2

Taki już mój pech, że przyjęcie zaręczynowe Penelope wypadło w czwartkowy wieczór – wieczór tradycyjnej kolacji z wujkiem Willem i Simonem. Żadnego ze spotkań nie można było odwołać. Stałam przed swoim brzydkim, powojennym, wznoszącym się wysoko apartamentowcem na Murray Hill, rozpaczliwie usiłując dostać się do wielkiego mieszkania wujka w Central Park West. Nie były to godziny szczytu. Gwiazdka, czas popołudniowej zmiany, nie lało jak z cebra, a taksówki ani śladu. Bez skutku gwizdałam, klęłam i podskakiwałam jak wariatka przez dwadzieścia minut, kiedy wreszcie do krawężnika podjechała samotna taksówka. Gdy poprosiłam o kurs do centrum, odpowiedź taksiarza brzmiała: „Za duży ruch!”. Po czym zapiszczał oponami i zniknął. Gdy zabrała mnie druga taksówka, jaka się pojawiła, czułam taką ulgę i wdzięczność, że dałam kierowcy pięćdziesiąt procent napiwku.

– Hej, Bettina, wyglądasz na niezadowoloną. Wszystko w porządku? – Nalegałam, żeby nazywano mnie Bette i większość tak robiła. Tylko moi rodzice i George, portier wujka Willa (tak leciwy i uroczy, że wszystko mu uchodziło) wciąż uparcie używali mojego pełnego imienia.

– Tradycyjne kłopoty z taksówką. – Westchnęłam, całując go w policzek. – Jak ci minął dzień?

– Och, świetnie jak zwykle – odparł bez śladu sarkazmu. – Przez kilka minut widziałem dziś rano słońce i od tamtej pory jestem szczęśliwy. – Zachciało mi się wymiotować, ale uświadomiłam sobie, że George w żadnym momencie nie musi znosić „cytatów dnia” odrażającego szefa.

– Bette! – usłyszałam Simona, wołającego mnie z dyskretnie ukrytego pomieszczenia ze skrzynkami pocztowymi. – Czy to ciebie słyszę?

Wyłonił się w tenisowych bielach, z torbą na rakiety zwisającą z szerokiego ramienia, i uniósł mnie do góry w niedźwiedzim uścisku, jakim nigdy nie obdarzył mnie żaden heteroseksualny mężczyzna.

Opuszczenie cotygodniowej kolacji byłoby świętokradztwem. Spotkanie nie dość, że gwarantowało dobrą zabawę, to jeszcze zapewniało największą porcję męskiej uwagi, na jaką mogłam liczyć (jeśli nie liczyć brunchu w tym samym towarzystwie). Will był znany z ciepła, humoru, skandalicznych poglądów politycznych i ugruntowanej nienawiści do ziemniaków. Smażone, frytki grube, frytki cienkie, dwukrotnie pieczone, au gratin, po lyońsku – wszystkie były zakazane. Will stosował dietę Atkinsa, zanim jeszcze Atkins stał się modny, i jeśli on nie mógł jeść ziemniaków, nie mógł także nikt inny.

Podczas niemal trzydziestu wspólnych lat Will i Simon wypracowali wiele rytuałów. Spędzali wakacje wyłącznie w trzech miejscach: w St. Barth pod koniec stycznia (chociaż ostatnio Will narzekał, że to „zbyt francuskie”), w Palm Springs w połowie marca i od czasu do czasu weekend w Key West. Pili dżin i tonik tylko ze szklanek Baccarata, w każdy poniedziałkowy wieczór od siódmej do jedenastej bywali w Elaine's i wydawali coroczne przyjęcia gwiazdkowe, na których jeden z nich nosił zielony kaszmirowy golf, a drugi czerwony. Will miał prawie sześć stóp trzy cale, krótko przystrzyżone siwe włosy i preferował swetry z zamszowymi łatami na łokciach; Simon zaledwie pięć stóp dziewięć cali, a szczupłą, muskularną sylwetkę całkowicie spowijał lnami, i to bez względu na porę roku. „Geje – twierdził – mają carte blanche na szydzenie z konwencji dotyczących pór roku. Zapracowaliśmy na ten przywilej”. Nawet teraz, chwilę po zejściu z kortu, zdążył włożyć coś w rodzaju białej lnianej bluzy z kapturem.

– Jak się miewasz, moja piękna? Chodź, chodź, Will na pewno się zastanawia, gdzie się oboje podziewamy, a wiem, że ta nowa dziewczyna przygotowała nam coś fantastycznego do jedzenia. – Jak zawsze dżentelmen w każdym calu, zdjął pękającą w szwach torbę z mojego ramienia, przytrzymał drzwi windy i nacisnął przycisk.

– Jak tam tenis? – zapytałam, zastanawiając się, dlaczego ten sześćdziesięciosześcioletni mężczyzna ma lepsze ciało niż każdy znany mi facet.

– Och, wiesz, jak to jest, banda staruszków biega po korcie, walcząc o piłki, których nawet nie powinni próbować odbijać, i udają, że mają uderzenie jak Roddick. Nieco żałosne, ale nieodmiennie zabawne.

Drzwi do mieszkania były uchylone i dało się słyszeć Willa, który jak zwykle rozmawiał z telewizorem w swoim gabinecie. W dawnych czasach wyprzedzał konkurencję, publikując teksty o załamaniu kuracji Lizy Minelli, romansach Roberta Kennedy'ego i przemianie Patty Hearst z panny z wyższych sfer w fanatyczkę. Ostatecznie to „amoralność” demokratów pchnęła go ku polityce i porzucił wszystko to, czemu towarzyszy splendor. Nazywał to „klinczem Clintona”. Teraz, kilka krótkich dekad później, Will był nałogowym oglądaczem wiadomości, którego polityczne sympatie biegły nieco na prawo od Huna Attyli. Niemal na pewno był jedynym mieszkającym na Upper West Side na Manhattanie gejowskim prawicowym publicystą specjalizującym się w sprawach rozrywki i towarzyskich, który odmówił komentowania zarówno kwestii związanych z rozrywką, jak spraw towarzyskich. W jego gabinecie stały dwa telewizory, większy ustawiony na Fox News. „Nareszcie – mawiał z lubością – stacja, która mówi do ludzi takich jak ja”.

A Simon zawsze odpowiadał: Jasna sprawa. Do tej licznej społeczności prawicowych gejów publicystów, pisujących o rozrywce i plotkach, mieszkających na Upper West Side na Manhattanie?”.

Mniejszy telewizor był przełączany na CNN, CNN Headline News, C-Span i MSNBC, autorów tego, co Will określał mianem „spisku liberałów”. Ręcznie napisana kartka, ustawiona na drugim odbiorniku, stwierdzała: POZNAJ SWOJEGO WROGA. W CNN Bill Hemmer przeprowadzał właśnie wywiad z Frankiem Richem na temat komentarzy mediów do ostatnich wyborów.

– Bill Hemmer to tchórzliwy mięczak i słabeusz! – ryknął Will, odstawiając kryształową szklankę, i rzucił w telewizor jednym ze swoich mokasynów.

– Cześć, Will – powiedziałam, stawiając torbę przy jego biurku.

– Ze wszystkich ludzi mających kwalifikacje do rozmów o polityce w tym kraju, którzy są w stanie przedstawić przemyślaną, inteligentną opinię o tym, w jaki sposób relacje mediów wpłynęły lub nie wpłynęły na te wybory, ci idioci muszą przeprowadzać wywiad z kimś z „New York Timesa”? Krew się leje jak z krwistego steku, a ja muszę tu siedzieć i wysłuchiwać, co oni sądzą na ten temat?

– Cóż, niezupełnie, wujku. Mógłbyś, wiesz, wyłączyć telewizor. – Stłumiłam uśmiech, a on nie odrywał oczu od ekranu. W duchu rozważałam, jak długo potrwa, zanim porówna „New York Timesa” do „Izwiestii” albo przywoła porażkę Jaysona Blaira * jako kolejny dowód, że ta gazeta to w najlepszym razie śmieć, a w najgorszym spisek przeciw uczciwym, ciężko pracującym Amerykanom.

– Tak? I stracić otwarcie stronniczy komentarz pana Billa Hemmera do otwarcie stronniczego komentarza pana Franka Richa na temat tego czegoś, o czym rozmawiają? Serio, Bette, nie zapominajmy, że to ta sama gazeta, której reporterzy po prostu tworzą wydarzenia, kiedy zbliża się termin oddania tekstu. – Upił łyk i walnął w pilota, żeby jednocześnie zgasić oba telewizory. Dziś wieczorem tylko piętnaście sekund – rekord.

– Dość tych brudów – stwierdził, ściskając mnie i obdarzając pospiesznym pocałunkiem w policzek. – Wyglądasz wspaniale, kochanie, jak zwykle, ale czy świat by się zawalił, gdybyś raz na jakiś czas włożyła sukienkę?

Niezbyt zgrabnie przerzucił się na swój drugi ulubiony temat – moje życie. Wujek Will był o dziewięć lat starszy od mojej mamy i chociaż oboje przysięgali, że pochodzą od tej samej pary rodziców, nie mogłam w to uwierzyć. Moja mama była przerażona, że zaczęłam pracę dla korporacji, która wymagała ode mnie noszenia czegoś innego niż kaftany i espadryle, a wujek uważał, że groteskowe jest noszenie zuniformizowane-go kostiumu zamiast jakieś zabójczej sukni od Valentina i bajkowych sandałków od Louboutina.

– Will, tak się ubierają ludzie w bankowości inwestycyjnej, wiesz?

– Wiem. Po prostu nie myślałem, że skończysz w banku. Znowu!

– Ludzie twojego pokroju chyba kochają kapitalizm, prawda? – zagadnęłam uszczypliwie. – To znaczy republikanie, niekoniecznie geje.

Uniósł krzaczaste siwe brwi i badawczo spojrzał na mnie z drugiego końca kanapy.

– Urocze. Wyjątkowo urocze. Nie mam nic przeciw bankowości, kochanie, sądzę, że o tym wiesz. To znakomita, szacowna kariera. Wolę już widzieć cię w czymś takim, niż zajmującą jedną z tych idiotycznych hippisowskich posad pod tytułem „uratujmy świat”, którą zalecaliby twoi rodzice. Sądzę jednak, że jesteś za młoda, żeby ograniczać się do czegoś tak nudnego. Powinnaś wychodzić, poznawać ludzi, bywać na przyjęciach, korzystać z tego, że jesteś młoda i wolna w Nowym Jorku, a nie tkwić za biurkiem w dziale zarządzania majątkiem osobistym klientów indywidualnych jakiegoś banku. Co właściwie chcesz robić?

Tyle razy zadawał mi to pytanie i nigdy nie zdołałam wpaść na jakąś wspaniałą-czy choćby znośną-odpowiedź. Pytanie z całą pewnością należało do celnych. W szkole średniej sądziłam, że wstąpię do Korpusu Pokoju. Rodzice nauczyli mnie, że to naturalny krok po uzyskaniu dyplomu. Ale potem poszłam do Emory * i poznałam Penelope. Jej podobało się, że nie potrafiłam wymienić wszystkich prywatnych szkół na Manhattanie i nie miałam pojęcia o Martha's Vineyard, a ja oczywiście byłam zachwycona, że ona to umie i wie. Do przerwy bożonarodzeniowej byłyśmy nierozłączne, a przed końcem pierwszego roku porzuciłam mojej ulubione T-shirty z Grateful Dead. Zresztą Jerry od dawna już nie żył **. I świetnie się bawiłam, chodząc na mecze baseballowe i piwne imprezy oraz wstępując do koedukacyjnej ligi futbolowej z całą grupą ludzi, którzy nie robili sobie regularnie dredów, nie odzyskiwali wody po kąpieli, nie używali olejku patchouli. Nie wyróżniałam się jako ta ekscentryczna dziewczyna, która zawsze pachnie nieco nieświeżo i o wiele za dużo wie o sekwojach. Nosiłam takie same dżinsy i T-shirty jak wszyscy (i to bez sprawdzania, czy ich producenci przestrzegają praw pracowników), jadłam takie same burgery i piłam takie samo piwo – i czułam się z tym fantastycznie. Przez cztery lata miałam grupę podobnie myślących przyjaciół (i okazjonalnie chłopaka), z których nikt nie zmierzał w kierunku Korpusu Pokoju. Kiedy więc wszystkie te wielkie firmy zjawiły się w kampusie, machając nam przed oczami olbrzymimi pensjami, kiedy obiecywali bonusy i oferowali przewiezienie nas samolotami do Nowego Jorku na rozmowy wstępne, zrobiłam to. Prawie wszyscy spośród moich szkolnych znajomych wzięli podobne posady, bo kiedy przyjdzie co do czego, jak inaczej dwudziestodwulatek ma zapłacić czynsz za mieszkanie na Manhattanie? W całej tej historii jedno było niesamowite, to, jak szybko minęło pięć lat. Całych pięć lat po prostu zniknęło w czarnej dziurze programów szkoleniowych, kwartalnych raportów i premii na koniec roku, prawie nie zostawiając mi czasu na rozważenie, że nie znosiłam tego, co robiłam przez cały dzień. Fakt, że byłam w tym naprawdę dobra, nie pomagał – w jakiś sposób wydawał się oznaczać, że postępuję słusznie. Will jednak wiedział, że to niewłaściwe, w oczywisty sposób potrafił to wyczuć, ale do tej pory fałszywe uczucie samozadowolenia nie pozwoliło mi przerzucić się na coś innego.

– Co chcę robić? Jak, u licha, mogę odpowiedzieć na coś takiego? – zapytałam.

– A jak nie? Jeżeli szybko się stamtąd nie wyniesiesz, pewnego dnia obudzisz się jako czterdziestoletnia wiceprezes i skoczysz z mostu. W bankowości nie ma niczego złego, kochanie, po prostu to nie jest kariera dla ciebie. Powinnaś być wśród ludzi. Powinnaś trochę się pośmiać. Pisać. I nosić znacznie lepsze ciuchy.

Nie powiedziałam mu, że zastanawiam się nad szukaniem pracy w sektorze non-profit. Zacząłby perorować, jak to nie powiodła się jego kampania, żeby odtworzyć mój mózg po praniu, które zafundowali mi moi rodzice, i przez resztę wieczoru siedziałby przy stole załamany. Kiedyś spróbowałam, ale ledwie wspomniałam, że rozważam odbycie rozmowy w sprawie pracy w organizacji Świadome Rodzicielstwo, poinformował mnie, że chociaż to niezwykle szlachetna idea, prostą drogą doprowadziłaby mnie z powrotem do, że użyję jego słów Świata Wielkich Niedomytych. Tak więc podjęliśmy omawianie tych tematów co zwykle. Na pierwszy ogień poszło moje nieistniejące życie uczuciowe („Kochanie, jesteś po prostu za młoda i za ładna, żeby praca była twoją jedyną miłością”), potem było trochę pokrzykiwania o najnowszym felietonie Willa („Czy to moja wina, że Manhattan stał się do tego stopnia niewykształcony, że ludzie nie chcą już słyszeć prawdy o wybranych przez siebie urzędnikach?”). Cofnęliśmy się do czasów mojej szkolnej aktywności politycznej („Era agresji na szczęście już minęła”), a potem raz jeszcze wróciliśmy do najbardziej przez wszystkich ulubionego tematu wszech czasów, żałosnego stanu mojej garderoby („Źle dopasowane męskie spodnie nie są odpowiednim strojem na randki”).

W chwili gdy Will zaczynał skromny monolog o daleko idących korzyściach posiadania kostiumu Chanel, pokojowa zapukała do drzwi gabinetu, żeby poinformować nas, że kolacja stoi na stole. Zabraliśmy drinki i przeszliśmy do jadalni.

– Pracowity dzień? – zapytał Simon Willa, całując go na powitanie w policzek. Wziął prysznic i przebrał się w Hefnerowską lnianą piżamę, w ręku trzymał kieliszek szampana.

– Oczywiście, że nie – odparł Will, odstawiając swój dżin z tonikiem i nalewając szampana do dwóch wysokich kieliszków. Wręczył mi jeden. – Mam czas na oddanie tekstu do północy, czemu miałbym cokolwiek robić przed dziesiątą wieczorem? Co świętujemy?

Z entuzjazmem zajęłam się sałatką z gorgonzolą, wdzięczna, że jem coś, co nie pochodzi z ulicznego wózka, i upiłam łyk szampana. Gdybym zdołała jakoś wkręcać się tu na kolację co wieczór, nie wychodząc na największego nieudacznika świata, nie wahałabym się ani sekundy. Ale nawet ja miałam dość godności, by wiedzieć, że być osiągalną dla tych samych ludzi – nawet jeśli to twój wujek i jego partner – częściej niż raz w tygodniu na kolacji i raz na brunchu byłoby naprawdę żałosne.

– A to czemu? Musimy coś świętować, żeby wypić trochę szampana? – zapytał Simon, nakładając sobie kilka plastrów pieczeni, którą ich szef kuchni przygotował na główne danie. – Pomyślałem tylko, że byłaby to miła odmiana. Bette, jakie masz plany na resztę wieczoru?

– Przyjęcie zaręczynowe Penelope. Prawdę mówiąc, będę musiała się tam wybrać już niedługo. Obie matki zaplanowały całość, zanim Avery czy Penelope zdołali zaprotestować. Przynajmniej jest w jakimś klubie w Chelsea, a nie gdzieś na Upper East Side. Mam wrażenie, że to ich jedyne ustępstwo na rzecz własnych dzieci, żeby naprawdę dobrze się bawiły.

– Jak się nazywa ten klub? – zapytał Will, chociaż istniała niewielka szansa, by cokolwiek wiedział o tym miejscu, jeśli nie było ciemne, wykładane drewnem i wypełnione dymem z cygar.

– Penelope wspominała, ale nie pamiętam. Zaczyna się na B, chyba. Proszę – powiedziałam, wyciągając z torby oddarty skrawek papieru. – Na Dwudziestej Siódmej między Dziesiątą a Jedenastą. Nazywa się…

– Bungalow Osiem – odparli unisono.

– Skąd to wiecie?

– Kochanie, wymieniają go na Page Six tak często, jakby właścicielem tego cholernego miejsca był Richard Johnson *.

– Czytałem gdzieś, że wystrój jest wzorowany na bungalowach należących do hotelu Beverly Hills, a obsługa równie dobra jak tam. To tylko nocny klub, ale ten artykuł opisywał załogę, która spełni każdą zachciankę, od zamówienia specjalnego rodzaju rzadko spotykanego sushi po załatwienie helikopterów. Niektóre miejsca są modne przez kilka miesięcy, a potem znikają, ale wszyscy są zgodni, że Bungalow Osiem trzyma się mocno.

– Chyba przesiadywanie w wolne wieczory w Black Door niezbyt służy mojemu życiu towarzyskiemu – westchnęłam i odsunęłam talerz. – Nie będziecie mieli nic przeciwko temu, że wymknę się dzisiaj wcześniej? Penelope chce mnie tam widzieć, zanim zjawią się hordy przyjaciół Avery'ego i jej rodzina.

– Biegnij, Bette, biegnij. Popraw tylko szminkę i leć! I nie zaszkodziłoby, gdybyś znalazła sobie eleganckiego młodego dżentelmena do towarzystwa – oświadczył Simon, jakby istniały całe tłumy wspaniałych, godnych pożądania facetów, którzy tylko czekają, żebym wkroczyła w ich życie.

– Albo jeszcze lepiej ognistego młodego faceta, z którym pofiglujesz przez jeden wieczór. – Will mrugnął, tylko do pewnego stopnia żartując.

– Wy jesteście najlepsi – oświadczyłam, całując obu w policzki, po czym biorąc torbę i płaszcz. – Nie masz wyrzutów sumienia, namawiając jedyną siostrzenicę do czynów nierządnych, prawda?

– Absolutnie żadnych – zapewnił Will, gdy Simon z grobową miną kręcił głową. – Idź, bądź grzeczną laleczką i zabaw się, na litość boską, dobrze?

Kiedy taksówka zajechała przed klub, zobaczyłam tłum – kolejka szerokości trzech osób sięgająca do następnej przecznicy – i gdyby to nie było przyjęcie Penelope, kazałabym kierowcy jechać dalej. Zamiast tego przykleiłam do twarzy uśmiech i stanowczym krokiem skierowałam się na początek czterdziestoosobowej kolejki, gdzie stał wielki facet w słuchawkach jak z Secret Service, trzymający podkładkę do pisania.

– Cześć, nazywam się Bette. Ja na przyjęcie Penelope – powiedziałam, obrzucając kolejkę badawczym spojrzeniem i nie rozpoznając ani jednej twarzy.

Popatrzył na mnie bez wyrazu.

– Świetnie, miło mi cię poznać, Penelope. Gdybyś tylko mogła stanąć w kolejce ze wszystkimi, wpuścimy cię do środka najszybciej jak się da.

– Nie, chodzi o przyjęcie Penelope, a ja jestem jej przyjaciółką. Prosiła, żebym przyszła wcześniej, więc lepiej by było, gdybym mogła wejść od razu.

– Uhm, świetnie. Słuchaj, odsuń się i… – Przykrył słuchawkę dłonią i wydawało się, że uważnie słucha, kilkakrotnie kiwając głową i przyglądając się kolejce, która teraz ginęła za rogiem.

– Słuchajcie wszyscy – oznajmił, a jego głos natychmiast uciszył skąpo ubranych przyszłych imprezowiczów. – Zgodnie ze standardami wydziału straży pożarnej jesteśmy zapełnieni. Będziemy wpuszczali ludzi tylko wtedy, kiedy ktoś inny wyjdzie, więc albo się wyluzujcie, albo przyjdźcie później.

Pomruki niezadowolenia. Cóż, pomyślałam, to się po prostu nie uda. Facet najwyraźniej nie rozumie sytuacji.

– Przepraszam pana… – Spojrzał na mnie ponownie, teraz już wyraźnie zirytowany. – Oczywiście ma pan tu masę oczekujących, ale to przyjęcie zaręczynowe mojej przyjaciółki i ona naprawdę mnie potrzebuje. Gdyby pan znał jej matkę, zrozumiałby pan, że moje wejście jest bezwarunkowo konieczne.

– Mmm. Interesujące. Słuchaj, nie obchodzi mnie, czy twoja przyjaciółka Penelope wychodzi za księcia Williama. Nie ma mowy, żebym teraz kogoś wpuścił. Naruszylibyśmy przepisy przeciwpożarowe, a tego z pewnością byś nie chciała. – Potem jednak odezwał się łagodniejszym tonem. – Po prostu poczekaj w kolejce i wpuścimy cię najszybciej jak się da, dobrze? – Sądzę, że zamierzał mnie uspokoić, ale tylko bardziej się rozzłościłam. Wydawał mi się jakby znajomy, ale nie byłam pewna dlaczego. Spłowiały zielony T-shirt miał odpowiednio ciasny, żeby pokazać, że jeśli chce utrzymać kogoś na dystans, jest w stanie to zrobić, ale lekko workowate sprane dżinsy, zwisające nisko na biodrach, sugerowały, że nie bierze samego siebie zbyt serio. Dokładnie w chwili, kiedy w duchu niechętnie przyznałam, że ma najlepsze włosy, jakie widziałam u faceta – długość prawie do brody, ciemne, gęste i irytująco lśniące – narzucił na ramiona szarą sztruksową kurtkę i okazało się, że jakimś sposobem wygląda jeszcze bardziej milutko.

Zdecydowanie model. Powstrzymałam się od wygłoszenia jakiegoś supersnobistycznego komentarza na temat tego, co to jest poczucie władzy dla kogoś, kto najprawdopodobniej nie skończył nawet siódmej klasy, i przesunęłam się na koniec kolejki. Ponieważ uporczywe wysiłki dodzwonienia się na komórkę Penelope albo Avery'ego kończyły się przełączeniem do poczty głosowej, a tępak przy drzwiach wpuszczał średnio dwie osoby co dziesięć minut, stałam tam przez prawie godzinę. Snułam właśnie fantazje, w jaki sposób mogłabym upokorzyć albo uszkodzić bramkarza, kiedy na zewnątrz wymknęli się Michael i jego dziewczyna i zapalili papierosy kilka kroków od drzwi.

– Michael! – wrzasnęłam, świadoma, jak żałośnie to zabrzmiało, ale nic mnie to nie obeszło. – Michael, Megu, tutaj!

Spojrzeli ponad tłumem i mnie zauważyli, co pewnie nie było trudne, biorąc pod uwagę, że wrzeszczałam i machałam bez śladu godności. Odmachali i rzuciłam się w ich stronę prawie biegiem.

– Stoję przed wejściem do tej cholernej dziury całe wieki, a ten gigant, tępak po lobotomii nie chce mnie wpuścić. Penelope mnie zabije! – poinformowałam.

– Hej, Bette, też się cieszę, że cię widzę. – Michael nachylił się, żeby pocałować mnie w policzek.

– Przepraszam – mruknęłam, ściskając najpierw jego, a potem jego dziewczynę Megu, uroczą Japonkę, studentkę medycyny, z którą mieszkał. – Co u was? Jakim cudem udało się wam zjawić razem?

– Zdarza się to mniej więcej raz na pół roku. – Megu uśmiechnęła się, biorąc rękę Michaela i oplatając nią swoje plecy. – Rozkłady zajęć tak się nam ułożyły, że mamy dwanaście godzin, kiedy ja nie muszę być dostępna na wezwanie, a on nie jest w pracy.

– I przyszliście tutaj? Zwariowaliście? Megu, jesteś naprawdę niesamowita. Michael, zdajesz sobie sprawę, co to za skarb?

– Jasne – odparł, spoglądając na nią z uwielbieniem. – Wie, że Penelope mnie też by zabiła, gdybyśmy się nie zjawili, ale chyba już znikamy. Muszę być w pracy za, niech spojrzę, cztery godziny, a Megu miała nadzieję przespać się przez sześć godzin z rzędu pierwszy raz od kilku tygodni. Wygląda, że akurat wpuszczają do środka.

Odwróciłam się, żeby zobaczyć potężną wymianę wspaniałych łudzi: jedna fala wypłynęła na zewnątrz, najwyraźniej w drodze na „prawdziwą” imprezę w Tribeca, a druga została wchłonięta przez wnętrze, kiedy bramkarz zdjął aksamitną linę.

– Teraz możesz odwiedzić księżniczkę Penelope – powiedział, zamaszystym ruchem zapraszając mnie do środka, a drugą ręką poprawiając słuchawkę, przez którą otrzymywał jakieś informacje, z pewnością o kluczowym znaczeniu.

– Widzisz? Wchodzisz – rzucił Michael, pociągając Megu na ulicę. – Zadzwoń do mnie w tygodniu, to pójdziemy na drinka. Zabierz Penelope. Nawet nie miałem okazji z nią dzisiaj porozmawiać, a nie widzieliśmy się od wieków. Przekaż, że chciałem się pożegnać. – I już ich nie było, z pewnością nie mogli uwierzyć własnemu szczęściu, że zdołali uciec.

Odwróciłam się i zobaczyłam, że na chodniku ociąga się zaledwie parę osób rozmawiających przez komórki, i jest im najwyraźniej wszystko jedno czy wejdą. Nie wiadomo jakim sposobem tłum wyparował i wreszcie zostałam wpuszczona do środka.

– Rany, dzięki. Byłeś niesamowicie pomocny – powiedziałam do bramkarza, przepychając się obok masywnego ciała i przechodząc za aksamitną linę, którą dla mnie uniósł. Szarpnięciem otworzyłam ogromne szklane drzwi i weszłam do ciemnego foyer, gdzie Avery pogrążony był w namiętnej dyskusji z bardzo ładną dziewczyną z bardzo dużym biustem.

– Cześć, Bette, gdzie byłaś całą noc? – zapytał, podchodząc i wyciągając rękę, żeby wziąć mój płaszcz. W tej samej sekundzie wpadła Penelope. Wyglądała na spłoszoną, ale zaraz się uspokoiła. Miała na sobie krótką czarną koktajlową sukienkę i futrzany żakiecik, do tego srebrne sandałki na niesamowicie wysokich obcasach. Od razu wiedziałam, że to matka ją tak ubrała.

– Bette! – syknęła, łapiąc mnie za ramię i odciągając od Avery'ego, który natychmiast zagłębił się w rozmowie z tą dziewczyną. – Dlaczego to tyle trwało? Cierpię tu samotnie całą noc – jęczała.

Uniosłam brwi i rozejrzałam się.

– Samotnie? Widzę tu ze dwie setki ludzi. Znamy się tyle lat, a nie wiedziałam, że masz dwustu przyjaciół. Niezła impreza!

– Taak, rzeczywiście robi wrażenie, prawda? Dokładnie pięć osób przyszło, żeby zobaczyć się ze mną: moja matka, brat, jedna z dziewczyn z działu nieruchomości, sekretarka mojego ojca i teraz ty. Megu i Michael się zmyli, prawda? – Skinęłam głową. – Reszta jest od Avery'ego oczywiście. I przyjaciele mojej matki. Gdzieś ty była? – Upiła wielki łyk i podała mi kieliszek lekko drżącymi rękami, jakby to była lufka z krakiem, a nie szampan.

– Kochanie, jestem tu od ponad godziny, jak obiecałam. Miałam drobne kłopoty przy drzwiach!

– Niemożliwe! – Wyglądała na przerażoną.

– Owszem. Wyjątkowo uroczy ten bramkarz, ale nieużyty.

– Och, Bette, tak mi przykro! Czemu do mnie nie zadzwoniłaś?

– Dzwoniłam jakieś kilkadziesiąt razy, ale pewnie nie słyszałaś telefonu. Słuchaj, nie przejmuj się. Dziś jest twoja noc, więc spróbuj, no wiesz, dobrze się bawić.

– Znajdźmy dla ciebie drinka – odparła, chwytając cosmopolitana z tacy przechodzącego właśnie kelnera. – Widziałaś kiedyś coś podobnego?

– Szaleństwo. Od jak dawna twoja matka to planowała?

– Całe tygodnie temu przeczytała w Page Six, że widziano tutaj Gisele i Leo, jak się „migdalili”, więc pewnie zadzwoniła i od razu zarezerwowała salę. Ciągle mi powtarza, że to w takich miejscach powinnam bywać z powodu „ekskluzywnej klienteli”. Nie powiedziałam jej, że ten jedyny raz, kiedy Avery mnie tu zaciągnął, klientela właściwie uprawiała seks na parkiecie.

– To prawdopodobnie tylko by ją zachęciło.

– Prawda. – Wysoka jak modelka kobieta wcisnęła się między nas i zaczęła udawać, że całuje Penelope w sposób tak nieszczery, że dosłownie odskoczyłam w tył, łyknęłam drinka i ukradkiem się oddaliłam. Dałam się wciągnąć w bezsensowną rozmowę z kilkoma osobami z banku, które właśnie weszły i sprawiały wrażenie cierpiących na syndrom odstawienia po rozstaniu ze swoimi komputerami, najkrócej jak się dało pogawędziłam z matką Penelope. Natychmiast nawiązała do kostiumu i butów od Prady, które miała na sobie, a potem pociągnęła Penelope za rękę do innej grupy gości. Obrzuciłam przyodziany w ciuchy od Gucciego tłum i starałam się nie kurczyć ze wstydu w swoim kostiumie, który skompletowałam z ciuchów od J. Crew i Banana Republic, kupionych w necie o trzeciej nad ranem kilka miesięcy temu. Ostatnio Will szczególnie gwałtownie upierał się, że potrzebne mi są „wyjściowe stroje”, ale nie miał bynajmniej na myśli ciuchów z katalogu wysyłkowego. Miałam wrażenie, że każdy z tych ludzi mógłby – i zrobiłby to – czuć się zupełnie swobodnie, kręcąc się tu nago. Nawet lepsza niż ciuchy (idealne) była ich pewność siebie, która brała się z zupełnie czego innego. Dwie godziny i trzy cosmo później, zdecydowanie wstawiona, rozważałam powrót do domu. Zamiast tego złapałam kolejnego drinka i wyskoczyłam na zewnątrz.

Kolejka do wejścia zniknęła, pozostał po niej tylko bramkarz, który tak długo trzymał mnie w klubowym czyśćcu. Przygotowywałam sarkastyczne odzywki, na wypadek gdyby w jakikolwiek sposób się do mnie zwrócił, ale on tylko uśmiechnął się szeroko i ponownie skierował uwagę na książkę w miękkiej okładce, którą czytał. W jego masywnych rękach wyglądała jak zabawka. Pech, że był taki słodki, ale dumie zawsze tacy są.

– Więc co ci się we mnie nie spodobało? – Nie zdołałam się opanować. Przez pięć lat pobytu w mieście starałam się unikać miejsc z selekcjonerami i aksamitnymi linami, kiedy tylko się dało. Odziedziczyłam przynajmniej odrobinę pyszałkowatego egalitaryzmu moich rodziców albo poważną dozę braku pewności siebie, zależy, jak na to spojrzeć.

– Przepraszam?

– No wiesz, kiedy przedtem mnie nie wpuściłeś, mimo że to przyjęcie zaręczynowe mojej najlepszej przyjaciółki.

Pokręcił głową i na wpół uśmiechnął się do siebie.

– Słuchaj, to nic osobistego. Wręczają mi listę i każą się jej trzymać i panować nad tłumem. Jeżeli nie ma cię na liście albo zjawiasz się jednocześnie z setką innych osób, muszę przez jakiś czas przytrzymać cię na zewnątrz. Naprawdę tylko tyle.

– Jasne. – O mało nie przegapiłam wielkiego wieczoru mojej najlepszej przyjaciółki z powodu jego polityki dostępu. Zachwiałam się nieco i syknęłam: – Nic osobistego. Jasne.

– Myślisz, że potrzebne mi dzisiaj twoje grymasy? Cała masa ludzi znacznie bardziej fachowo zatruwa mi życie. Może po prostu zakończymy rozmowę i wsadzę cię do taksówki?

Pewnie z powodu czwartego cosmo – odwaga w płynie – nie miałam nastroju, żeby znosić jego protekcjonalne zachowanie, więc zrobiłam w tył zwrot na swoich koturnach i szarpnięciem otworzyłam drzwi. – Nie potrzebuję twojej łaski. Dzięki za życzliwość! – warknęłam i najbardziej trzeźwo jak mogłam, wmaszerowałam z powrotem do klubu.

Uściskałam Penelope, ucałowałam powietrze w pobliżu policzków Avery'ego, po czym ruszyłam prosto do drzwi, zanim ktokolwiek zdołał zainicjować kolejną boleśnie błahą rozmowę. Zauważyłam dziewczynę skuloną w kącie i szlochającą cicho, ale z przyjemną świadomością, że jest obserwowana przez innych, wyminęłam uderzająco modną zagraniczną parę, obściskującą się szaleńczo i gwałtownie ocierającą się biodrami. A potem z wielkim naciskiem postarałam się zignorować bramkarza mięśniaka, który, tak się przypadkiem złożyło, czytał zszargany egzemplarz Kochanka Lady Chatterley w miękkiej okładce (maniak seksualny!) i wystawiłam rękę, żeby zatrzymać taksówkę. Niestety, ulica okazała się zupełnie pusta i właśnie zaczął siąpić drobny deszcz, co praktycznie gwarantowało, że w najbliższej przyszłości nie powinnam spodziewać się taksówki.

– Hej, potrzebna ci pomoc? – zapytał, kiedy odsunął aksamitną linę, żeby wpuścić trzy piszczące, chwiejące się na nogach dziewczyny. – Ciężko tu o taksówki, kiedy pada.

– Nie, dzięki, wszystko w porządku.

– Jak uważasz.

Minuty zaczęły wydawać się godzinami, a ciepła letnia bryza gwałtownie zmieniła się w zimny uporczywy deszcz. Co właściwie chciałam udowodnić? Bramkarz przytulił się do drzwi, żeby choć trochę schronić się pod gzymsem, i wciąż spokojnie czytał, jak gdyby nieświadomy huraganu, który teraz nas smagał. Wpatrywałam się w niego, aż wreszcie podniósł wzrok, wyszczerzył zęby i powiedział:

– Taak, najwyraźniej świetnie sobie radzisz sama. Aż mi w pięty poszło, że nie bierzesz jednego z tych wielkich parasoli i nie idziesz kilka przecznic dalej, do Ósmej, gdzie bez kłopotu złapałabyś taksówkę. Świetne posunięcie.

– Macie parasole? – zapytałam, zanim zdążyłam się powstrzymać. Moja bluzka kompletnie przesiąkła wodą i czułam, że włosy przykleiły mi się do szyi jak mokry, zimny, skołtuniony koc.

– Jasne. Trzymamy je dokładnie na takie sytuacje. Ale ty na pewno nie byłabyś zainteresowana wzięciem jednego z nich, prawda?

– Słusznie, niczego mi nie trzeba. – I pomyśleć, że prawie zaczęłam się na niego napalać. W tym momencie przejechała korporacyjna taksówka i wpadłam na genialny pomysł, żeby zadzwonić po służbowy samochód UBS, który zabrałby mnie do domu.

– Cześć, tu Bette Robinson, numer rachunku sześć-trzy-trzy-osiem. Chcę, żeby samochód zabrał mnie…

– Wszystko zajęte! – warknęła dyspozytorka rozzłoszczonym głosem.

– Nie, chyba pani nie rozumie. Mam u państwa konto i…

Kliknięcie.

Stałam, przemakałam i gotowałam się ze złości.

– Nie ma samochodów, co? Pech – powiedział bramkarz, cmokając ze współczuciem, ale nie podnosząc oczu znad książki. Zdołałam przerzucić Kochanka Lady Chatterłey, kiedy miałam dwanaście lat i zebrałam tyle wiedzy o seksie, ile tylko się dało z gazet, książek oraz podręcznika dla dziewcząt Co się dzieje z moim ciałem?, ale kompletnie niczego nie pamiętałam. Może miało to coś wspólnego z kiepską pamięcią albo może chodziło o to, że przez ostatnie dwa lata seks jakoś nie zajmował mojej świadomości. Albo akcje moich ukochanych romansów całkowicie zajęły moje myśli. W każdym razie nie mogłam wymyślić żadnego szyderczego komentarza na temat książki, że nie wspomnę o czymś inteligentnym.

– Żadnych samochodów – westchnęłam tylko. – Dziś mi się nie wiedzie.

Przeszedł kilka kroków w deszczu i wręczył mi długą firmową parasolkę, już rozłożoną, z logo klubu widocznym po obu stronach.

– Weź to. Idź do Ósmej i jeżeli nadal nie będziesz mogła złapać taksówki, pogadaj z portierem w Serenie, Dwudziesta Trzecia między Siódmą a Ósmą. Powiedz mu, że ja cię przysyłam i on coś załatwi.

Rozważałam, czy nie minąć go i nie pójść do metra, ale myśl o jeździe metrem o pierwszej w nocy nie była zbyt kusząca.

– Dzięki – wymamrotałam, omijając jego z pewnością przepełnione mściwą satysfakcją spojrzenie. Wzięłam parasol i ruszyłam na wschód, czując, że mi się przygląda.

Pięć minut później ładowałam się na tylne siedzenie wielkiej żółtej taksówki, mokra, ale wreszcie w cieple.

Podałam kierowcy adres i wyczerpana osunęłam się na oparcie. O tej porze taksówki nadawały się do dwóch i wyłącznie dwóch rzeczy: obściskiwania się z kimś w drodze do domu z udanego wyjścia albo odbywania trzyminutowych lub krótszych pogaduszek z różnymi znajomymi osobami. Ponieważ żadna z tych dwóch opcji nie wchodziła w grą, oparłam mokrą głową o kawałek brudnego winylu, gdzie przed moją spoczywało tak wiele tłustych, niemytych, pijanych, zamieszkanych przez wszy i generalnie zaniedbanych głów, i zamknęłam oczy. Czekałam na pełne kichnięć histeryczne powitanie, które wkrótce urządzi mi Millington. Komu potrzebny facet – albo nawet świeżo zaręczona najlepsza przyjaciółka – kiedy ma psa?

Загрузка...