratulacje! Witamy w cudownym świecie nieodpowiedzialności dorosłych. Sprawy nie zawsze układają się zgodnie z planem, wiesz? – Simon starał się jak mógł, chcąc mnie uspokoić, ponieważ nie wyczuł, że już jestem całkowicie zrelaksowana. Czekaliśmy, aż Will wróci do domu.

Ostatnim razem czułam się tak bardzo zen, pomyślałam, chyba podczas pobytu w aśramie.

– Po prostu brak pomysłów na to, co robić dalej, jest trochę niepokojący. – Był to ten sam odruchowy spokojny paraliż jak po orgazmie.

Chociaż wiedziałam, że powinnam się przejmować, ostatni miesiąc był właściwie, cóż, wspaniały. Miałam zamiar powiedzieć wszystkim, że rzuciłam pracę, ale kiedy nadszedł moment, gdy rzeczywiście powinnam wykonać kilka telefonów, pochłonęła mnie wszechogarniająca kombinacja nudy, lenistwa oraz inercji. Nie chodziło o to, że nie mogłam powiedzieć ludziom o rezygnacji z pracy – tu wystarczyło wykręcić numery i obwieścić nowinę – ale wysiłek związany z wyjaśnieniem przyczyn odejścia (żadne) i omawianie mojego planu gry (nieistniejącego) wydawał się całkowicie przekraczać moje siły, ilekroć podniosłam słuchawkę. Więc zamiast tego, z pewnością znajdując się w stanie jakiegoś psychicznego stresu/uniku/wyparcia, spałam codziennie do pierwszej, większość popołudnia spędzałam, oglądając telewizję i wyprowadzając Millington, w oczywistym wysiłku zapełnienia pustki mojego życia kupowałam rzeczy, których nie potrzebowałam, i podjęłam świadomą decyzję, że na poważnie wracam do palenia, by mieć co robić, kiedy skończy się nocny program Conana O'Briena. Brzmi to całkowicie depresyjnie, ale był to najlepszy miesiąc, jaki zdołałam sobie przypomnieć, i mógłby trwać w nieskończoność, gdyby Will nie zadzwonił do mnie do pracy i nie porozmawiał z moją następczynią.

Co ciekawe, bez wysiłku straciłam dziesięć funtów. W ogóle nie ćwiczyłam, nie licząc wypraw w celu upolowania i przyniesienia jedzenia, ale czułam się lepiej niż kiedykolwiek, a z pewnością lepiej, niż kiedy pracowałam po szesnaście godzin dziennie. Przez cały czas college'u byłam szczupła, ale dość skutecznie przybrałam na wadze, kiedy tylko zaczęłam pracę. Nie miałam czasu na ćwiczenia i wybrałam szczególnie ohydną codzienną dietę, składającą się z kebabów, pączków, kupowanych w automatach batoników i kawy tak gęstej od cukru, że moje zęby zdawały się być permanentnie pokryte lukrem. Rodzice i przyjaciele uprzejmie zignorowali ten przybór wagi, ale wiedziałam, że wyglądam okropnie. Tradycyjnie podejmowałam noworoczne postanowienie o częstszych odwiedzinach sali gimnastycznej; zwykle udawało mi się wytrwać cztery solidne dni, zanim nie wyłączałam budzika i nie wybierałam dodatkowej godziny snu. Tylko Will stale mi przypominał, że wyglądam fatalnie. „Ależ kochanie, pamiętasz, jak skauci zatrzymywali cię na ulicy i prosili, żebyś im pozowała? Już się to nie zdarza, prawda?” albo „Bette, kochanie, kilka lat temu tak korzystnie hołdowałaś stylowi bez makijażu, świeżemu i dziewczęcemu, nie mogłabyś trochę się postarać, żeby do tego wrócić?”. Słyszałam, co mówił, i wiedziałam, że miał rację – w sytuacji, gdy guzik jedynych dżinsów, jakie posiadałam, tak głęboko ginął w moim mięsistym brzuchu, że czasami trudno go było zlokalizować, nie dało się zaprzeczyć istnieniu tych dodatkowych kilogramów. Było widać, że bezrobocie działa na mnie wyszczuplająco. Miałam lepszą cerę, bardziej błyszczące oczy i pierwszy raz od pięciu lat nadmiar tłuszczu zniknął z moich bioder i ud, ale pozostał w okolicy biustu – ewidentnie znak od Boga, że nie powinnam pracować. Ale oczywiście niezręcznie było cieszyć się z tego, że brak mi ambicji i jestem leniwa, więc starałam się zademonstrować stosowną kombinację zakłopotania, żalu oraz niepokoju. Simon to kupował.

– Sądzę, że koktajl będzie teraz bardzo na miejscu. Co mogę ci przygotować do picia, Bette?

Nie miał pojęcia, że zaczęłam pić samotnie. Nie w ten rozpaczliwy samotniczy sposób pod hasłem „muszę się napić, żeby poradzić sobie z tym, co się stało, i jeśli przypadkiem nie mam towarzystwa, to trudno”, ale w wyzwolonym stylu „jestem dorosła i jeżeli mam ochotę na kieliszek wina albo łyk szampana czy też cztery lufki wódki, to cóż, czemu nie, do licha?”. Udałam, że zastanawiam się nad jego propozycją, po czym powiedziałam:

– Może martini?

W tym momencie zjawił się wujek Will i jak zwykle doładował atmosferę solidną dawką energii.

– Absolutnie fantastyczne! – oświadczył, ściągając tę frazę z oglądanego ukradkiem na BBC serialu, czemu niestrudzenie zaprzeczał. – Simon, zrób naszej byłej pani bankier ekstra- wytrawne martini z grey goose * i trzema oliwkami. Kochanie! Jestem z ciebie taki dumny!

– Naprawdę?

Nie sprawiał wrażenia specjalnie zachwyconego, kiedy wcześniej tego dnia zostawił mi wiadomość, nakazując zjawić się wieczorem na drinka. („Bette, kochanie, twoja gierka się skończyła. Właśnie rozmawiałem z tą przerażoną myszką, która twierdzi teraz, że zajmuje twój boks, co sprawia, że zastanawiam się, co właściwie robisz w tej chwili. Pasemka, mam nadzieję? A może wzięłaś sobie kochanka? Oczekuję cię dziś punktualnie o szóstej, żebyś wyjawiła nam wszystkie krwiste szczegóły. Potem dotrzymasz nam towarzystwa na skromnym przyjątku w Elaine's”).

– Kochanie, oczywiście że tak! Wreszcie porzuciłaś ten okropny bank. Jesteś taką upajającą istotą, tak fascynującą i wspaniałą, i uważam, że ta ponura praca wszystko to w tobie tłamsiła. – Umieścił swoje duże, starannie wymanikiurowane dłonie na mojej talii i prawie krzyknął: – Co ja widzę? Talia? Na Boga, Simonie, ta dziewczyna odzyskała figurę. Chryste, wyglądasz, jakbyś spędziła kilka ostatnich tygodni na odsysaniu tłuszczu w samych właściwych miejscach. Witamy z powrotem, kochanie! – Uniósł szklaneczkę z drinkiem, który przyrządził Simon (Willowi nie wolno było mieszać drinków, ponieważ miał ciężką rękę przy nalewaniu) i jednocześnie zdjął grafitowy wełniany kapelusz, który nosił już w czasach przed moim urodzeniem.

Simon uśmiechnął się i także uniósł szklankę, stukając się z nami delikatnie, by nie rozlać ani odrobiny cennego płynu. Ja oczywiście nie byłam taka ostrożna i lekko zmoczyłam dżinsy alkoholową miksturą. Gdybym była sama, zlizałabym ją wprost ze spodni. Hmm.

– A więc – ciągnął Will – to oficjalna wiadomość. Co będzie dalej? Pisanie dla jakiegoś magazynu? Może przystanek moda? Słyszałem, że „Vogue” akurat zatrudnia.

– Och, daj spokój-westchnęłam, niezadowolona, że zmuszają mnie do zastanawiania się nad tym wszystkim. – „Vogue”? Myślisz, że jestem odpowiednio ubrana czy wykwalifikowana, żeby pracować dla tej redaktor naczelnej? Jak ona się nazywa?

Tu wtrącił się Simon:

– Anna Wintour. I nie, w obu przypadkach.

– Nie? To co powiesz na „Bazaar”? – zapytał Will.

– Will… – Spojrzałam na swoje znoszone brzydkie buty na płaskim obcasie, a potem znów na niego. Może i wyrosłam z birkenstocków i mysich ogonków, ale wciąż tkwiłam obiema nogami w świecie Ann Taylor – przynajmniej pod wzglądem garderoby.

– Och, przestań jęczeć, kochanie. Coś znajdziesz. Pamiętaj, masz stałe zaproszenie, żeby dołączyć do mnie, wiesz przecież. To znaczy, jeśli naprawdę cię przyciśnie. – Will wspominał o tym najdelikatniej, jak się dało, odkąd byłam w liceum. Spontaniczne uwagi, jak zabawnie byłoby razem pracować albo coś na temat mojego wrodzonego talentu do przeprowadzania badań źródłowych i pisarstwa. Rodzice zachowywali każdy napisany przeze mnie esej i wysyłali kopie Willowi, który na drugim roku college'u, kiedy wybrałam specjalizację z angielskiego, przysłał mi olbrzymią kompozycję kwiatową. Dołączona do niej karteczka głosiła: „Dla przyszłej publicystki w rodzinie”. Często wspominał, że z wielką chęcią zdradziłby mi sekrety warsztatowe, bo uważał, że mogłoby mnie to wciągnąć. Nie wątpiłam, że miał raję. Tylko że ostatnio jego artykuły bardziej przypominały konserwatywne tyrady niż komentarze na temat towarzystwa i świata rozrywki, od których od lat uzależnieni byli jego czytelnicy. Will należał do mistrzów bardzo szczególnego rodzaju literackiego, nigdy nie zajmował się omawianiem zwykłych plotek, ale też nie brał samego siebie zbyt poważnie. Przynajmniej do niedawna, kiedy to napisał liczący tysiąc słów tekst o tym, dlaczego Organizacja Narodów Zjednoczonych to diabeł wcielony (streszczenie: „Dlaczego w wieku supertechnologii wszyscy ci dyplomaci muszą być fizycznie obecni w Nowym Jorku, zajmując najlepsze miejsca do parkowania i najlepsze stoliki w restauracjach, powiększając obcojęzyczne towarzystwo w mieście? Czemu nie mogą po prostu przesłać swoich głosów e-mailem z własnych krajów? Czemu musimy walczyć z korkami i koszmarem procedur bezpieczeństwa, kiedy i tak nikt ich nie słucha? A jeśli stanowczo odmówią pracy w sieci ze swoich krajów pochodzenia, czemu nie przeniesiemy całej zabawy do Scranton i wtedy się przekonamy, czy nadal tak się palą, żeby przyjeżdżać tu ulepszać świat?”). Coś we mnie marzyło o tym, żeby poznać kręgi, w których się obracał, ale wydawało się to zbyt proste. Hej, co za szczęśliwy zbieg okoliczności! Twój wujek jest sławnym, świetnie się sprzedającym publicystą, a ty zupełnie przypadkiem dla niego pracujesz. Will miał niedużą ekipę ludzi zajmujących się badaniami i asystentów, którzy, jak wiedziałam, byliby cholernie oburzeni, gdybym tak po prostu się pojawiła i zaczęła pisać. Martwiłam się też, żeby nie zniszczyć naszej dobrej relacji: skoro Will jest jedyną mieszkającą w pobliżu osobą z mojej rodziny, najlepszym przyjacielem i już niedługo całym życiem towarzyskim, teraz, kiedy Penelope wychodzi za mąż, praca razem przez cały dzień nie wydawała mi się najlepszym pomysłem.

– Zdaniem mojego byłego szefa nie potrafię sprostać ideałom przedstawionym w zwykłym cytacie dnia. Nie jestem pewna, czy chciałbyś, żeby ktoś taki dla ciebie pracował.

– Daruj sobie! Byłabyś lepsza niż te dzieciaki w moim biurze, które udają, że sprawdzają fakty, a tak naprawdę uaktualniają swoje profile na stronach towarzyskich, dodając kuszące zdjęcia i groteskowo nieoryginalne słowa zachęty. – Prychnął. – Pochwalam całkowity i kompletny brak etyki pracy, wiesz? Jak inaczej mógłbym codziennie pisać takie bzdury? – Dokończył martini, smakując z przyjemnością ostatni łyk, i podniósł się ze skórzanej sofy. – To tylko temat do przemyśleń, nic więcej. A teraz chodźmy. Mamy przyjęcie, na które trzeba zajrzeć.

Westchnęłam.

– No dobrze, ale nie mogę zostać do końca. Mam dzisiaj klub książki.

– Naprawdę, kochanie? To jakby z lekka pachnie spotkaniem towarzyskim. Co czytacie?

Szybko przemyślałam sprawę i rzuciłam pierwszy możliwy do przyjęcia tytuł, jaki przyszedł mi do głowy.

Moby Dicka.

Simon odwrócił się i popatrzył na mnie.

– Czytacie Moby Dicka? Naprawdę?

– Oczywiście, że nie – roześmiał się Will. – Bette czyta Namiętność i ból w Pensylwanii czy coś w tym stylu. Nie możesz się pozbyć tego nawyku, prawda, kochanie?

– Nie rozumiesz tego, Will. – Spojrzałam Simonowi w oczy. – Bez wzglądu na to, ile razy mu to wyjaśniałam, odmawia zrozumienia.

– Zrozumienia czego, dokładnie? Tego, że moja urocza i niezwykle inteligentna siostrzenica z dyplomem z angielskiego nie tylko czyta, ale ma obsesję na punkcie romansów? Masz rację, kochanie, nie potrafię tego zrozumieć.

Wpatrywałam się we własne stopy, udając głębokie zawstydzenie.

Bardzo niegrzeczny chłopiec to zupełna nowość… i bardzo oczekiwana. Co dowodzi, że nie jestem osamotniona – to jedna z najczęściej zamawianych w przedsprzedaży książek na Amazonie i miała trzy tygodnie opóźnienia w dostawie po wydaniu!

Will spojrzał na Simona, z niedowierzaniem kręcąc głową.

– Kochanie, ja po prostu nie rozumiem dlaczego. Dlaczego?

Dlaczego? Dlaczego? Jak miałabym odpowiedzieć na to pytanie? Sama je sobie zadawałam milion razy. Zaczęło się zupełnie niewinnie, odkryciem porzuconego egzemplarza Gorącej wojowniczki * w kieszeni siedzenia podczas lotu z Poughkeepsie do Waszyngtonu. Miałam trzynaście lat i byłam wystarczająco duża, by wyczuć, że powinnam ukryć książkę przed rodzicami, co też zrobiłam. Cholerny romans był taki dobry, że chcąc dokończyć lekturę, udałam ból gardła, kiedy dotarliśmy do hotelu, i wykręciłam się od marszu NARAL **, w którym oboje brali udział. Nauczyłam się od pierwszego rzutu oka rozpoznawać romanse, w parę sekund wyszukiwać je na bibliotecznych półkach, zdejmować z obrotowych stojaków w drogeriach i szybko płacić za nie ze swoich skromnych dochodów w dziale aptecznym, kiedy mama płaciła za zakupy od frontu. Czytałam dwa albo trzy tygodniowo, mając mgliste wrażenie, że to kontrabanda, a zatem trzymając je w ukryciu pod szafą. Czytałam wyłącznie po zgaszeniu światła i zawsze pamiętałam, żeby przed zaśnięciem upchnąć je do schowka.

Kiedy odkryłam romanse, byłam zakłopotana jawną sugestią seksualną na okładce i, oczywiście, plastycznymi opisami w środku. Jak każda nastolatka nie chciałam, by rodzice mieli świadomość, że cokolwiek wiem na ten temat, i czytałam ukradkiem, tylko wtedy kiedy na pewno nie mogli mnie zobaczyć. Ale mając mniej więcej siedemnaście lat, może w przedostatniej albo ostatniej klasie liceum, przestałam się ukrywać. Towarzyszyłam ojcu podczas wizyty w lokalnej księgami, gdzie chciał odebrać książki ze specjalnego zamówienia, które złożył, i kiedy przyszedł moment regulowania należności, pchnęłam po ladzie egzemplarz Jej królewskiego ochroniarza *** i mruknęłam zdawkowo:

– Nie wzięłam portmonetki. Możesz mi to kupić? Oddam ci, kiedy wrócimy do domu.

Wziął książką do ręki i trzymał w dwóch palcach, jakby to było rozjechane przez samochód zwierzątko. Wyraz jego twarzy mówił, że uważa książkę za podobnie pociągającą. Chwilę później roześmiał się.

– Bettina, odłóż tę żałosną rzecz tam, skąd ją wzięłaś, i wybierz coś wartościowego. Obiecałem twojej mamie, że będziemy w domu za dwadzieścia minut, nie mamy czasu na żarty.

Uparłam się i kupił tę książkę choćby po to, żeby jak najszybciej wyjść ze sklepu. Kiedy wspomniał o moim zakupie przy kolacji tego wieczoru, był zakłopotany.

– Chyba tak naprawdę tego nie czytasz, prawda? – zapytał, a twarz miał skrzywioną, jakby usiłował zrozumieć.

– Czytam – odparłam po prostu. Mój głos nie zdradzał zawstydzenia, które czułam.

Mama upuściła widelec, aż szczęknął o talerz.

– Nie. – Zabrzmiało to tak, jakby miała nadzieją, że okaże się to nieprawdą, o ile wypowie się z odpowiednim naciskiem. – Niemożliwe.

– Ależ możliwe – powiedziałem bez przekonania, starając się poprawić atmosferą. – Podobnie jak pięćdziesiąt milionów innych ludzi, mamo. Są odprężające i ciekawe. To znaczy jest w nich cierpienie, ekstaza i szczęśliwe zakończenie. Czego więcej można chcieć? – Znałam wszystkie fakty i liczby i nie dało się zaprzeczyć, że prezentowały się imponująco. Dwa tysiące wydawanych co roku romansów tworzy przemysł wart półtora miliarda dolarów. Dwie piąte Amerykanek kupuje co najmniej jeden romans rocznie. Badaczka Szekspira (i profesor uniwersytetu Columbia) przyznała ostatnio, że napisała kilkanaście romansów. Czemu miałabym się wstydzić?

Czego nie powiedziałam wtedy rodzicom – ani nie wyjaśniłam teraz Willowi i Simonowi – to tego, jak uwielbiam romanse. Oczywiście częściowo dlatego, że były formą ucieczki, ale moje życie nie przedstawiało się aż tak rozpaczliwie, żebym musiała ukrywać się w świecie fantazji. Czytanie o dwojgu wspaniałych ludzi, którzy przezwyciężają wszystkie przeszkody, aby być razem, którzy kochają się tak bardzo, że zawsze znajdują sposób, żeby się im udało, działało na mnie inspirująco. Bonusem były sceny miłosne, ale co ważniejsze, te książki zawsze dobrze się kończyły, oferując taką dawkę optymizmu, że nie mogłam się powstrzymać, by zaraz nie zacząć czytać kolejnej. Były przewidywalne, relaksujące, zabawne, można było na nich polegać i, przede wszystkim, opisywały romanse, a nie mogłam zaprzeczyć – nieważne, jaką porcją feminizmu, poprawności politycznej czy kobiecego wyzwolenia mnie potraktowano – że właśnie romansu pragnęłam bardziej niż czegokolwiek innego na świecie. Czułam przymus porównywania każdej randki z Randką Idealną. Nic nie mogłam na to poradzić. Pragnęłam bajki. Co, czego nie trzeba wyjaśniać, nijak się miało do Camerona i większości nowojorskich związków między mężczyznami a kobietami. Ale nie przestałam mieć nadziei. Jeszcze nie.

Czy miałam zamiar wyjaśnić to Simonowi? Stanowczo nie. Dlatego właśnie się śmiałam i stwierdzałam lekceważąco, że „nie umiem sobie poradzić z rzeczywistością”, ilekroć ktoś pytał mnie, czemu czytam te książki.

– Och, mniejsza z tym. – Zaśmiałam się, nie patrząc w oczy ani Willowi, ani Simonowi. – To tylko takie głupstewko, które mnie wciągnęło, kiedy byłam dzieckiem, i jeszcze nie całkiem to rzuciłam.

Will uznał to nie do końca prawdziwe stwierdzenie za szczególnie zabawne.

– Głupstewko? Bette, kochanie, należysz do klubu książki, którego jedyną misją jest badanie tego wybranego gatunku i wyrażanie dlań głębokiego uznania I- ryknął.

To była prawda. Do czasu klubu nikt w moim życiu tego nie rozumiał. Ani moi rodzice, ani wujek, ani przyjaciele w liceum czy college'u. Penelope tylko kręciła głową, kiedy widziała romans w moim domu (co, nawiasem mówiąc, nie było trudne, biorąc pod uwagę, że miałam ich ponad cztery setki, upchniętych w pudłach, szafach, pojemnikach pod łóżkiem i czasami – kiedy okładka nie była zbyt żenująca – na półkach). Znałam dane mówiące, że czytają je całe rzesze kobiet, ale dopiero dwa lata temu w księgami Bames & Nobles w centrum spotkałam Courtney. Właśnie wyszłam z pracy i sięgałam po romans z obrotowego stojaka, kiedy usłyszałam za sobą dziewczęcy głos:

– Nie jesteś sama, wiesz?

Odwróciłam się i zobaczyłam śliczną dziewczynę o twarzy w kształcie serca i naturalnie różowych ustach, mniej więcej w moim wieku. Jej blond loki były podobne do loków Nelly z Domku na prerii i robiła wrażenie tak delikatnej, jakby w każdej chwili mogła się złamać.

– Przepraszam? Mówiłaś coś do mnie? – zapytałam, szybko przykrywając swój egzemplarz Marzenia każdej kobiety * ogromnych rozmiarów słownikiem angielsko-greckim, który stał w pobliżu.

Skinęła głową i przysunęła się bliżej, żeby wyszeptać:

– Mówię tylko, że nie musisz dłużej czuć się zawstydzona. Są inne.

– Kto powiedział, że jestem zawstydzona? – oburzyłam się. Zerknęła na moją obecnie zasłoniętą książkę i uniosła brew.

– Słuchaj, nazywam się Courtney i też mam bzika na ich punkcie. Skończyłam college, mam prawdziwą pracę i nie boję się przyznać, że kocham te cholerne książki. Jest nas cała grupa, wiesz? Spotykamy się dwa razy w miesiącu, żeby o nich porozmawiać, wypić kilka drinków, upewnić się nawzajem, że to, co robimy, jest w porządku. To trochę klub książki, a trochę grupa wsparcia. – Zaczęła grzebać w swojej torbie na ramię i znalazła zmiętolony paragon. Zębami zdjęła zakrętkę z pióra Montblanc i nabazgrała adres w Soho oraz e-mail.

– Następne spotkanie mamy w ten poniedziałek wieczorem. Przyjdź. Dołączyłam mój adres mailowy, gdybyś miała jakieś pytania, ale nie ma o co pytać. Czytamy to… – Dyskretnie mignęła egzemplarzem Kto chce poślubić wymarzonego? ** - i byłybyśmy zachwycone, gdybyś do nas dołączyła.

Być może była to oznaka prawdziwego uzależnienia, ale rzeczywiście zjawiłam się tydzień później w mieszkaniu zupełnie obcej osoby. Szybko się przekonałam, że Courtney miała rację. Każda dziewczyna była inteligentna, seksowna i na swój sposób interesująca, każda kochała romanse. Nie licząc sióstr bliźniaczek, żadna z kobiet nie była przyjaciółką czy koleżanką żadnej z grupy, wszystkie trafiły do klubu w mniej więcej ten sam sposób. Z zaskoczeniem i pewnym zadowoleniem przekonałam się, że tylko ja jedna „ujawniłam” swój nałóg. Żadna z dziewczyn nie wyznała mężowi, przyjaciółce czy rodzicom prawdziwego celu klubu książki. Podczas tych dwóch lat, kiedy należałam do klubu, tylko jedna przyznała się do swoich czytelniczych preferencji chłopakowi. Kpiny, które musiała znieść, zmieniły jej życie; zerwała z nim, kiedy zdała sobie sprawę, że żaden mężczyzna, który by ją prawdziwie kochał (w domyśle: jak bohater romansu) nie drwiłby tak bezlitośnie z czegoś, co sprawia jej przyjemność. Przeżywałyśmy razem nowe prace, śluby i nawet jeden proces, ale kiedy wpadałyśmy na siebie na ulicy czy przyjęciu, ograniczałyśmy się do krótkiego „cześć” i porozumiewawczego spojrzenia. Ostatnio przegapiłam spotkanie i cieszyłam się na dzisiejszą sesję cały tydzień – nie zamierzałam pozwolić Willowi na zepsucie mi tej przyjemności.

Simon, Will i ja natychmiast załadowaliśmy się do samochodu, ale kiedy podjechaliśmy pod restaurację na Osiemdziesiątej Ósmej i Drugiej dało się zauważyć, że nie jesteśmy pierwsi.

– Weźcie się w garść! – zdołał szepnąć Simon, zanim ciężkim krokiem nadeszła Elaine.

– Spóźniliście się! – warknęła, wskazując salę z tyłu, gdzie zebrało się kilka osób. – Idźcie zająć się swoimi ludźmi, przyniosę wam drinki.

Weszłam za nimi do sali w tej skromnej, acz legendarnej restauracji, i rozejrzałam się. Każdy wolny kawałek przestrzeni zajmowały książki, z którymi rywalizowały tylko oprawione i opatrzone autografami zdjęcia każdego chyba autora, który publikował w dwudziestym wieku. Drewniana boazeria na ścianach i familiarna atmosfera pasowałyby do zwykłej knajpy za rogiem, gdyby nie to, że zdołałam rozpoznać ludzi zebranych już wokół stołu nakrytego na dwadzieścia osób: Alan Dershowitz, Tina Brown, Tucker Carlson, Dominick Dunne i Barbara Walters. Kelnerka wręczyła mi dirty martini i od razu zaczęłam je sączyć, wychylając ostatnią kroplę dokładnie w chwili, gdy wszystkie miejsca przy stole zostały zajęte przez eklektyczną grupę, na którą składali się głównie ludzie z mediów i politycy.

Will wznosił właśnie toast za Charliego Rose'a, którego nową książką mieliśmy uczcić na tym spotkaniu, kiedy jedyna oprócz mnie kobieta przed czterdziestką nachyliła się i zapytała:

– Jakim sposobem się w to wpakowałaś?

– Jestem siostrzenicą Willa, nie miałam wyjścia.

Zaśmiała się miękko i położyła mi rękę na kolanie, czym okropnie mnie zdenerwowała, dopóki nie uświadomiłam sobie, że próbuje dyskretnie wymienić uścisk dłoni. – Jestem Kelly. Zmontowałam to skromne przyjęcie dla twojego wujka, więc w pewnym sensie też jestem zobligowana, żeby tu być.

– Miło mi cię poznać – odszepnęłam. – Jestem Bette. Po prostu siedziałam wcześniej u nich w domu i jakimś cudem znalazłam się tutaj. W każdym razie wydaje się, że to bardzo miła kolacja.

– Poważnie? To także nie mój styl, ale uważam, że służy celom twojego wujka. Dobre towarzystwo, wszyscy, którzy potwierdzili przybycie, rzeczywiście się zjawili – co się nigdy nie zdarza – a Elaine jak zwykle się sprawdziła. Ogólnie rzecz biorąc, jestem zadowolona z osiągniętego efektu. Jeżeli uda nam się nie dopuścić do tego, żeby za bardzo się upili, uznam, że wieczór był perfekcyjny.

Towarzystwo szybko wykończyło pierwszą rundę koktajli i teraz atakowało sałatki, które się przed nimi pojawiły.

– Kiedy mówisz, że to „zmontowałaś”, co dokładnie masz na myśli? – zapytałam, bardziej żeby coś powiedzieć niż z ciekawości, ale Kelly chyba tego nie zauważyła.

– Jestem właścicielką firmy PR – odparła, sącząc białe wino. – Reprezentujemy klientów wszelkiego typu, restauracje, hotele, butiki, firmy fonograficzne, wytwórnie filmowe, indywidualne sławy, i robimy co się da, żeby podwyższyć ich atrakcyjność za pomocą wzmianek w mediach, prezentacji produktów, tego typu rzeczy.

– A dzisiaj? Kogo tu reprezentujesz? Willa? Nie wiedziałam, że ma kogoś od PR.

– Nie, dzisiaj zostałam zatrudniona przez wydawcę Charliego, żeby zmontować kolacją dla elit medialnych, tych dziennikarzy, którzy są rozpoznawalni dzięki sile własnego talentu. Wydawca zatrudnia oczywiście własnych ludzi od PR, ale nie zawsze mają odpowiednie kontakty, żeby zorganizować coś tak specjalnego. Wtedy wkraczam ja.

– Rozumiem. Ale skąd znasz tych wszystkich ludzi?

Roześmiała się.

– Mam biuro pełne ludzi, których zajęciem jest znać wszystkich, których warto znać. Trzydzieści pięć tysięcy nazwisk! Możemy skontaktować się z każdym z nich w dowolnej chwili. Tym się zajmujemy. A skoro już o tym mowa, to gdzie pracujesz?

Na szczęście zanim zdołałam sklecić jakieś stosownie nieszkodliwe kłamstwo, w drzwiach stanęła Elaine i dyskretnie przywołała Kelly, która szybko wstała z krzesła i poszła prosto do głównej sali. Odwróciłam się do Simona, który siedział po mojej lewej, zauważając przedtem, że jakiś przykucnięty w kącie fotograf dyskretnie robi zdjęcia bez flesza.

Przypomniałam sobie pierwsze medialne przyjęcie, na które zaciągnął mnie Will, kiedy miałam czternaście lat i przyjechałam z wizytą z Poughkeepsie. Tamtego wieczoru też byliśmy w Elaine's, także na przyjęciu związanym z książką, i zapytałam Simona:

– Czy to nie dziwne, że ktoś robi nam zdjęcia, kiedy jemy kolację?

Zachichotał.

– Oczywiście, że nie, kochanie. Dokładnie po to tu wszyscy jesteśmy. Jeżeli nie ma zdjęcia na stronach towarzyskich, czy przyjęcie tak naprawdę się odbyło? Nie byłby w stanie zapłacić za taką uwagę prasy, jaką ma dziś zapewniona jego książka. Ten fotograf jest z czasopisma „New York”, jeśli dobrze pamiętam, i kiedy tylko wyjdzie, od razu zakradnie się kolejny. A przynajmniej wszyscy mają taką nadzieję.

Will od dziecka uczył mnie, jak rozmawiać z ludźmi. Najważniejsze to pamiętać, że nikogo nie obchodzi, co robisz albo myślisz, więc siadaj i natychmiast zacznij zadawać pytania osobie po swojej prawej stronie. Pytaj o cokolwiek, udawaj zainteresowanie dowolną sprawą i każdą niezręczną chwilę ciszy zapełnij kolejnymi pytaniami. Po latach instruktażu i ćwiczeń potrafiłam sprostać konwersacji niemal z każdym, ale tego wieczoru bawiło mnie to w równie niewielkim stopniu, jak w czasach, kiedy byłam nastolatką, więc się pożegnałam i wymknęłam po sałatce.

Spotkanie klubu książki odbywało się w mieszkaniu Alex w East Village, więc wskoczyłam w metro 6 i przewijałam listę nagrań w swoim iPodzie, dopóki nie znalazłam In My Dream w wykonaniu REO Speedwagon. Kiedy wysiadłam z pociągu na Astor Place, całym ciałem wpadła na mnie drobniutka kobieta, wyglądająca na szkolną bibliotekarkę. Przeprosiłam za swój udział w wypadku (fakt, że się tam znalazłam) szczerym „przepraszam”, na co okręciła się jak fryga i z twarzą wykrzywioną wściekle jak u demona wrzasnęła:

– PRZEPRASZAM? MOŻE BY SIĘ TO NIE STAŁO, GDYBYŚ SZŁA WŁAŚCIWĄ STRONĄ CHODNIKA! – Po czym odeszła, przeklinając pod nosem. Przydałoby jej się parę godzin z Bardzo niegrzecznym chłopcem, pomyślałam.

Zadzwoniłam do drzwi budynku na Avenue C i zaczęłam okropną wspinaczkę. Alex twierdzi, że jej kawalerka znajduje się na szóstym piętrze, ale biorąc pod uwagę chińską pralnię, która zajmowała parter, i fakt, że numery nie zaczynały się przez całą jedną kondygnację, praktycznie oznaczało to siedem pięter nad ziemią. Alex była typową artystką z East Village, od stóp do głów na czarno, z włosami wciąż w innym kolorze i dyskretnym kolczykiem, który regularnie wędrował między wargą, nosem a brwią. Artystką z East Yillage namiętnie oddaną romantycznym powieściom dla kobiet. Oczywiście gdyby ktoś z jej znajomych się dowiedział, miała też najwięcej do stracenia – popularność w środowisku – więc wszystkie zgodziłyśmy się powiedzieć jej sąsiadom, gdyby pytali, że spotykamy się tam na zebrania Anonimowych Seksoholików. „Wolisz im powiedzieć, że jesteś uzależniona od seksu, niż że czytasz?”, zapytałam, kiedy nas instruowała. „Eee, tak!”, odparła bez chwili wahania. „Uzależnienie jest w porządku. Wszyscy kreatywni ludzie są od czegoś uzależnieni”. Więc zrobiłyśmy, jak nas prosiła.

Wyglądała bardziej punkowo niż zwykle w skórzanych spodniach w stylu motocyklowego gangu i klasycznym spranym T-shircie CBGB *. Wręczyła mi rum i colę, po czym usiadłam na jej łóżku i obserwowałam, jak nakłada kolejnych sześć czy coś koło tego warstw tuszu w oczekiwaniu na resztę. Pierwsze zjawiły się Janie i Jill, dwujajowe bliźniaczki tuż po trzydziestce. Janie wciąż się uczyła, mozoląc się nad uzyskaniem jakiegoś zaawansowanego tytułu z architektury, a Jill pracowała w agencji reklamowej. Zakochały się w harlequinach jako małe dziewczynki, kiedy ukradkiem, w nocy pod kołdrą, czytały książki swojej mamy. Zaraz po nich przyszła Courtney, która wprowadziła mnie do grupy, redaktorka w „Teen People”. Musiała nieść krzyż upodobania nie tylko do czytania wszystkich romansów, jakie kiedykolwiek napisano, ale także do ich pisania. I wreszcie Vika, pół Szwedka, pół Francuzka z importu, z rozkosznym akcentem i bezpieczną pracą przedszkolanki w prywatnej szkole na Upper East Side. Zdecydowanie tworzyłyśmy barwną grupę.

– Czy ktoś ma jakieś wieści, zanim zaczniemy? – zapytała Jill, podczas gdy reszta z nas siorbała drinki tak szybko, jak tylko pozwalał na to cukierkowo słodki napój. Zawsze przejmowała prowadzenie i starała się utrzymać nas w ryzach, gest całkowicie bezużyteczny, gdy weźmie się pod uwagę, że nasze spotkania bardziej przypominały sesje terapeutyczne niż badania literackie.

– Rzuciłam pracę – obwieściłam radośnie, unosząc plastikowy czerwony kubek.

– Zdrowie! – wykrzyknęły dziewczyny, stukając się szklankami.

– Rzuciłaś ten koszmar w samą porę – stwierdziła Janie.

Vika się z tym zgodziła.

– Tak, tak, nie będziesz tęskniła za twoim szefem, tego jestem pewna. – Akcent miała uroczy, choć dziwny.

– Nie będę tęskniła za Aaronem, tego jestem pewna.

Courtney nalała sobie drugiego w ciągu dziesięciu minut drinka i zapytała:

– No tak, ale co teraz zrobimy z cytatem dnia? Czy ktoś może ci je przesyłać?

Od drugiego spotkania, w którym wzięłam udział, zaczęłam dzielić się z grupą radością i mądrością inspirujących cytatów Aarona. Po wstępnych uwagach odczytywałam im najlepsze z minionych tygodni i wszystkie pękałyśmy ze śmiechu. Ostatnio dziewczyny zaczęły przychodzić wyposażone we własne minicytaty, paskudne, sarkastyczne albo złośliwe epigramiki, które mogłam zabrać do biura i podzielić się nimi z Aaronem, gdyby przyszła mi na to ochota.

– To mi przypomina – powiedziałam bardzo z siebie zadowolona, wyciągając z torby wydruk – co dostałam zaledwie trzy dni przed tym, jak zwiałam, i jest to jeden z moich najulubieńszych tekstów. Głosi: „Praca zespołowa: mówiąc wprost to mniej ja i więcej my”. I to, moje drogie, urocza myśl.

– Rany – westchnęła Jill. – Dzięki, że się podzieliłaś. Stanowczo zamierzam wymyślić, jak mieć mniej ja i więcej my w moim życiu.

– Ja też – dodała Alex. – I ładnie to pasuje do tego cytaciku, na który się ostatnio natknęłam. Z naszego przyjaciela Gore'a Vidala. „Ile razy przyjaciel odnosi sukces, umiera drobna cząstka mnie”.

Śmiałyśmy się, dopóki Janie nie przerwała nam dość szokującym oświadczeniem:

– Skoro mowa o szefach… miałam, eee, wypadek z moim.

– Wypadek? – zdziwiła się Jill. – Nic mi nie mówiłaś!

– Bo to się stało wczoraj w nocy. Spałaś, kiedy wróciłam do domu. Dopiero teraz się widzimy.

– Chciałabym usłyszeć dokładne omówienie tego „wypadku” – powiedziała Vika, unosząc brwi.

– My, ee, jakby się związaliśmy – odparła z nieśmiałym uśmiechem.

– Co? – wrzasnęła Jill, wpatrując się w siostrę z mieszaniną przerażenia i zadowolenia. – Co się stało?

– No, zapytał, czy chciałabym wpaść na kolację, kiedy pozyskaliśmy nowego potencjalnego klienta. Poszliśmy na sushi, a potem drinki…

– A potem? – przynagliłam.

– A potem było więcej drinków, a potem, kiedy się zorientowałam, leżałam naga na jego kanapie.

– O mój Boże. – Jill zaczęła kołysać się w przód i w tył.

Janie spojrzała na nią.

– Czemu jesteś taka zdenerwowana? To nic wielkiego.

– Cóż, nie sądzę, żeby ci to szczególnie pomogło w karierze – odparła.

– W takim razie najwyraźniej nie wiesz, jaka utalentowana potrafię być w pewnych dziedzinach. – Janie uśmiechnęła się groźnie.

– Spałaś z nim? – zapytała Alex. – Proszę, powiedz „tak”. To by naprawdę rozjaśniło mi wieczór. Bette, bankier inwestycyjny, rzuca pracę, nie mając niczego w zanadrzu, a ty pieprzyłaś swojego szefa? Nareszcie zaczęłabym czuć, że mam na was jakiś wpływ.

– Cóż, nie wiem, czy można powiedzieć, że tak naprawdę uprawialiśmy seks – mruknęła Janie.

– A co to ma znaczyć, do cholery? – oburzyła się Alex. – Seks albo był, albo go nie było.

– No cóż, gdyby nie był moim szefem, pewnie nawet bym tego nie liczyła. Parę razy włożyć i wyjąć – nic wielkiego.

– To więcej, niż mi się trafiło od dwóch lat – stwierdziłam.

– Interesujące. Zastanawiam się teraz, ilu innych facetów podpada pod kategorią „nic wielkiego, nie warto tego liczyć”. Janie? Zechcesz nas oświecić? – zapytała Courtney. Alex wróciła ze swojej mieszczącej lodówką i płytką elektryczną kuchni z tacą szklanek pełnych po brzegi.

– Nie widzą sensu, żeby rozmawiać o Bardzo niegrzecznym chłopcu, skoro mamy tu własną bardzo niegrzeczną dziewczynką – oznajmiła i puściła tacą w obieg.

Zaczynałyśmy się rozkrącać.

Загрузка...