Trzeciego dnia po przylocie do Wiednia wezwał mnie do siebie szef wiedeńskiej rezydentury dyplomatycznej GRU, generał-major Golicyn.
— Walizki już rozpakowane?
— Jeszcze nie, towarzyszu generale.
— To się nie spiesz. _ ?
Potężna pięść huknęła w dębowe biurko, aż podskoczyła filiżanka:
— W piątek leci nasz samolot do Moskwy. Odeślę cię z powrotem, leniu patentowany! Gdzie twoje werbunki?!
Czerwony ze wstydu wypadłem z generalskiego gabinetu prosto na „przodek” — do wielkiej sali rezydentury. Nikt nie zwrócił na mnie uwagi, wszyscy zanadto pochłonięci byli pracą. Trzy osoby stały pochylone nad wielkim planem miasta, ktoś pisał na maszynie, inni usiłowali bezskutecznie wcisnąć wielki, szary podzespół elektroniczny z francuskim napisem do kontenera poczty dyplomatycznej. Tylko jeden stary wyga użalił się nade mną:
— Nawigator, rzecz jasna, obiecał, że odeśle cię następnym lotem? To niewykluczone.
— Cóż mam począć?
— Pracować.
Była to doskonała rada, na lepszą nie miałem co liczyć. Jeżeli ktoś wie, gdzie i jak można zdobyć tajne papiery, to sam się tym zajmuje. Po cóż miałby dzielić ze mną swoje zasługi?
Nie miałem wyboru, zabrałem się ostro do roboty. Nie zdołałem przed piątkiem nikogo zwerbować — cztery dni to jednak zbyt krótki okres — ale wykonałem krok we właściwym kierunku i rezydent zawiesił mój odlot na tydzień, potem na następny. W ten sposób przepracowałem u generała Golicyna cztery lata. Zresztą wszyscy, łącznie z Pierwszym Zastępcą, byli w takiej samej sytuacji.
Jestem szpiegiem.
Ukończyłem Wojskową Akademię Dyplomatyczną i pół roku spędziłem na stażu w IX Zarządzie Służby Informacji GRU. Potem z pionu analizy danych przeniesiono mnie do działu zajmującego się ich zdobywaniem. Nie, informacji nie zdobywa się wyłącznie za granicą.
Związek Radziecki odwiedzają miliony cudzoziemców, część z nich jest w posiadaniu interesujących nas wiadomości. Tych właśnie należy wyławiać, werbować, wydzierać im sekrety — siłą, postępem albo pieniędzmi.
Praca przy zdobywaniu informacji, to bezwzględna walka tysięcy oficerów KGB i GRU o najbardziej interesujących obcokrajowców. Jak sfora psów rzucają się na zdobycz. I jest to doprawdy pieskie życie. W Moskwie kieruje tą robotą bezwzględny generał-major GRU Borys Aleksandrów, któremu najtrudniejsze nawet zadania wydają się wykonalne, który bez wahania z powodu błahych potknięć łamie kariery młodym wywiadowcom. Rok przepracowałem w Zarządzie generała Aleksandrowa. Był to najcięższy rok w moim życiu. Ale był to zarazem rok mojego pierwszego werbunku, rok pierwszego samodzielnie zdobytego tajnego dokumentu. Ten kto potrafi dokonać tego w Moskwie, która już nie ma dla nas wielu tajemnic — może liczyć na wyjazd. Kto potrafi pracować w Moskwie, wszędzie da sobie radę. Dlatego właśnie siedzę w malutkiej wiedeńskiej piwiarni, ściskając w dłoni zimny, wilgotny kufel aromatycznego, prawie czarnego piwa.
Jestem oficerem zdobywającym informacje, tak zwanym oficerem operacyjnym. Moi starsi koledzy mają pełne ręce roboty, każda akcja wymaga odpowiedniego ubezpieczania. Trzeba odwracać uwagę policji, skontrolować na trasie „testowej” każdego oficera wyruszającego na operację, ubezpieczać go podczas sekretnego spotkania, trzeba odbierać od niego zdobyte materiały i ryzykując własną karierę dostarczać je do rezydentury. Trzeba regularnie odwiedzać skrytki i skrzynki kontaktowe, kontrolować sygnalizację, wykonywać tysiące czynności, często nie rozumiejąc ich sensu i znaczenia. Wszystko to wymaga wytężonej pracy, wszystko wiąże się z ryzykiem.
Ambasada radziecka w Wiedniu do złudzenia przypomina Łubiankę. Ten sam styl, te sam barwy. Typowe bezpieczniackie bezguście. Sztuczny majestat. Klasycyzm rodem z Łubianki. W swoim czasie mój kraj obfitował w takie napuszone budowle — kolumny, fasady, gzymsy, iglice, wieżyczki, balkoniki. Wewnątrz ambasady też jak na Łubiance: ponuro i szaro. Obsypujące się sztuczne marmury, spleśniała sztukateria, obite skórą drzwi, czerwone dywany, nieśmiertelna woń tanich bułgarskich papierosów.
Jednak nie cała ambasada przypomina filię Łubianki. Jest tu jedna wydzielona wyspa, będąca suwerenną i niezależną ekspozyturą Akwarium. Mamy nasz własny styl, własne tradycje i reguły. Gardzimy stylem Łubianki. Nasz jest prosty, surowy, żadnych upiększeń, nic zbędnego. Ale nasz styl kryje się pod ziemią. Tylko my możemy go zobaczyć. Tak jak w Moskwie, gdzie potężne gmachy KGB wznoszą się w samym środku miasta, a budynki GRU są skrzętnie ukryte. GRU tym się różni od KGB, że jest organizacją tajną. Tu, w Wiedniu, podobnie: bezpieczniacki styl wystawiony na pokaz, styl GRU starannie zakamuflowany.
Lecz na terenie radzieckiej ambasady istnieje jeszcze jeden, trzeci styl. W zarośniętym ogrodzie wznoszą się surowe i majestatyczne dzwonnice cerkwi prawosławnej. Pięć kopuł zwieńczonych złotymi krzyżami, nad nimi jeszcze jedna kopuła, też z krzyżem. Dlaczego nie zburzyli tej świątyni? Nie wiem. Stoi dumna i niezawisła, jej złote krzyże górują nad czerwoną flagą.
Dobrze wiem, że Boga nie ma. Nigdy w życiu nie byłem w kościele. Nigdy w życiu nie przystanąłem przed żadną cerkwią, choćby zburzoną, oprócz tej jednej, w Wiedniu. Dzień w dzień mijam ją w drodze do pracy. Nie wiem, dlaczego budzi we mnie dziwny niepokój. Jest w niej coś mistycznego i magicznego. Od ponad stu lat stoi w tym samym miejscu. Rzecz jasna, przez ostatnie 50 lat nie odprawiono tu żadnej mszy, jej dzwony głucho milczały. Ale i bez bicia dzwonów jest po prostu piękna.
Mijam cerkiew i patrzę pod nogi. Czuję, że jeśli podniosę wzrok, nie zdołam się powstrzymać, by nie paść na kolana przed tym tajemnym, kuszącym pięknem — i tak pozostać na zawsze.
Melduję o moich pierwszych posunięciach. Nawigator słucha w milczeniu, nie przerywa. Wzrok wbity w biurko. Dziwne. Abecadło szpiega każe patrzeć rozmówcy prosto w oczy, wytrzymać przeciągłe spojrzenie. Dlaczego więc szczwany lis nie respektuje elementarnych zasad? Coś tu nie gra. Spinam się wewnętrznie, nie spuszczając zeń wzroku, i w myślach szykuję się na najgorsze.
— Dobra — powiedział wreszcie, nadal nie odrywając wzroku od papierów — w przyszłości nadal będziesz pracować pod kontrolą Pierwszego Zastępcy, ale dwa razy na miesiąc wysłucham cię osobiście. Jak na pierwsze tygodnie zrobiłeś niemało, dlatego dam ci teraz poważniejsze zadanie. Udasz się na spotkanie z człowiekiem, którego zwerbował Pierwszy Zastępca. Nie chcę, aby sam poszedł na spotkanie, to zbyt ryzykowne. Dlatego pójdziesz ty. Ten człowiek ma dla nas szczególne znacznie. Towarzysz Kosygin osobiście interesuje się naszą pracą. Nie mamy prawa zmarnować takiego człowieka. Pracuje w Niemczech Zachodnich, skąd dostarcza nam części do amerykańskich rakiet przeciwpancernych TO W. Przerzucimy cię dyskretnie do RFN. Zobaczysz się z facetem. Otrzymasz części. Opłacisz usługi. Zjeździsz szmat drogi, żeby zatrzeć ślady. Spotkasz się z pomocnikiem radzieckiego attache wojskowego w Bonn. Przekażesz mu towar, ale w opakowaniu. Nie powinien wiedzieć, co otrzymał. Dalej ładunek pojedzie pocztą dyplomatyczną do Akwarium. Pytania?
— Dlaczego by nie zlecić całej operacji naszym oficerom w RFN?
— Po pierwsze dlatego, że jeśli jutro Niemcy Zachodnie wywalą wszystkich naszych dyplomatów, to strumień informacji o RFN nie zmaleje. Będziemy odbierać tajne przesyłki przez Austrię, Nową Zelandię, Japonię. Dla KGB ekspulsja całej siatki szpiegowskiej z Wielkiej Brytanii oznacza katastrofę; dla nas nie. Nadal możemy otrzymywać angielskie sekrety przez Austrię, Szwajcarię, Nigerię, Cypr, Honduras i te wszystkie kraje, w których znajdują się oficerowie Akwarium.
— Po drugie dlatego, że po otrzymaniu zdobytych przez nas części rakiet szef GRU zwoła wszystkich dyplomatycznych i „nielegalnych”{„Nielegalna” siatka, „nielegalna” rezydentura — agentura wywiadowcza w danym kraju składająca się z ludzi ukrywających swoje powiązania z ZSRR: mieszkańców tego kraju, obywateli państw zaprzyjaźnionych i osób pod przybraną tożsamością. Działa równolegle do „jawnej” sieci — „rezydentury dyplomatycznej” czyli agentów występujących jako radzieccy dyplomaci, przedstawiciele Aeroflotu, Inturistu itp. (przyp. tłum.).} rezydentów GRU w Niemczech Zachodnich i całej tej ósemce generałów zada pytanie: „Jak to się dzieje, że Golicyn będąc w Austrii potrafi zdobywać takie cacka na terytorium RFN, a wy, tacy i owacy, siedzicie tu, na miejscu — i nic?! Czekacie, aż same wpadną wam do kieszeni? Do kitu z taką robotą!” Właśnie w taki sposób, Suworow, rodzi się konkurencja, a tylko bezwzględna konkurencja leży u podstaw naszych sukcesów. Wszystko zrozumiałeś?
— Wszystko, towarzyszu generale.
— Chcesz o coś spytać?
— Nie.
— Chcesz, znam twoje pytanie! Jedno nie daje ci teraz spokoju: za te części Pierwszy Zastępca dostanie order, a ryzykować za niego będzie młody kapitan i gówno mu z tego ryzyka przyjdzie. Tak myślisz?
Nagle odrywa oczy od papierów. To jest jego sztuczka! Wyczekał z tym spojrzeniem do ostatniej chwili. Wzrok ma okrutny, żadnej iskierki. Rzuca spojrzenie niespodziewanie, błyskawicznie. Nie byłem na to przygotowany. Wytrzymuję jego wzrok, ale wiem, że nie potrafię skłamać.
— Tak, towarzyszu generale.
— Pracuj aktywnie. Szukaj. Werbuj. Wtedy i ciebie będzie ktoś asekurować. Będziesz pracować wyłącznie głową, a ktoś inny za ciebie nadstawi karku.
Zadrgały mu mięśnie twarzy, wzrok zimny, ołowiany.
— Szczegóły uzgodnisz z Pierwszym Zastępcą. Możesz się odmeldować.
Strzeliłem obcasami i zawróciwszy na pięcie opuściłem gabinet dowódcy. Na korytarzu pusto. W dużej sali — żywej duszy. Urządzenie do klimatyzacji z cichym świstem rzuca w półmrok strumień chłodnego powietrza. Podkręciłem nieco błękitne oświetlenie i po gęstym, tłumiącym dźwięk kroków dywanie przeszedłem w najdalszy koniec sali do sejfów. Kilka sekund gapię się bezmyślnie na obrotową tarczę, ciężko wzdycham i wykręcam kombinację cyfr. Ciężkie drzwi pancerne ustępują płynnie i bezszelestnie, odsłaniając dwanaście par niewielkich masywnych drzwiczek. Własnym kluczem otwieram te, na których widnieje starannie namalowany numer 41. W środku spoczywa moja teczka. Zamykam sejf, kładę j ą na swoim biurku, ostrożnie ciągnę za dwa jedwabne sznurki, naruszając wyraźny wzór dwóch pieczęci — najpierw z godłem, potem mojej. Z teczki wyjmuję kartkę sztywnego białego papieru z regularną kolumną napisów, raz jeszcze westchnąwszy głęboko, notuję:
„Teczkę nr 11 otwarto w dniu 13 lipca, godzina 12.43 czasu miejscowego”. Cofam się nieco, podpisuję.
Ostrożnie chowam papier do teczki, po czym wyciągam cieniutką błyszczącą aktówkę z numerem 173-W-41. Pierwsza kartka gęsto zapisana, następne zupełnie czyste. Jedną z nich ujmuję ostrożnie w dwa palce i kładę przed sobą. W lewym górnym rogu stawiam własną pieczątkę, po czym wkręcam kartkę do maszyny. W prawym górnym rogu jak zwykle szybko wystukuję „Ściśle tajne”, następnie, przepuściwszy kilka linii, na samym środku: PLAN.
Opieram głowę na ręce, tęsknie spoglądam na ścianę. Aż mnie rozsadza z wściekłości. Nienawidzę całego świata, nienawidzę siebie, nienawidzę biurka, błękitnego światła, brązowych dywanów i zielonych teczek.
Spośród ludzi i przedmiotów, których nienawidzę, wynurza się jedna twarz, najbardziej nienawistna. Twarz Nawigatora.
Łatwo jest wydawać rozkazy! Przecież to.nie dowodzenie dywizją. Pójdź tam, zrób to. Wszak nigdy nie byłem w Niemczech Zachodnich. Posłać mnie ha taką robotę po trzech tygodniach pracy w rezydenturze! A jeżeli zawalę całą operację?
Gdybym mógł w tej chwili dać komuś w gębę, ulżyłoby mi z pewnością. Omiotłem wzrokiem wypolerowaną powierzchnię biurka szukając czegoś, na czym mógłbym wyładować swoją złość. Wpadł mi w rękę gustowny kubeczek pełen długopisów i ołówków. Ścisnąłem go w dłoni, oglądając uważnie, po czym z całej siły trzasnąłem o ścianę.
— Szajba ci odbiła?
Odwracam się. Za moimi plecami, koło sejfów — Pierwszy Zastępca. Pogrążony w myślach nawet nie zauważyłem, kiedy się pojawił.
— Przepraszam — wydusiłem z siebie, nie podnosząc wzroku.
— O co chodzi?
— Nawigator polecił mi udać się na spotkanie z waszym człowiekiem…
— No to ruszaj. Co za problem?
— Szczerze mówiąc nie wiem, od czego zacząć, co robić…
— Napisać plan! — wybuchnął nagle. — Napisz, ja ci podpiszę, i w drogę…
— A jeżeli wypadki potoczą się niezgodnie z moim planem?
— Że co proszę? — patrzy zdumiony. Spogląda na zegarek, na mnie, wzdycha i mówi z wyrzutem: — Zabieraj swoje papiery. Chodźmy.
Gabinet instruktażowy zawsze kojarzy mi się z kajutą na wielkim luksusowym statku. Kiedy system ochronny jest włączony, podłoga, ściany i sufit pomieszczenia ledwo wyczuwalnie wibrują, jak pokład liniowca, gdy pełną parą pruje fale oceanu. Wewnątrz murów, za warstwami izolacji, umieszczone są potężne zagłuszarki. Izolacja tysiąckrotnie osłabia ich ryk, a w pomieszczeniu słychać tylko stłumiony pomruk, jakby szum dalekiego przypływu.
Gabinet instruktażowy lśni bielą. Niektórzy nazywają to pomieszczenie „blokiem operacyjnym”. Ja tej nazwy nie lubię, zawsze mówię „kajuta”. W kajucie stoi tylko stół i dwa krzesła. Zarówno stół, jak i krzesła są przezroczyste, co stwarza wrażenie luksusu i niecodzienności.
Pierwszy Zastępca gestem pokazuje mi krzesło i siada naprzeciw.
— Na Cmentarzysku Słoni nie nauczono cię niczego pożytecznego. Jeżeli chcesz odnosić sukcesy, musisz przede wszystkim zapomnieć o wszystkim, czego uczono cię w Akademii. Słoniami zostają ci, którzy sami nie potrafią pracować w terenie. Teraz słuchaj uważnie. Przede wszystkim trzeba ułożyć plan. Musisz go rozpisać na różne warianty i przedstawić swoje postępowanie w odpowiednich sytuacjach. Im więcej napiszesz, tym lepiej. Plan jest zabezpieczeniem na wypadek fiaska. Gdyby Akwarium rozpoczęło dochodzenie, wówczas masz solidny argument na swoją korzyść: proszę, fazę przygotowawczą potraktowałem bardzo poważnie. Zapamiętaj: czym więcej papieru, tym czystszy tyłek. Po napisaniu planu weź się do przygotowań. Odpręż się maksymalnie, posiedź w saunie. Wyrzuć z siebie wszelkie negatywne emocje, stresy, wątpliwości. Musisz wyruszać na akcję z absolutnym przeświadczeniem ojej powodzeniu. Jeżeli nie masz tej pewności, lepiej zrezygnuj na wstępie. Najważniejsze to narzucić sobie ton agresywnego zwycięzcy. Kiedy już odprężysz się należycie, posłuchaj Wysockiego, na przykład „Obławy”. Ta muzyka powinna brzmieć w tobie podczas całej operacji. Zwłaszcza gdy będziesz już wracać. Największych błędów dopuszczamy się po udanym spotkaniu, w drodze powrotnej. W radosnym uniesieniu zatracamy ducha agresywnego zwycięzcy. Nie wyzbywaj się tego uczucia dopóty, dopóki nie zatrzasną się za tobą nasze pancerne drzwi. Powtarzam: najważniejsze to nie plan, lecz nastawienie psychiczne. Jesteś zwycięzcą tak długo, jak długo sam czujesz się zwycięzcą. Życzę ci powodzenia.
Do spotkania zostało jeszcze 27 minut. Czas wlecze się niemiłosiernie. Siedzę w starym, poobijanym samochodzie, zaparkowanym na poboczu leśnej drogi. Według paszportu jestem obywatelem jugosłowiańskim, ni to turystą, ni to bezrobotnym. Mój Boże! Dopiero tu, na miejscu zorientowałem się, jaką masę ludzi wciągnięto do operacji, bym w efekcie mógł znaleźć się w tym lesie. Ktoś musiał wynająć dla mnie wóz, tak, aby nikt się nie zorientował, że to obywatel radziecki zażyczył sobie właśnie starego grata. Ktoś inny pomógł mi przekroczyć granicę. Ktoś wreszcie zdobył dla mnie solidne papiery.
No więc siedzę i czekam. Szkatułkę złotych monet na wszelki wypadek zakopałem w pobliskim zagajniku. Gdyby aresztowano nas podczas spotkania, te pieniądze stanowiłyby dodatkową okoliczność obciążającą. Jestem przecież biednym włóczęgą. Skąd więc złote dukaty? Nasz „przyjaciel” zażądał zapłaty nie w dolarach, nie w markach, ale właśnie w złocie. Wymyślił, cwaniaczek, że w razie wpadki będzie się tłumaczyć, że to spadek po prababce.
Czekam. „Przyjaciel” czy — jak go nazywamy — „specjalne źródło” ma się zjawić o 13.00. Moje znaki rozpoznawcze to japońskie radyjko w lewej ręce i znaczek piłkarski w klapie. Jego mam poznać po tym, że zjawi się punkt trzynasta i zapyta o godzinę, stojąc po mojej prawej ręce.
Ciekawe w jaki sposób nasz przyjaciel zdobywa części amerykańskich rakiet przeciwpancernych? Czyżby był generałem? A może konstruktorem? Któż inny mógłby zwędzić taką część, bo ani inżynier, ani magazynier, ani strażnik w fabryce zbrojeniowej. Każdy wyprodukowany element jest odpowiednio ponumerowany. Właściwie konstruktor i generał też nie mogą ukraść kawałka rakiety. Ktoś jeszcze wyżej? A jeżeli to generał albo naczelny inżynier, to w jaki sposób Pierwszy Zastępca zdołał nawiązać z nim kontakt i go zwerbować?
Niezbyt odpowiada mi rola turysty nędzarza: podarty sweter, znoszone buty. I w takim stroju mam spotkać amerykańskiego generała? Co sobie pomyśli o GRU, gdy ujrzy mój pogruchotany wehikuł?
Wybiła umówiona godzina. Nikt się nie zjawia. Generale, co z twoją dyscypliną? Zza zakrętu wyłania się wielki zabłocony traktor z przyczepą. Stary Niemiec, rolnik, cuchnie nawozem. Niech to szlag, tego tylko brakowało! Spędziłem tu dwie godziny i — żywego ducha. Pewnie przez następnych pięć dni też ludzka noga tu nie postanie. A tego właśnie teraz diabli nadali! No zjeżdżaj, byle szybciej. Jak na złość zatrzymuje traktor, wysiada. Czego chcesz, stary durniu? — Która godzina? — pyta. Masz godzinę! Podtykam mu zegarek pod sam nos. Zobaczyłeś i jazda. Ale jemu nie spieszy się. Stoi koło mnie po prawej, pokazuje na przyczepę. Cholera jasna, pewnie coś nawaliło, trzeba będzie pomóc, a tu lada chwila generał się zjawi… I nagle olśnienie: skąd mi przyszło do głowy, że „specjalne źródło” to generał? Wskakuję na przyczepę, zdzieram podarty zatłuszczony brezent. Wielkie nieba! Pod plandeką — pogruchotane szczątki rakiety TOW. Pamiętacie ten drapieżny srebrzysty ryjek? Przerzucam do bagażnika odłamki stabilizatorów, zakurzone obwody drukowane, poszarpane, splątane przewody, rozbity i zabłocony blok układu naprowadzania. Danke schón. l biegiem za kierownicę. Chłop groźnie stuka laską po masce samochodu. O co chodzi, stary capie? Gestem pokazuje, że czeka na zapłatę. Na śmierć zapomniałem. Pędem do zagajnika, wykopuję szkatułkę. Bierz. Teraz dopiero gęba mu się rozjaśnia. Sprawdź jeszcze na ząb, dziadygo! Na co ci, staruchu, tyle złota? I tak do grobu ze sobą nie zabierzesz. Przypomniała mi się instrukcja: „specjalne źródła” należy szanować, a przynajmniej okazywać szacunek. Więc uśmiecham się do niego.
Rusza w swoją stronę, ja w przeciwną. Szybko oddalam się z miejsca spotkania. Teraz rozumiem prosty mechanizm całej operacji.
Amerykańska l. Dywizja Pancerna otrzymała rakiety TOW i strzela nimi na poligonie. Naturalnie bez głowic bojowych. W końcowej fazie lotu pocisk po prostu rozbija się uderzając o miękki grunt.
U nas podczas strzelania Falangami albo Trzmielami ogromne przestrzenie poligonu pokrywa się brezentem, a po zakończeniu ćwiczeń rzuca się batalion do wyszukiwania najdrobniejszych odłamków. Amerykańska armia takimi głupstwami nie zajmuje się, dlatego nie ma potrzeby werbować generałów czy naczelnych inżynierów, wystarczy skaptować pastucha, leśniczego, stróża, chłopa. Nazbiera wam odłamków choćby i dwieście kilo. Ile zmieści się w bagażniku! Stary śmierdzący łajnem chłop może stać się „specjalnym źródłem” i za trzydzieści srebrników sprzeda wszystko, czego dusza zapragnie.
Nie ma głowic? To bez znaczenia. Bez głowic układ naprowadzania zostaje niemal nienaruszony. Zresztą nasze głowice dorównują amerykańskim. Interesuje nas układ naprowadzania, obwody drukowane. Nasi spece oczyszczą je i wypucują na medal. Jeśli czegoś zabraknie — przywieziemy następnym razem. Chcemy zbadać skład stopów, materiałów kompozytowych, mechanizm otwierania stabilizatorów, resztki paliwa, nawet osad na turbinach sterujących — to wszystko stanowi dla nas bezcenny materiał. I wszystko to spoczywa w moim bagażniku. I wszystkim tym interesuje się osobiście towarzysz Kosygin.
Pędzę prostymi jak strzała niemieckimi autostradami. Hitler budował. Solidnie. Dodaję gazu, podśpiewuję pod nosem. Kiedy wrócę, udam się do Nawigatora i Pierwszego Zastępcy, żeby ich przeprosić. Nie wiem za co, ale podejdę i powiem: „Towarzyszu generale, proszę mi wybaczyć”, „towarzyszu pułkowniku, jeśli możecie — wybaczcie”.
Są wywiadowcami najwyższej klasy. Tylko tak należy działać. Szybko, bez przyciągania uwagi. Jestem gotów ryzykować własną karierę i własne życie dla dobra sprawy, dla powodzenia waszych olśniewających swoją prostotą operacji. Wybaczcie mi, proszę.
Uważa się na ogół, że początkujący szpieg, występujący jako dyplomata, dziennikarz czy biznesmen w pierwszych miesiącach pracy na placówce winien unikać udziału w aktywnych operacjach. Tymczasem ma za zadanie wczuć się w rolę: poznać miasto i kraj, w którym będzie pracować, poznać obowiązujące przepisy, obyczaje, tradycje. Liczne służby wywiadowcze tak właśnie przygotowują swoich agentów do przyszłych odpowiedzialnych zadań. W tym czasie miejscowa policja nie zwraca na nich specjalnej uwagi, miejscowa policja ma dość kłopotów z rutynowanymi szpiegami.
Ale GRU to wywiad szczególny. Nie przypomina żadnego innego. Skoro w początkowym okresie cieszysz się względną swobodą — wykorzystaj to maksymalnie.
Przez pierwszy miesiąc byłem w nieustannym ruchu: umieściłem jakiś pakiet w skrytce, przez tydzień obserwowałem miejsce, gdzie ktoś miał zostawić umówiony sygnał, nocą odbierałem w lesie jakieś skrzynki i dostarczałem je do ambasady, ściągałem naszych oficerów, gdy grupa nasłuchu stwierdziła zwiększoną aktywność policyjnych nadajników w rejonie operacji. Moja działalność sprowadzała się do ubezpieczania innych, pomocy innym, do udziału w operacjach, których celu ani znaczenia nie znałem. W naszej rezydenturze na czterdziestu oficerów GRU z pionu operacyjnego ponad połowa wykonuje taką robotę — „ubezpieczają ogon”. Przezywa się ich pogardliwie chartami. Chart to pies myśliwski, którego karmić dużo nie trzeba, a gania się go po polach i lasach w poszukiwaniu lisów czy zajęcy. Można napuścić charty także na grubego zwierza, oczywiście nie w pojedynkę, lecz całą zgrają. Chart — to długie nogi i mała głowa.
Wszystko jest względne na tym świecie. Jestem oficerem Sztabu Generalnego. W stosunku do milionów oficerów Armii Radzieckiej należę do najwyższej elity. W ramach Sztabu Generalnego jestem oficerem GRU, a więc wyższą kastą wśród tysięcy innych oficerów tegoż Sztabu. W GRU jestem oficerem „wyjazdowym”, co oznacza, że można mnie wypuszczać na robotę za granicę. Oficerowie „wyjazdowi” — to znacznie wyższa kategoria niż zwyczajni oficerowie GRU, których za granicę się nie puszcza. Wśród „wyjazdowych” również zaliczam się do lepszej klasy, ponieważ należę do sekcji operacyjnej, a ta ceni się wyżej od naszej służby łączności i nasłuchu, od służb wartowniczych, od naszych mechaników i techników. Wewnątrz elity natomiast jestem plebejuszem.
Oficerowie pionu zdobywania informacji dzielą się na charty i wikingów. Ci pierwsi — to uciskana, pozbawiona wszelkich praw większość uprzywilejowanej kasty oficerów operacyjnych. Każdy pracuje pod ścisłą kontrolą jednego z zastępców rezydenta, niemal nigdy nie spotykając samego rezydenta. Polujemy na tajemnice, mówiąc ściślej na ludzi, będących w posiadaniu tych tajemnic. To nasza główna działalność. Poza tym jesteśmy bezlitośnie wykorzystywani do ubezpieczania tajnych operacji, których znaczenia możemy się tylko domyślać.
Wikingowie stoją znacznie wyżej w hierarchii rezydentury. W języku Prasłowian Wikingowie oznaczali nieproszonych, zamorskich przybyszów — okrutnych, podstępnych, drapieżnych, zuchwałych. Nasi wikingowie pracują pod osobistą kontrolą rezydenta, respektują jego zastępców, ale operacje prowadzą najczęściej samodzielnie. Ci, którzy odnoszą najwięcej sukcesów, z czasem sami zostają zastępcami rezydenta. Wówczas otrzymują do dyspozycji zgraję chartów.
Pierwszy Zastępca rezydenta sprawuje ogólną kontrolę nad ekipą. Aktywny i zdolny oficer wyspecjalizowany w zdobywaniu informacji nadzoruje — prócz własnych bieżących operacji i swoich chartów — również grupę nasłuchu radiowego, a także pracę wszystkich oficerów, w tym również technicznych i operacyjno-technicznych. Odpowiada przy tym za ochronę rezydentury i jej bezpieczeństwo. Nie podlegają mu jedynie szyfranci, którymi dowodzi sam rezydent.
Rezydent czyli Dowódca, czyli Nawigator, czyli Przechera odpowiada za wszystko. Posiada praktycznie nieograniczone pełnomocnictwa. Dla przykładu, ma prawo zabić każdego z podlegających mu oficerów, włącznie z Pierwszym Zastępcą, gdyby w grę wchodziło bezpieczeństwo rezydentury, a ewakuacja oficera powodującego zagrożenie nie była możliwa. Prawo zabijania oficerów GRU ma — oprócz rezydentów — jedynie Sąd Najwyższy i to wyłącznie za zgodą KC. Tak więc nasz Dowódca jest w pewnych kwestiach ponad Sąderr. Najwyższym; nie potrzebuje żadnych rad ani konsultacji. Decyduje sam. Nasz Nawigator podlega szefowi 5. Sektora I Zarządu GRU, jednak w wielu sprawach podporządkowuje się wyłącznie szefowi GRU. W razie różnicy zdań ma prawo w wyjątkowych okolicznościach komunikować się bezpośrednio z Komitetem Centralnym. Bezgraniczną władzę Rezydenta równoważy jedynie fakt istnienia równie potężnej, niezależnej i antagonistycznej rezydentury KGB. Obaj rezydenci nie są podporządkowani ambasadorowi. Ambasador figuruje wyłącznie jako parawan dla zamaskowania w składzie radzieckiej misji obecności dwóch grup uderzeniowych. Zrozumiałe, że w obecności osób postronnych obaj rezydenci — dyplomaci wysokiej rangi — okazują mu pewien szacunek. Na tym szacunku kończy się ich zależność od ambasadora. Każda rezydentura posiada na terenie ambasady własne, wydzielone terytorium, którego broni przed obcymi jak twierdzy.