Niezapomniany luty 1971 roku. Szef GRU generał-pułkownik Piotr Iwaszutin otrzymał stopień generała armii. Akwarium szaleje z zachwytu. Cały Sztab Generalny nie posiada się z radości. Wywiad wojskowy górą! Przewodniczący KGB Jurij Andropow nadal będzie tylko generałem-pułkownikiem. Co za afront!
Wiemy doskonale, że Komitet Centralny świadomie dolewa oliwy do ognia i zderzenie KGB — GRU jest nieuniknione. Jakiś czas temu doszło do zachwiania równowagi między KGB i wojskiem, i oto KC stara się skorygować przeoczenie. Rozpoczęła się czystka w średnim aparacie KGB. Trwają masowe dymisje pułkowników i generałów-majorów KGB. Towarzyszą im promocje oficerów i generalicji GRU, całego Sztabu Generalnego, całej Radzieckiej Armii. Głównodowodzącego Północno-Kaukaskiego Okręgu Wojskowego generała-lejtnanta wojsk pancernych Litowcewa awansowano do rangi generała-pułkownlka. Czy pamiętacie, towarzyszu generale, wasz trudny start na tym stanowisku? Ktoś wam wówczas przyszedł z pomocą, ryzykując własną głową. Za tę pomoc zostałem przedterminowo kapitanem. Przecież wy także, towarzyszu generale, po cichutku komuś pomagaliście i nadal pomagacie, inaczej nikt by was nie popierał. Nie zalśniłyby na waszych naramiennikach trzy generalskie gwiazdy. Powodzenia, generale.
W lutym 1971 roku KGB i GRU rzuciły się sobie do gardeł. Ale któż mógłby dojrzeć to z boku? Wszyscy znają generała-pułkownika Andropowa. Kto zna generała armii Iwaszutina? Ale też on nie szuka rozgłosu. Iwaszutin, w odróżnieniu od Andropowa, stoi na czele tajnej organizacji, działającej w cieniu, nie potrzeba mu reklamy.
Planowaniem wojny zajmuje się Sztab Generalny. Sztab jest mózgiem armii. Wszelka próba ingerencji KGB w proces planowania nieuchronnie przywodzi cale państwo na skraj katastrofy. Jeżeli państwo chce przetrwać, musi ograniczyć wpływy KGB na Sztab Generalny. Aby zapewnić zwycięstwo w przyszłej wojnie, Sztab Generalny musi mieć własny punkt widzenia na świat. Dlatego powinien zbierać niezbędne informacje siłami własnych oficerów obeznanych z zagadnieniami planowania bojowego, zdolnych do podejmowania samodzielnych decyzji. Sztab Generalny nie ma czasu dopraszać się informacji, sam rozkazuje swoim służbom wywiadowczym, co należy rozpracować w pierwszej kolejności. Dla zwiększenia efektywności tych operacji Sztab Generalny musi być władny premiować najlepszych wywiadowców, a także surowo karać nieudolnych. Takie uprawnienia zostały mu nadane. Posiada własną służbę wywiadowczą, postrzega świat nie przez pryzmat KGB, lecz swoimi własnymi oczami, nie zbiera informacji siłami policji, lecz siłami oficerów Sztabu Generalnego, naszymi siłami.
Każdy z nas winien stać się równocześnie oficerem wywiadu i oficerem Sztabu Generalnego. Mamy na to bardzo mało czasu — zaledwie 5 lat. Właśnie dlatego nasz program przygotowawczy jest tak napięty. Jesteście oficerami Sztabu Generalnego! Jeżeli nie możecie wytrzymać tych obciążeń, przeniesiemy was na niższe szczeble.
Robimy, co w naszej mocy. Wytrzymujemy obciążenia. Nie wszyscy.
Po nocach śnią mi się wielkie ofensywy. Głębokie pancerne kliny. Desanty z powietrza. Brygady Specnazu na tyłach wroga. Nielegalne rezydentury i strumień informacji spadających do Sztabu Generalnego. Śni mi się huk bitewny i ogień. Otwieram oczy. Słyszę obrzydliwy terkot budzika; zimne światło bije mi w oczy. Długo siedzę na łóżku. Chyba nie wytrzymam.
Czas leci nieubłaganie. Sesja zimowa. Osiem egzaminów. Sesja letnia. Osiem egzaminów. Urlop zimowy — piętnaście dni. Urlop letni — miesiąc. Nie wyjeżdżam na wakacje. Co prawda zdałem wszystkie egzaminy, ale mam jeszcze masę do zrobienia. Znowu ferie zimowe i znowu nie ruszam się z miejsca. Z naszej grupy prawie nikt nie wyjeżdża. Trzeba pracować. Trzeba więcej pracować. Kto chce się utrzymać, musi bardzo dużo pracować. Aż przed oczami zatańczą czerwone kręgi. Nikt nam w pracy nie przeszkadza. Można ślęczeć po nocach. Można spać po trzy godziny na dobę.
Nasza grupa stopniowo się wykrusza. Podpułkownik — rozkład moralny, seksualna rozwiązłość. Wygnany na kosmodrom w Plesiecku. To też GRU: karna kolonia dla zesłanych za wykroczenia. Major wywiadu artyleryjskiego: pijaństwo. Odesłany z powrotem do bazy Specnazu nad Bajkałem. Topnieje grupa. Było nas dwudziestu trzech. Zostało siedemnastu. Wywalają tych, którzy słabną z przepracowania, którzy nie potrafią zauważyć inwigilacji, którzy mylą się albo gorączkują przy podejmowaniu decyzji. Odpadają ci, co nie są w stanie opanować dwóch języków obcych, nie potrafią przyswoić historii dyplomacji i wywiadu, całej struktury, taktyki, strategii i uzbrojenia naszej armii i sił zbrojnych naszych wrogów.
Znikaj ą niepostrzeżenie. Nigdy już nie awansują. Wyszykuje się dla nich miejsca, gdzie pracują tacy sami pechowcy z GRU, gdzie kwitnie nieufność i prowokacja. Nota bene, gdzie nie kwitnie?
Każdą wolną chwilę poświęcamy wyszukiwaniu kryjówek. Penetrujemy okolice. Wywiadowca potrzebuje setek zakamarków, gdzie nikt nie zakłóci jego samotności, miejsc, gdzie wiedziałby, że nikt nie depcze mu po piętach, skrytek, w których mógłby schować tajne materiały i mieć pewność, że ani dzieci, ani żaden przypadkowy przechodzień ich nie odnajdą, że nie wyrośnie tu budowa, że nie uszkodzą ich wiewiórki ani szczury, ani woda, ani śnieg. W każdej chwili wywiadowca musi mieć w rezerwie masę takich kryjówek i żadnej nie ma prawa wykorzystać dwukrotnie. Powinny znajdować się na uboczu, z dala od więzień, dworców, zakładów zbrojeniowych, dzielnic rządowych i dyplomatycznych o zwiększonej aktywności policyjnej, gdzie o wpadkę nietrudno. Niebagatelna sprawa znaleźć w Moskwie miejsce, gdzie nie ma więzień, budynków rządowych albo strzeżonych wojskowych obiektów.
Cały wolny czas schodzi nam na myszkowaniu. Myszkujemy w podmiejskich zagajnikach, w parkach, na zarzuconych wysypiskach i opuszczonych budowach. Myszkujemy w śniegu i w błocie. Potrzeba nam masy dogodnych skrytek. Ten, kto nauczy się wyszukiwać ich w Moskwie, potrafi znaleźć je także w Chartumie, w Melbourne, w Helsinkach.
Uczymy się zapamiętywać ludzkie twarze. Ta analityczna czynność mózgu powinna stać się odruchem. Przed moimi oczami migają na ekranie tysiące twarzy, tysiące ludzkich sylwetek. Trzymam palec na przycisku, jak na spuście. Gdy tylko po raz drugi ujrzę tę samą twarz, mam natychmiast nacisnąć. Jeżeli się mylę, czuję lekkie, ale nieprzyjemne kopnięcie prądu. Naciskam w niewłaściwym momencie — buch! Nie nacisnąłem, gdy należało — buch! Treningi odbywają się regularnie i szybkość ukazywania się twarzy stale wzrasta. Za każdym razem oglądam coraz więcej nowych postaci. Tych samych ludzi pokazują mi w perukach, ucharakteryzowanych, przebranych w coraz to inne okrycia. Każdy błąd — kopnięcie prądem.
Wywiadowca winien zwracać baczną uwagę na numery rejestracyjne wozów. Jeśli drugi raz wpadła ci w oko ta sama tablica, miej się na baczności: może jesteś śledzony? Pokazują mi tysiące numerów rejestracyjnych. Przelatują przez ekran jak francuski ekspres TGV. Nie trzeba ich zapamiętywać, należy je rozpoznawać. Analityczny umysł nie zda się na nic. Liczy się tylko refleks, odruch warunkowy. Ten odruch wpajają nam jak psom, metodą Pawiowa. Błąd — i elektrowstrząs, błąd — i wstrząs.
Tablice rejestracyjne mogą się stale zmieniać, dlatego trzeba umieć rozpoznawać pojazdy nie tylko po rejestracji, lecz także z wyglądu. Ulicami dużej metropolii jeżdżą miliony samochodów, a nasz mózg nie jest w stanie zapamiętać nawet setki, zwłaszcza że tak wiele jest identycznych. Tu refleks przychodzi wywiadowcy z pomocą. Nasz umysł może utrwalić miliony szczegółów, ale po prostu nie potrafimy wykorzystać tej masy informacji. Spokojna głowa. Akwarium nauczy.
Jesteśmy oficerami Sztabu Generalnego. Często wożą nas na bulwar Gogola i tam uczą podejmowania decyzji w toku operacji militarnych na wielką skalę. Na ogromnych mapach i bezkresnych równinach próbujemy kierować wielkimi masami wojsk w nowoczesnej wojnie; najpierw nieśmiało i niepewnie, na papierze, później naprawdę, w terenie. Być może nigdy nie będziesz miał okazji wykorzystać w praktyce tych umiejętności, ale wystarczy raz przesunąć, choćby na mapie, 5. i 7. Gwardyjską Armię Pancerną z Białorusi do Polski — z miejsca pojmujesz, jak wiele i jakiej konkretnie informacji potrzebuje Sztab Generalny, by móc wykonać ten manewr w realnej wojnie.
Myszkujemy po mieście. Uczymy się bezbłędnie rozpoznawać inwigilację. Przed rozpoczęciem każdej operacji oficer wywiadu musi jednoznacznie odpowiedzieć sobie na pytanie: czy jest śledzony. Tak, czy nie? W rzeczywistej tajnej wojnie, do której teraz się przygotowuje, nikt mu nie pospieszy z pomocą i nie będzie dzielić z nim odpowiedzialności za popełniony błąd.
Tak, czy nie? Cztery godziny kluczyłem po Moskwie zawczasu przemyślaną trasą. Zmieniałem taksówki, autobusy, tramwaje. Z zatłoczonych ulic wycofywałem się na odludzie, po czym znowu rzucałem się w tłum, jak w fale oceanu. KGB również ćwiczy. Dla nich to ważna sprawa: poznać własne błędy w inwigilacji. Pod tym względem interesy GRU i KGB są zbieżne. Na tym terenie dochodzi do współpracy między dwiema rywalizującymi organizacjami. Słoń wie, że dziś trenuję na mieście, że dokładnie o 15.00 wyruszam spod hotelu „Metropol”, który jest niby radziecką ambasadą w kraju nieprzyjaciela. Od chwili gdy opuszczam „ambasadę” decyzja należy do niego: dzwonić do KGB albo nie. No więc — tak, czy nie? Raz na tydzień Słoń gania nas po mieście. Marszruty każdy opracowuje sam dla siebie. Zeszłym razem byłem śledzony, bez żadnych wątpliwości. A dziś? Tak, czy nie? Nie wiem. Nie jestem pewny. W takiej sytuacji powinienem wrócić do „ambasady” i zameldować Słoniowi, że nie jestem pewny. Wtedy każe mi dalej krążyć po Moskwie, nazajutrz będę musiał dać ostateczną odpowiedź. No więc — tak, czy nie?
Biegła znajomość języków i wyostrzony wzrok to ważna broń wywiadowcy. Akwarium dokłada wszelkich starań, by zmusić swych oficerów do opanowania języków obcych. Za znajomość jednego języka zachodniego płacą 10% więcej. Za każdy język orientalny — 20%. Jeśli władasz pięcioma językami Wschodu — masz podwójny okład. Ale to nie premie zmuszają mnie do wysiłku: jeśli nie opanuję dwóch języków, wywalą na plesiecki kosmodrom. Wcale mi to nie w smak. Dlatego wkuwam. Języki obce przychodzą mi z trudem, nie mam dobrego słuchu. Wrażliwość układu słuchowego obniżona po służbie w wojskach pancernych. Staram się jak mogę. Podciągam się. Pod tym względem jestem najgorszy w grupie.
Byli słabsi, lecz już odpadli. Jestem następny w kolejności. Niech to diabli, nadrobię w innych dziedzinach.
— Miałem te same trudności — pociesza mnie Słoń. — Ucz się całych stron na pamięć. W ten sposób w rozmowie i na piśmie będziesz mieć w zanadrzu gotowe zwroty, zdania, kwestie. Biegłość przyjdzie z czasem.
Uczę się całych stron. Wkuwam je na pamięć. Następnie piszę to, co zapamiętałem. Przepisuję te strony po trzydzieści razy, starając się wyeliminować wszystkie błędy.
Ze wzrokiem jeszcze gorzej niż z językiem. W Specnazie nauczyłem się patrzeć w oczy psom. Ale tutaj to nie wystarcza. Każą nam ćwiczyć przed lustrem: patrz w oczy bez mrugania. Nie spuszczaj wzroku. Jeżeli chcesz kogoś zwerbować, musisz przede wszystkim wytrzymać jego wzrok. Przyjaźń zaczyna się od uśmiechu, werbunek — od spojrzenia. Jeżeli nie wytrzymałeś pierwszego badawczego spojrzenia swojego rozmówcy, nie próbuj go zwerbować: jest silniejszy psychicznie. Nie ulegnie.
Wychodzę z metra na stacji „Krasnaja Priesnia” i idę do ZOO. Jeśli macie ten sam problem, przyjdźcie tuż przed zamknięciem ogrodu. Nikt wam nie będzie przeszkadzać. Tu patrzę w oczy tygrysom, panterom. Staram się kierować swoją wolą, zaciskam szczęki. Nieruchome, żółte źrenice drapieżnika rozpływają się przede mną. Mocniej ściskam pięści, wbijam w dłonie paznokcie. Trzeba niezmiernie wolno zmrużyć oczy i znów wolno, powolutku rozszerzyć, tak, aby nie mrugać. Oczy pieką, łzawią. Jeszcze moment — i mrugnąłem. Wielki, rozleniwiony, ryży kocur odwraca mordę: słabyś jeszcze, Suworow, żeby się ze mną mierzyć.
To nic, stary. Jestem uparty. Przyjdę tu w następną niedzielę. I w następną. I jeszcze raz. Jestem uparty…
Szary kołowrót nocy i dni. Nasz program można by z powodzeniem rozłożyć na 10 lat. Ale został skondensowany do lat pięciu i nie każdy wytrzymuje. Może to też rodzaj próby? Może do tego właśnie sprowadza się główny sens naszego przygotowania: już tutaj pozbyć się słabeuszów, na własnym terytorium, żeby uniknąć niespodzianek w przyszłości?
W wywiadzie obowiązuje zasada: nie wolno odrywać się od ogona! Jeżeli widzisz, że jesteś śledzony, przede wszystkim nie daj po sobie poznać, że się zorientowałeś, nie panikuj i nie miotaj się nerwowo. Jesteś dyplomatą, do diabła! Poszwendaj się po mieście. Dziś musisz zrezygnować z wyjścia na operację. Może udają, że zdjęli obstawę, a w rzeczywistości sterczą pod bokiem, jeszcze liczniejsi i w zmienionym składzie: same nowe twarze. W dniu, gdy wykryłeś inwigilację — zakaz operacji. To żelazna reguła. Każdą operację opracowuje się w kilku wariantach. Dziś śledzą — powtarzamy ją nazajutrz albo za tydzień, albo za miesiąc. Ale nie próbuj się wymykać! Jeśli ich zgubisz, choćby nawet pod najlepszym pretekstem, pokażesz tym samym, że jesteś szpiegiem, a nie zwyczajnym dyplomatą, że potrafisz rozpoznawać inwigilację, że z jakichś tobie tylko znanych powodów musisz się od niej uwolnić. Odtąd nie zaznasz spokoju. Będą siedzieć ci na karku dzień i noc, i cała twoja robota na nic. Jeden raz zdołasz ich zgubić, a oni zaliczą cię do kategorii niebezpiecznych i już nigdy się od nich nie uwolnisz, każdego dnia ze trzydziestu będzie dreptać ci po piętach. Tak więc nie wolno gubić ogona. Ale nie dziś…
Dziś mamy zielone światło. — Pieprzyć wasze kariery dyplomatyczne — powiedział Słoń. — Zdarzają się sytuacje, kiedy Akwarium rozkazuje wykonać zadanie za wszelką cenę. Urywać się!
Jest nas dwóch, Żenią i ja. Urywać się! Łatwo powiedzieć. Nad Moskwą zapadł już zmierzch. Ziąb. Opustoszały ulice. Za trzy dni zapije, zatańczy Moskwa. Święta, defilady, orkiestry dęte. Miasto zamarło przed wybuchem pijanego szaleństwa. Tylko my dwaj i czarne cienie za plecami. Nasze, ale nie tylko nasze. Miotają się, nie kryją swojej obecności. Gdybyśmy pracowali w pojedynkę, zgubilibyśmy ich bez trudu. Co prawda nie wolno odrywać się, ale nauczyli nas, jak to się robi.
Pierwszy raz wyrwaliśmy w pasażu Pietrowskim. Świetne miejsce, ludne. Skoczyliśmy w tłum, przez stojące kolejki, rozpychając na prawo i lewo, po stromych schodkach, i znowu w tłum, kilka przejść — do metra!
Ale cienie wciąż za nami, nie pozostają w tyle. Na stacji „Wzgórza Leninowskie” próbujemy jeszcze raz. Też niezłe miejsce. Metro odjeżdża, trzask zasuwanych drzwi. Na ułamek sekundy przed tym trzaśnięciem — wyskakujemy! Ale i oni nie w ciemię bici.
Pusta jest Moskwa. Zimno i ciemno. Żenią zna jeszcze jakieś miejsce, na placu Maryny Raskowej. Idziemy.
Ilu mamy dziś na karku? Dużo, psia krew, bardzo dużo. Szkoda, że nie możemy się rozdzielić. Operacja zaplanowana na dwóch. Może jednak, co, Żeńka? Przekroczenie pełnomocnictw, nie wolno. A jeżeli zawalimy całą operację? Co wtedy?
Żeńka prowadzi mnie po wyludnionych uliczkach. Dawno już przyszykował sobie to miejsce. Za moment wyrwiemy do przodu, zaułkami. Ale nie, szlag by trafił! Za nami trzech dryblasów, nie odstępują na krok. Nie chowają się. To się nazywa obstawa demonstracyjna. Presja psychiczna. Wielu jeszcze śledzi nas z ukrycia, w uliczkach, zaułkach. Ta trójka zaś otwarcie depcze po piętach. Śmieją się prosto w kark. — Jeżeli zaczną wiać? — pyta tubalny głos. — Dogonimy — zapewnia inny. I śmiech. Żenią szturcha mnie łokciem: szykuj się. Jestem gotów. Płatki drobnego śniegu zawirowały w świetle latarni, pierwszy śnieżek tej zimy. Chciałoby się pospacerować po ulicach, wdychając kryształowe powietrze. Ale nie czas na przechadzki. Najwyższy czas się oderwać…
Żenią szarpnął mnie za rękę, wpadliśmy w jakąś bramę. Brudne schody w górę i w dół, ciemne korytarze rozchodzą się w różnych kierunkach. No, żeby tylko nóg nie połamać. Na dół, na dół po schodach. Jakieś wiadra, smród. Kolejne drzwi, znowu schody i korytarze. — Uff, uff — Żenią dyszy ciężko. Traci oddech, ale biegnie świetnie. Potężne chłopisko, nie jest mu łatwo. Za to widzi w ciemnościach jak kot, każdy szczegół. Znów jakieś drzwi, szmaty, gruz, potłuczone szkło. Wypadliśmy na ulicę, nawet nie wiem gdzie. Całą Moskwę schodziłem wzdłuż i wszerz, ale takich miejsc nie widziałem.
Przed nami trzy uliczki. Żenią ciągnie mnie do lewej. Ale facet z ciebie, Żeńka! Mogło się nawet udać. Ileż miesięcy musiałeś się nadreptać po Moskwie, żeby takie cacko wynaleźć? Coś takiego trzeba by w złotą ramkę oprawić i szpiegom nowicjuszom pokazywać: patrzcie, co za wymarzone miejsce. Wzorowe. Przyjdzie wam pracować w Londynie, w Nowym Jorku, w Tokio — każdy musi stanowczo mieć coś takiego dla siebie! Żeby w razie czego mógł na pewniaka oderwać się od policji. Ale dziś mamy pecha. Nawet miejsce nam nie pomoże. Lekki śnieżek nad Moskwą. Pierwszy tego roku. Przylepia się do butów i ślady ciągną się za nami, jak ślady pierwszych astronautów na Księżycu. Biednemu zawsze wiatr w oczy. Żeńka, nie ujdziemy im! Ujdziemy! Ciągnie mnie Żenią za rękę. Opustoszała Moskwa. Pochowali się porządni obywatele w swoich norach. W całym mieście tylko Żenią i ja… I barczyści chłopcy z KGB.
— Uff, uff, uff — dyszy Żenią. — Nie boisz się, Witia, skoczyć z pociągu?
— Nie, Żeńka, nie boję się.
— W takim razie zasuwamy, jest jeszcze jedna szansa. Pójdziesz na operację sam, ja cię będę ubezpieczać.
Biegniemy zaułkami i podwórkami. Gdybyśmy wyszli na główną ulicę, śladów może by nie było, za to warują wszystkie ich samochody. Przed samochodem nie uciekniesz.
Przeskoczyliśmy płot, za nim stacja, pociąg podmiejski staje ze zgrzytem. Uff, uff. Żenią łapie kurczowo powietrze. Za plecami sapanie trzech dryblasów. Przesadzili ogrodzenie, jak rozszalałe konie. Żenią ciągnie mnie do kolejki, wpadamy do ostatniego wagonu i biegiem do przodu. Ach, żeby drzwi się teraz zatrzasnęły! Nic z tego. Z tyłu tupot, cała trójka wpada do wagonu i w te pędy za nami. Przelecieliśmy jeden korytarzyk, drugi, raptem Żenią popycha rnnie mocno do przodu, sam zawraca w miejscu — i jak myśliwiec wali na nich taranem. Pędzę do wyjścia. Muszę zdążyć! Całym ciężarem rzucam się na jedno skrzydło drzwi, słyszę ich trzask za plecami — i pociąg płynnie rusza ze stacji.
Z pociągu trzeba wyskakiwać tyłem i do tyłu. Dopiero później sobie to przypomniałem. Wypadłem z wagonu przodem i do przodu. Należało ścisnąć szczęki, ale o tym też zapomniałem i dlatego zęby trzasnęły, jak potrzask, o mało nie odgryzłem sobie języka. Wagon sunął jeszcze zupełnie wolno, wysokość też była minimalna: peron i schodki są na tym samym poziomie. Tyle że nogę skręciłem i rękę rozdarłem. Pies ją trącał! Zerwałem się z ziemi, właśnie przemknął ostatni wagon. Moskiewskie kolejki błyskawicznie nabierają prędkości. Uszy świdruje przeraźliwy zgrzyt: to moje dryblasy szarpnęły za hamulec bezpieczeństwa. Ja jestem na ćwiczeniach, ale oni też. Działam tak, jakbym zachowywał się podczas prawdziwej akcji, oni tak samo. Też czekają ich egzaminy, też dostają stopnie z zajęć. Muszą mnie teraz schwytać za wszelką cenę. Niedoczekanie wasze, chłopcy! Rzuciłem się w stronę płotu i do góry. I w nogi. Uff, uff, uff. Byle dalej. Dzięki ci, Żeńka!
Minęła północ. Dłuższy czas gonię przejściami podziemnymi i co ciemniejszymi uliczkami, teraz daję nura do metra. Ma to jedną niezaprzeczalną zaletę: samochód za tobą nie jedzie. Pusto w wagonie. Późna pora, zresztą chyba zgubiłem ich na dobre. Teraz najważniejsze, to omijać kamery telewizyjne w korytarzach metra. Pełno ich na każdej stacji. Jeżeli KGB zgubiło mój ślad, to centralna dyspozytornia dawno już otrzymała opis mojej skromnej osoby i wszystkie kamery przetrząsają podziemną Moskwę.
Ja też mam swój rozum. Wysiądę na stacji „Park Izmajłowski”. Wykryłem tam zaledwie cztery kamery, znam dokładnie ich rozmieszczenie. Jeżeli siedzisz w ostatnim wagonie, masz szansę śmignąć niezauważony, a dalej już tylko betonowe ogrodzenie, wąskie przejście dla pieszych i z dziesięć dróżek do lasu. Szukaj potem wiatru w polu!
Skrzypi pod butami pierwszy śnieg, ale dróżki już wydeptane. Pod wieczór emeryci schodzą się tu na spacery, a w pobliskim zagajniku przesiadują podchmieleni gówniarze. Teraz kompletne pustki. Zataczam w lesie wielką pętlę. Przystaję i długo nasłuchuję. Spokojnie rozglądam się na wszystkie strony. Zazwyczaj w książkach pisze się w takiej sytuacji „zerkał ukradkiem na boki”. Tak. Dokładnie. Nie mam się czego obawiać. Zgubiłem ich definitywnie. Nikt mnie nie śledzi. Miejsce kryjówki znam tylko ja, nikt więcej. Oto ona. W najdalszym zakamarku do betonowej ściany przylega ze dwadzieścia garaży, a między nimi i ścianą — ledwo widoczna szczelina. W powietrzu odór moczu. To dobrze, nie znajdzie się wielu chętnych, by wścibiać nos do zaświnionej szczeliny. Zrobią, co mają zrobić — i pójdą… No, ja to co innego, taki już mój fach. Rozejrzałem się ostatni raz, na wszelki wypadek, wciskam się w szczelinę. Jest sucho i czysto, tyle że ciasno. Muszę przepchnąć się ze trzy metry, nim dotrę do styku pierwszych dwóch garaży. Tam właśnie na odległość wyciągniętego ramienia można czubkami palców wymacać pozostawiony przez kogoś pakiecik. Niełatwo przychodzą mi te metry. Żenią nie zmieściłby się tutaj za żadne skarby. Wypuszczam powietrze z płuc, przepycham się o kilka centymetrów, łapię oddech, znowu wypuszczam powietrze i znowu naprzód. Ale ze mnie frajer! Trzeba było zdjąć palto! Dawno temu znalazłem to miejsce; wtedy wlazłem bez trudu, ale to było latem. Jeszcze jeden wydech i jeszcze trochę do przodu. Teraz prawą rękę trzeba wyciągnąć przed siebie. Jeszcze ociupinkę, żeby sięgnąć załomu. Teraz rozstawić palce. W górę, w dół. A-a-a-a! Czyjaś ręka żelaznym chwytem łapie za nadgarstek. Oślepiające światło w oczy. Słychać stłumione glosy. Ręka jak w potrzasku — boli, niech to diabli. Ktoś szarpnął mnie za nogi. Bez trudu wywlekli mnie z niszy. Dalej ciągną za nogi, twarzą po świeżym śniegu, po nieświeżym moczu. Nie wiedzieć skąd pojawia się samochód osobowy, choć Park Izmajłowski ponoć zamknięty dla ruchu. Pisk hamulców. Ręce wykręcili mi do tyłu, aż zatrzeszczało w stawach. Tylko jęknąłem. Trzask zimnych kajdanków.
— Proszę zawiadomić konsula! — tak mam wrzeszczeć w podobnej sytuacji.
Tylne drzwiczki otwarte na oścież. Teraz powinienem zaprotestować: nie wsiądę do samochodu! Ktoś zręcznym ruchem podciął mi obie nogi, ziemia usunęła się spod stóp, jak taboret pod szubienicą. Ale krzepa! Chłopaki na schwał! Tylko strzeliły mi zęby — i już siedzę na tylnym siedzeniu, pomiędzy dwoma herkulesami.
— Zawiadomić konsula!
— Co tutaj, gnoju, robisz?
— Zawiadomić konsula!
— Każdy twój gest został utrwalony na taśmie!
— Prowokacja! Na kliszy mógłbym zademonstrować nawet jak pieprzycie Brigitte Bardot! Zawiadomić konsula!
— Miałeś w ręku tajne dokumenty!
— Wepchnęliście mi na siłę! To nie moje papiery!
— Przekradałeś się do skrytki!
— Granda! Złapaliście mnie w centrum miasta i siłą wciągnęliście do tej śmierdzącej dziury! Wezwać konsula!
Samochód skręca z piskiem opon i unosi mnie gdzieś w nieznane, w ciemność.
— Wezwijcie konsula! — drę się ile sił. Dosyć mają moich ryków.
— No dobra, stary, poćwiczyłeś i będzie tego. Skończ z tym wrzaskiem!
Znam te numery. Gdybyście mnie teraz zwolnili, to by znaczyło, że trening się skończył. Skoro mnie nie puszczacie, to znaczy, że trwa. Zaczerpnąłem pełne płuca powietrza i drę się jak opętany:
— Wezwijcie konsula, bydlaki! Jestem niewinnym dyplomatą! Konsula!!!
— Wezwijcie konsula!
Światła nie żałują. Dwa reflektory prosto w twarz. Oczy pieką, łzawią. Posadzili mnie, a za moimi plecami stanął ponury olbrzym. Ani mi w głowie tutaj siedzieć. Wezwijcie konsula! Wstaję. Ponurak swymi wielkimi łapami wciska mnie z powrotem w głęboki, drewniany fotel. Czekam, aż zelżeje nacisk na barkach i raz jeszcze próbuję wstać. Wielkolud znowu wciska mnie w fotel, pomagając sobie potężnym buciorem. Lekko podcina mi nogę, jak w judo, znów opadam. Bucior wylądował prosto na mojej kostce. Boli. Zza reflektorów dobiega głos:
— Jesteś szpiegiem!
— Wezwijcie konsula. Jestem dyplomatą Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich!
— Wszystkie twoje knowania przy skrytce zostały sfilmowane!
— Ohydna prowokacja! Wezwijcie konsula!
Próbuję wstać z fotela. Wielkolud jednym ruchem buciora podcina mi lewą nogę i tracę równowagę. Znowu czuję dotkliwy ból. Uderza lekko, w kostkę tuż nad piętą. Nigdy nie przypuszczałem, że to tak boli.
— Co robiłeś nocą w parku?
— Wezwijcie konsula!
Znowu wstaję. Znowu kopie mnie lekko i celnie. Przecież nawet sińców nie będzie, nie będę mógł nikomu udowodnić, że ten bydlak mnie torturował. Znowu wstaję i znowu sadza mnie lekkim kopniakiem. Hej, duży, przecież to tylko ćwiczenia. To tylko trening. Czemu znęcasz się nade mną? Raz jeszcze wstaję i raz jeszcze przywołuje mnie do porządku. Zerkam przez ramię — co też za gębę ma ten gagatek? Nic nie widzę. Przed oczami skaczą mi roztańczone kręgi. Cały pokój ciemny, tylko dwa jaskrawe reflektory. Nie wiem nawet, czy pokój jest duży, czy mały. Chyba spory, bo od reflektorów bije nieznośny żar, ale czasem czuję lekki powiew świeżego powietrza. W małym pomieszczeniu nie jest to możliwe.
— Złamałeś prawo…
— Powiedzcie to mojemu konsulowi.
Czuję ból i wcale nie mam ochoty raz jeszcze dostać kopniaka w kostkę. Postanawiam podjąć jeszcze trzy próby. Potem będę siedzieć nieruchomo. O rany, ale mi się nie chce podnosić z drewnianego fotela! No, Witia, do roboty. Zapieram się nogami o posadzkę, ostrożnie przenoszę ciężar ciała na mięśnie nóg i odetchnąwszy głęboko odpycham się gwałtownie do góry. Pada cios. Lewa stopa wylatuje mi trochę do góry, a ja z lekkim stęknięciem opadam na fotel. Szkoda, że nie jest miękki, byłoby wygodniej.
— Kto dostarczył materiały do skrytki?
— Wezwijcie konsula!
Wiem, że ten, który kopie mnie w kostkę też się w tej chwili uczy. W przyszłości będzie miał taką robotę: stać za krzesłem i zmuszać przesłuchiwanego do posłusznego siedzenia. Nie jest to łatwe. Ale olbrzym jest pilnym, wytrwałym uczniem. To entuzjasta. Ostatni cios był silniejszy od poprzednich. A może mi się tylko zdawało, bo wciąż godzą w to samo miejsce? W zasadzie po cóż ja w ogóle próbuję wstać? Przecież mogę zwyczajnie siedzieć i domagać się konsula, a póki go nie wezwą, nie dawać się wciągnąć w żadne rozmowy. No więc spokój ze wstawaniem. Jeszcze tylko trzy próby i basta.
Następny kopniak dowiódł wielkiego kunsztu i zamiłowania do wykonywanej pracy. Dlatego nie zrozumiałem ostatniego pytania. Wiem, że było pytanie, ale nie wiem, jakie. Kilka sekund zastanawiałem się nad odpowiedzią, po czym znalazłem:
— Wezwijcie konsula!
Monotonia przesłuchania zaczyna mnie nużyć, ich również. Wtedy potężne łapy wcisnęły mnie w siedzenie, ktoś włożył mi ołówki między palce. Znam te sztuczki. Jest to bardzo prosty sposób ł niezwykle skuteczny, co więcej — nie zostawia żadnych śladów. Zanim ścisną, przywołuję z pamięci całą teorię: po pierwsze — nie krzyczeć, po drugie — rozkoszować się cierpieniem i życzyć sobie jeszcze większego bólu. To jedyny ratunek. Czyjaś spocona ręka obmacała moją dłoń, poprawiła ołówki między palcami i gwałtownie je ścisnęła: dłoń jak w imadle. Dwa reflektory drgnęły, zadrżały i zawirowały jak szalone. Odpłynąłem gdzieś z dużego ciemnego pokoju z ceglaną posadzką. Życzyłem sobie tylko większego bólu i śmiałem się z kogoś.
Nad Moskwą wstaje szary, chłodny poranek. Listopad. Wszyscy jeszcze śpią. Przejechał samochód pocztowy. Zaspany dozorca zamiata ulicę. Leżę na miękkim odchylonym siedzeniu. Za oknami przelatuje Moskwa. Boczna szyba lekko uchylona, mroźny wiatr unosi strzępy jakichś koszmarów. Czuję, że mam zarost na policzkach, włosy na czole zlepione, twarz mokrą. I jest mi dobrze. Wielka, czarna limuzyna wiezie mnie w nieznanym kierunku. Odwracam głowę do kierowcy. To Słoń. To on prowadzi wóz.
— Towarzyszu pułkowniku, nie puściłem pary z ust.
— Wiem, wiem.
— Dokąd jedziemy?
— Do domu.
— Zwolnili mnie?
— Tak.
Milczę długą chwilę. Raptem poczułem lęk. Ni stąd, ni zowąd zaczęło mi się wydawać, że śmiejąc się wszystko wygadałem.
— Towarzyszu pułkowniku… czy sypnąłem?
— Nie.
— Jesteście pewni?
— Absolutnie. Cały czas byłem w pobliżu, nawet w trakcie aresztowania.
— Na czym polegał błąd?
— Nie było żadnego błędu. Oderwałeś się doskonale i do skrytki przyszedłeś czysty jak łza. Ale to za dobre miejsce. KGB od dawna ma je na oku. Wykorzystałeś kryjówkę, której obcy szpiedzy używają naprawdę i dlatego jest pod obserwacją. Wzięli cię za prawdziwego agenta, nie wiedzieli, że to ćwiczenia. Ale niebawem wkroczyliśmy do akcji. Aresztowanie było prawdziwe, a przesłuchanie ćwiczebne.
— A jak tam Żeńka?
— W porządku. Trochę go potarmosili, też nie pisnął ani słowa. W takich sytuacjach trzeba wziąć się w garść, nie wolno litować się nad sobą, nie wolno myśleć o zemście. Wtedy wytrzymasz najgorszą próbę. Śpij. Dam ci rekomendacje do roboty z prawdziwego zdarzenia.
— A co z Żenią?
— Tak samo.
Czy byłeś kiedyś w Mytiszczach?
— Nigdy.
— Tym lepiej. — Słoń raptem spoważniał. — Oto twoje bojowe ćwiczenie. Obiekt: Zakłady Rakietowe w Mytiszczach. Zadanie: znaleźć odpowiedniego człowieka i zwerbować go. Cel pierwszy: poznać praktykę prawdziwego werbunku. Cel drugi: wykryć ewentualne kanały, których wrogie służby wywiadowcze mogłyby użyć celem werbowania naszych ludzi w ośrodkach o szczególnym znaczeniu strategicznym. Ograniczenia: po pierwsze, całą operację należy przeprowadzić w dni wolne od zajęć, w niedziele, święta i podczas urlopu, więc nie licz, że zostanie ci wydzielony czas na werbunek; po drugie, ograniczenia finansowe: wszelkie koszta pokrywa się wyłącznie z własnej kieszeni, nie otrzymasz ani kopiejki z funduszy operacyjnych. Pytania?
— Co wie o tym KGB?
— Wie tylko tyle, że za zgodą Wydziału Organów Administracyjnych KC prowadzimy podobne działania regularnie na terenie całego miasta i okolic. Jeżeli KGB cię aresztuje, wyciągniemy cię z tarapatów, ale… za granicę już nie poślemy.
— Co mam prawo powiedzieć werbowanemu o sobie i o swojej organizacji?
— Wszystko, na co masz ochotę. Oprócz prawdy. Werbujesz go nie w imieniu radzieckiego państwa, to potrafiłby każdy głupi, ale we własnym imieniu ł za własne pieniądze.
— To znaczy, że gdybym go zwerbował, będzie uchodzić za prawdziwego szpiega?
— Dokładnie. Z jedną istotną różnicą: przekazane przezeń informacje nie opuszczą granic kraju.
— Ale to w żadnym stopniu nie łagodzi jego winy?
— W żadnym.
— Cóż go czeka?
— Artykuł 64. Kodeksu karnego. Czyżbyś nie wiedział?
— Wiem, towarzyszu pułkowniku.
— No, to życzę powodzenia. Pamiętaj, powierzono ci sprawę wagi państwowej. Ucząc się równocześnie pomagasz naszemu państwu pozbywać się potencjalnych zdrajców. Cała grupa otrzymała podobne zadania, tyle że w innych obiektach. Cała Akademia robi to samo. Rokrocznie. Ostatnia sprawa: podpisz tutaj, że otrzymałeś zadanie. To całkiem poważne zadanie.
Teoria werbunku głosi, że na wstępie należy zlokalizować dany obiekt. Nie jest to trudne. Mytiszcze to niewielkie miasteczko pod Moskwą. W samym miasteczku znajdują się duże zakłady. Drut kolczasty rozciągnięty na izolatorach. Nocą fabrykę zalewa morze jaskrawego światła. Za ogrodzeniem ujadają wilczury. Nie ma mowy o pomyłce. Zresztą przedsiębiorstwo musi mieć odpowiednią nazwę. Jeżeli napis nad bramą głosi, że zakład produkuje elektryczne oprzyrządowanie do traktorów, może to znaczyć, że poza produkcją zbrojeniową wytwarza również coś dla traktorów, ale gdy widnieje nic nie mówiąca nazwa typu „Uralmasz”, „Kuźnica Leninowska”, „Sierp i Młot” — możecie nie mieć wątpliwości: fabryka zbrojeniowa w czystej postaci.
Druga zasada werbunku przypomina, że nie trzeba forsować ogrodzeń. Ludzie sami wychodzą z zakładu. Zmierzają do czytelni, do klubów sportowych, do restauracji, na piwo. W pobliżu wielkiej fabryki musi znajdować się osiedle, gdzie żyje spora część pracowników, gdzie mieści się szkoła, przedszkole, przychodnia, tereny rekreacyjne itp. To wszystko trzeba sprawdzić.
Trzecia zasada werbunku mówi, że nie ma potrzeby werbować dyrektora ani naczelnego inżyniera, o wiele prościej zwerbować ich sekretarki, które wiedzą nie mniej niż ich zwierzchnicy. Z tym kłopot: reguły szkoleniowego werbunku zakazują nam rekrutacji kobiet. Za granicą — proszę bardzo, na treningach — nie wolno. Trzeba znaleźć kreślarza, programistę, archiwistę tajnej dokumentacji, obsługę fotokopiarki itp.
Wszyscy otrzymaliśmy podobne zadania i każdy szykuje własny plan, jak przed decydującą bitwą. Ćwiczebny werbunek wcale nie jest łatwiejszy niż bojowy. Jeżeli gdziekolwiek na Zachodzie przyłapią cię na takim procederze, zapłata może być tylko jedna — ekspulsja. Natomiast jeżeli dopuścisz się błędu na treningu i wpadniesz w łapy KGB, konsekwencje są poważniejsze: nigdy nie wypuszczą cię na Zachód. Na placówce zagranicznej masz do dyspozycji niezbędny czas, finanse też nie są ograniczone, a tutaj sesja na głowie: egzaminy ze strategii, z taktyki, z sił zbrojnych USA, z dwóch języków obcych. Kombinuj, jak potrafisz. Chcesz, ucz się do egzaminów, chcesz — werbuj.
Przede wszystkim wyznaczyłem sobie hipotetyczny obszar o średnicy jednego kilometra wokół fabrycznych murów. Na tym terenie noga moja nie może postać. Tam każdy centymetr kwadratowy jest pod bezustanną obserwacją KGB. Nic tam po mnie.
Teraz wyczekuję końca zmiany. Jęknęła syrena. Z bramy wylewa się czarny potok ludzi. Gwar, tupot, śmiech.
Na przystanku autobusowym tłum. Skrzypi śnieg. Latarnie spowija mroźna mgła. Ludzie gadają, pokrzykują, rozchodzą się po knajpach i barach. Na razie to mnie nie interesuje, to zbyt ryzykowna droga, zachowam ją na wypadek, gdyby inne warianty nie wypaliły. Teraz potrzebuję biblioteki. Jak ją znaleźć? Nic prostszego. Trzeba obserwować, dokąd też podążają okularnicy. Przyczepiłem się do takiej grupki inteligentnie wyglądających chłopaków. Miałem rację, szli do biblioteki. Nie, to nie tajna biblioteka, tajną mają na terenie zakładu. Zwyczajna, osiedlowa, wstęp wolny. Wchodzę razem z nimi. Puszczam oko do dziewczyny za stołem, uśmiecha się do mnie — i stoję przy półkach.
Przeglądam książki i bacznie obserwuję, kto się czym interesuje. Potrzebuję punktu zaczepienia. O, tamten rudy okularnik przebiera w fantastyce naukowej. Dobrze. Zaczekamy na niego. Przeszedł do drugiej półki, potem do następnej.
— Przepraszam — szepcę mu do ucha — gdzie tu jest fantastyka naukowa?
— O, tam.
— Gdzie, nie widzę?
— Chodźmy, pokażę wam.
Dopiero po dwóch dniach udało mi się nawiązać dobry kontakt.
— Gdzie mogę znaleźć coś o kosmonautach? O Ciołkowskim?
— Tutaj, na drugiej półce.
— Gdzie, gdzie?
— Chodźmy, pokażę wam.
W filmach szpiegowskich oficer wywiadu błyszczy elokwencją i dowcipem. Jego argumenty są nieodparte i ofiara bez trudu przystaje na wszystkie propozycje. Kompletna bzdura. W rzeczywistości wszystko odbywa się zupełnie inaczej. Czwarta zasada werbunku głosi, że każdy człowiek nosi w sobie masę genialnych pomysłów i każdy najbardziej cierpi dlatego, że nikt go nie chce słuchać. Problemem w życiu człowieka jest znalezienie sobie słuchacza. Każdy szuka słuchacza dla siebie samego i nie kwapi się do wysłuchiwania cudzych bredni. Kunszt werbunku sprowadza się przede wszystkim do umiejętności uważnego słuchania rozmówcy. Nauczyć się słuchać bez przerywania — sukces zagwarantowany. To bardzo trudna sztuka. Chcesz znaleźć przyjaciela — słuchaj nie przerywając. Znalazłem sobie przyjaciela. Przeczytał wszystkie książki o Canderze, Ciołkowskim, Korolowie. Mówiąc o nich wspominał czasem zakazanych wynalazców i uczonych: Jangela, Czełamieja, Babakina, Steczkina. Ja tylko słuchałem.
W bibliotece nie można głośno rozmawiać, w ogóle obowiązuje cisza. Słuchałem go na zaśnieżonej leśnej polance, gdzie biegaliśmy na nartach, w kinie, gdzie oglądaliśmy „Poskromienie ognia”, w małej kawiarence, gdzie pociągaliśmy piwo.
Piąta reguła werbunku, to zasada truskawek. Lubię truskawki. Lubię łowić ryby. Jeżeli zacznę łowić ryby zakładając na przynętę truskawki, nie złowię ani jednej. Rybie trzeba zaproponować to, co lubią ryby — dżdżownicę. Jeżeli chcesz się z kimś zaprzyjaźnić, nie rozmawiaj z nim o truskawkach, które ty lubisz. Rozmawiaj o dżdżownicach, które on lubi.
Mój przyjaciel miał fioła na punkcie systemów doprowadzania paliwa ze zbiorników do silników rakietowych. Istnieją dwa sposoby tłoczenia paliwa: pompy wirowe i systemy wyporowe. Słuchałem go i przytakiwałem. W pierwszych niemieckich rakietach zastosowano pompę wirową. Dlaczego obecnie zarzucono ten prosty i tani patent? A rzeczywiście — dlaczego? Ten sposób, choć wymaga zbudowania nadzwyczaj solidnych i precyzyjnych turbin, chroni nas przed sporą nieprzyjemnością — eksplozją zbiorników paliwa w razie skoku ciśnienia sprężonej mieszanki wyporowej. Zgadzam się z tym w zupełności.
Na następnym spotkaniu miałem w kieszeni magnetofon w formie papierośnicy; przez rękaw marynarki biegi cieniutki przewód do mikrofonu, wmontowanego w mój zegarek. Siedzieliśmy w restauracji i gadaliśmy o perspektywach wykorzystania czterotlenku dwuazotu jako utleniacza i mieszanki ciekłego tlenu z naftą jako właściwego paliwa. Uznał, że jest to co prawda kombinacja przestarzała, ale sprawdzona w działaniu, więc na dwadzieścia lat mamy spokój.
Nazajutrz puściłem nagranie Słoniowi. Popełniłem dość poważny błąd natury technicznej: nie należy umieszczać mikrofonu w zegarku, jeżeli rozmowa toczy się w restauracji. Przeraźliwy brzęk sztućców na pierwszym planie po prostu ogłuszał, a nasze głosy dochodziły jakby z oddali. Niezwykle ubawiło to Słonia. Raptem spoważniał i zapytał:
— Co on wie na twój temat?
— Tylko tyle, że mam na imię Wiktor.
— A nazwisko?
— Nigdy nie zapytał.
— Kiedy masz następne spotkanie?
— W czwartek.
— Przed tym spotkaniem zorganizuję ci konsultację w X Zarządzie Informacji GRU. Będzie z tobą rozmawiać oficer, zajmujący się analizą amerykańskich silników rakietowych. Wie, naturalnie, masę także o naszych silnikach. On da ci prawdziwe zadanie, takie, które by go interesowało, gdybyś miał się spotkać z amerykańskim inżynierem rakietowym. Jeżeli potrafisz wydusić z okularnika w miarę jasną odpowiedź, to możesz uznać, że ci się powiodło. Jemu nie…
Informacja GRU zapragnęła dowiedzieć się, co mój znajomy wie o paliwie borowodorowym.
Siedzimy w obskurnej piwiarni i mówię mojemu przyjacielowi, że paliwo borowodorowe nigdy nie będzie zastosowane. Nie wiem, dlaczego jest przekonany, że pracuję na czwartym wydziale fabrycznym. Nigdy nic podobnego mu nie mówiłem, zresztą nawet nie mam pojęcia, co to za czwarty wydział. Rzuca mi długie, badawcze spojrzenie:
— To u was na czwórce tak myślą. Znam ja was, asekurantów. Toksyczność i wybuchowość… Wszystko prawda.
Za to jaka wydajność energetyczna! Zastanawialiście się nad tym? Toksyczność można zredukować, nasz drugi wydział nad tym pracuje. Wierz mi, sukces gwarantowany, a wtedy otworzą się przed nami niesłychane możliwości…
Przy sąsiednim stoliku poznaję czyjeś znajome plecy. Czyżby Słoń? Tak jest. W towarzystwie jakichś imponujących osobistości.
Następnego dnia Słoń pogratulował mi pierwszego werbunku.
— Szkoleniowy. Ale to nic. Zanim kociak zostanie kotem, musi zaczynać od piskląt, a nie od wróbli. A o borowodorowym paliwie zapomnij. To nie dla ciebie sprawy.
— Rozkaz zapomnieć!
— Okularnika też zapomnij. Jego sprawę razem z twoimi raportami i nagraniami przekażemy komu należy. Żeby trzymać Bezpiekę w ryzach, Komitet Centralny potrzebuje konkretnych materiałów o złej pracy KGB. Skąd je wziąć? Proszę bardzo! — Słoń otwiera na oścież sejf, pełen meldunków moich kolegów o pierwszych ćwiczebno-bojowych werbunkach…
Jednak wypadło mi raz jeszcze zetknąć się z systemami wyporowymi i paliwem borowodorowym. Przed samym zakończeniem Akademii umożliwiono nam konsultacje z konstruktorami broni, abyśmy mieli ogólne pojęcie o radzieckim przemyśle zbrojeniowym. Pokazywali nam czołgi i artylerię w Sołniecznogorsku, najnowsze samoloty w Monino, rakiety w Mytiszczach. Spędziliśmy po kilka dni w towarzystwie czołowych inżynierów i konstruktorów, nie znając ich nazwisk, ma się rozumieć. Oni też nie bardzo wiedzieli, z kim mają do czynienia. Ot, jacyś młodzi ludzie z Komitetu Centralnego.
I oto w Mytiszczach przewieziono mnie przez trzy wartownie, przez niezliczonych kontrolerów i strażników. W wysokim, jasnym hangarze pokazano nam zielony kadłub. Po długich objaśnieniach pytam, czemu by nie powrócić do starych wypróbowanych pomp wirowych na miejsce systemów wyporowych.
— Specjalizujecie się w rakietach? — zaciekawił się inżynier.
— W pewnym sensie…