Rozdział 6

I

Rosjo-mateczko, machasz do mnie dziecięcą rączką z kolejowego nasypu, odsłaniasz przede mną swe nieobjęte przestworza. Osiki, brzózki, jodełki, splądrowane cerkwie, dziewczyny przy sianokosach, fabryczne kominy i znowu dziatwa na nasypie. Machają w moją stronę i śmieją się. Mosty, mosty. Rzeka Desna zagruchotała stalowymi przęsłami. Konotop, Briańsk, Kaługa. Koła pociągu podskakują na złączach. Tuk. Tuk. Tuk.

W wagonie gwarno. W wagonie popijawa. Tutaj sami swoi. Wojskowy eszelon, żadnych obcych. Sami przyszli doradcy wojskowi. Piją za pomyślność. Za X Zarząd Główny. Za generała-pułkownika Okuniewa. Kolejna butelka poszła w ruch. Pij, kapitanie! Za twoje gwiazdki! Za dalszy awans! Dziękuję, majorze, nawzajem! Roziskrzone oczy. Banda chłopaków zafascynowanych wojną. Nie po to kończyliśmy szkoły wojskowe, żeby sprawdzać czystość żołnierskich buciorów. Szliśmy do tych szkół, bo urzekła nas wojenna romantyka. Dziś X Zarząd Główny daje nam, szczęściarzom, tę upragnioną szansę. Za Dziesiątkę, chłopcy! Za Dziesiątkę!

Jest nas tu cała zgraja. Artyleria, lotnicy, piechota, czołgiści. Jeszcze wczoraj nie znaliśmy się nawzajem, a dziś jesteśmy kumplami. Znowu butelka w koło. Wasze zdrowie, chłopcy, za waszą pomyślność. Za wasze gwiazdy. A dokąd to diabli mnie niosą? W dokumentach stoi Kuba, ale tylko dlatego, że w całej grupie poza mną nie ma nikogo na Kubę. Bardzo wielu do Egiptu, do Syrii. Niektórzy do Wietnamu. Gdyby rzeczywiście wyznaczono kogoś na Kubę, wtedy dla mnie wymyślono by coś innego. Krawców oczywiście domyśla się, że Kuba to tylko pozór. Tak naprawdę, to i on nie wie nic konkretnego. Krawców. Generał. Widziałem go w stopniu generała. Miał na sobie zakurzony kombinezon i błękitny wypłowiały beret. Wyglądał jak pierwszy lepszy żołnierzy Specnazu. Staram się go sobie wyobrazić w generalskim mundurze, ze złotymi epoletami i szerokimi lampasami — i nie mogę. Widzę go tylko takim, jak podczas naszego pierwszego spotkania: nienaganny mundur, szlify pułkownika, twarz młodziutkiego kapitana. Życzę wam sukcesów, generale.


II

Krasnaja Priesnia to największy na świecie wojskowy węzeł kolejowy. Eszelony. Eszelony. Eszelony. Tysiące ludzi. Wszystko otoczone drutem kolczastym. Wszystko ukryte za wysokimi płotami. Wszystko w oślepiającym świetle reflektorów. Transport czołgów do NRD. Transport rekrutów do Czechosłowacji. Łoskot i zgrzyt. Lokomotywy manewrowe formują nowe zestawy. Eszelon haubic na Daleki Wschód. To znowu jakieś kontenery. Wokół obstawa, jakby samego Breżniewa wieźli. Magazyny, składy, rampy, załadunek i wyładunek. Transport zdemobilizowanych żołnierzy z Polski. Tuż obok wagony więzienne. Okna wąskie i podłużne, zamalowane białą farbą, zakratowane. Krasnaja Priesnia to nie tylko wojskowy węzeł, to również więzienie tranzytowe. Żołnierze z psami. Czerwone naramienniki. Transport niespiesznie rusza do żony. Wielkie stalowe wrota. Zasieki. Niebieskie oślepiające światło. Więzienne eszelony. Do Badajbo. Do Czeriepcowa. Do Siewierodwińska. Do Żółtych Wód. Ogromne szare bloki wojskowego punktu tranzytowego.


— Grupa doradców do Południowego Jemenu! Zgłosić się w bloku B pokój 217. Doradca na Kubę!

— Jestem!

— Kapitan Suworow?

— Tak jest.

— Proszę za mną.

Młody przystojny major prowadzi mnie wzdłuż niekończących się płotów i stosów zielonych skrzyń. Tędy, kapitanie. Na niewielkim podwórku oczekuje karetka pogotowia ze znakami Czerwonego Krzyża… Proszę przodem. Drzwiczki zatrzasnęły się i samochód ruszył. Kilka razy stajemy — pewnie kontrola przed opuszczeniem zamkniętego terenu. I oto jesteśmy w Moskwie. Wiem, że nie jedziemy szosą, że wiozą mnie ulicami dużego miasta. Wóz skręca raz po raz i często zatrzymuje się na światłach. Ale to tylko moje domysły. Dojrzeć niczego nie mogę: okna matowe jak w wagonie więziennym.


III

Jaki nacisk na centymetr kwadratowy gruntu wywiera amerykański czołg M-60? Jakie wolicie rakiety przeciwpancerne: amerykańskie czy francuskie? Dlaczego? Dlaczego schody kręcone w pałacach są — patrząc z dołu — lewoskrętne, a nie prawoskrętne? Dlaczego w powozie przednie koła są mniejsze, a tylne większe? Co wam mówi pojęcie „trzy linie”? Dlaczego lufa w rosyjskim karabinie Mosina jest nagwintowana prawoskrętnie, a w japońskim Arisaka na odwrót? Jakie są podstawowe wady silnika rotacyjnego Wankla? Ile waży wiadro rtęci? Jaki typ kobiet wam odpowiada? Ile numerów pisma „Ogoniok” ukazuje się rocznie? Kto pierwszy zastosował „oskrzydlenie pionowe”? Co oznacza litera L w nazwie radzieckiego myśliwca bombardującego Su-7-BKL? Gdyby polecono wam zmodernizować amerykański bombowiec strategiczny B-58, które parametry poprawilibyście w pierwszej kolejności? Dlaczego w niemieckich czołgach Panther stosowano krzyżowe zawieszenie? Radziecka dywizja strzelców zmotoryzowanych liczy 257 czołgów. Uważacie, że ich liczbę należy zwiększyć, czy zmniejszyć? O ile? Dlaczego? Jak to wpłynie na organizację zaopatrzenia dywizji? Pytania sypią się jedno po drugim. Nie ma czasu na zastanowienie… Dość się zawahać — już pada następne. Kto to jest Czechów? Snajper ze 138. Dywizji Strzelców 62. Armii. A Dostojewski? Też mi pytanie. Któż by nie znał Dostojewskiego? Mikołaj Gierasirnowicz Dostojewski, generał-major, szef sztabu 3. Armii Uderzeniowej. Wybuchają śmiechem. „Wiecie, kapitanie, niezupełnie o to nam chodziło, ale zaliczamy wam odpowiedź. Bardzo wymownie o was świadczy. Nie zwracajcie uwagi na nasz śmiech. Niech was nie peszy”. A czy cokolwiek jest mnie w stanie speszyć?


IV

Czuję się tak, jakby mi zadali milion pytań. Dopiero później oszacowałem, że było tego koło pięciu tysięcy: 50 pytań na godzinę, 17 godzin dziennie przez 6 dni. Niektóre wymagają pięciominutowych, czasem dziesięciominutowych odpowiedzi. Na inne wystarczają sekundy. Niekiedy pytania się powtarzają. Czasem jedno i to samo pytanie powraca kilkakrotnie. Nie denerwuj się. Odpowiadaj szybciej. Nie próbuj łgać, nie próbuj kombinować. No więc, ile wódki możesz wypić za jednym razem? Oto zdjęcia dziesięciu kobiet, która podoba ci się najbardziej? Pomnóż 262 przez 16. Szybciej. W pamięci. To łatwe: najpierw trzeba pomnożyć 262 przez 10, potem dodać połowę tego wyniku, potem jeszcze 262. Egzaminator patrzy mi w oczy. Prędzej, kapitanie. Przecież to błahostka. Przenoszę wzrok na sufit. Z wysiłkiem dodaję wszystko do kupy. Spoglądam przed siebie. Któremuś z moich poprzedników zadano to samo pytanie, cieniutkim ołóweczkiem wynotował wszystkie obliczenia na zielonym papierze, pokrywającym stół. Łapię gotową odpowiedź i natychmiast pojmuję, że to zwyczajna prowokacja. Mój poprzednik nie mógł mieć przy sobie cieniutkiego ołóweczka, nie mógł pod tym świdrującym spojrzeniem rachować po kryjomu na papierze. Zaciskam szczęki i rzucam mój własny wynik: 4.192. Nawet nie zerkam na zielony papier na stole. Wiem, że tamta odpowiedź jest świadomie błędna. A pytania sypią się jak groch: jak byście zareagowali, kapitanie, gdybyśmy wam zaproponowali handel arbuzami?

Czasem na sali jest tylko jeden egzaminator. Niekiedy trzech, kiedy indziej piętnastu. Oto dwieście fotografii, rozpoznajcie na nich osoby, które widzieliście w tym pokoju podczas egzaminów. Czas — start! Teraz wybierzcie tych, którzy byli tu tylko jeden raz. W następującym tekście macie skreślić wszystkie litery O, podkreślić wszystkie litery A, otoczyć kółkiem wszystkie C. Nie zwracajcie uwagi na tego osobnika ani na radio. Czas — start! Gość robi małpie miny, stara się wyrwać mi ołówek, wytrąca krzesło spod tyłka. A radio wrzeszczy: skreślić C, podkreślić O… Czasami w trakcie egzaminów do sali wjeżdża wspaniały obiad, czasem zapominają w ogóle o jedzeniu. Czasami puszczają do toalety na pierwszy znak, kiedy indziej trzeba prosić po trzy razy. Każdego dnia doprowadzają mnie do kresu moich możliwości umysłowych i fizycznych. Zarówno ja sam jak i oni czujemy tę granicę bardzo wyraźnie. Dobrze po północy zwalam się bez rozbierania na wyro i z miejsca zasypiam. Na to właśnie czekają. Oślepiająca lampa w oczy. 262 razy 16! Szybciej. W pamięci. Przecież to takie proste! Odpowiedziałeś już na to pytanie. No, co jest z tobą?! 4.192! — wrzeszczę w odpowiedzi. Światło gaśnie.


V

Znacznie później dowiedziałem się, że ci, którzy odpowiedzą prawidłowo na więcej niż 90% pytań, odpadają. Nie potrzebują tu zbyt mądrych. Egzaminy nie mają bynajmniej na celu ustalenia poziomu wiedzy delikwenta. Wcale nie. Ważna jest tylko ocena zdolności przyswojenia jak największej ilości informacji w możliwie najkrótszym czasie i w maksymalnie stresowych warunkach. Bada się również stopień poczucia humoru, optymizmu, opanowania, zdolność do intensywnego działania, stałość nastrojów i wiele, wiele innych czynników.

— No cóż, młody człowieku, nadajesz się do nas — oświadczył mi pod koniec szóstego dnia siwy egzaminator. — Nasza organizacja, to nie przelewki. Tutejsze reguły są krótkie i węzłowate. Zrozumie je każdy, nawet jeśli nie chce zrozumieć. Mamy bardzo prostą zasadę: rubel za wejście, dwa za wyjście. To znaczy, że wstąpić do organizacji jest trudno, a jeszcze trudniej ją opuścić. Teoretycznie dla wszystkich jej członków przewidziano tylko jedno wyjście: przez komin. Dla jednych z najwyższymi honorami, dla innych hańbiące, ale komin jest jeden. Tylko przez ten komin odchodzimy z organizacji. Oto on…


VI

Byłem przekonany, że twarz pułkownika będzie mnie przez całe życie prześladować w nocnych koszmarach. Ale nie przyśnił mi się ani razu. Wiele o nim myślałem. Jednego nie mogłem pojąć. Tłumaczyli mi, że kochał pieniądze, alkohol, kobiety. Właśnie za pieniądze sprzedał się obcym wywiadom. Przypuśćmy, że to prawda. Ale przecież miał doskonałe możliwości ucieczki na Zachód. Nie skorzystał. Na Zachodzie miałby w bród pieniędzy, wina, kobiet. W Moskwie i tak nie mógł wydać ani grosza. Nie mówiąc o tym, że nie bardzo można tu zaszaleć.

Babiarz zwiałby dla kobiet i forsy, a on został i balansował nad krematorium. Licho wie, dlaczego. Kręcę się na wygrzanej poduszce, sen nie przychodzi. Pierwsza noc bez egzaminów. A może również po nocach obserwuje mnie oko ukrytej kamery? Pies ją trącał! Wstaję, podchodzę kolejno do każdego kąta i pokazuję figę. Jeżeli nawet teraz mnie podglądacie, to jutrzejszy wyjazd do Komitetu Centralnego zostanie z pewnością odwołany. Po chwili dochodzę do wniosku, że figa to za mało, więc wystawiam do kamery — jeśli rzeczywiście tu jest — wszystko, co tylko mogę. Rano zobaczymy, czy mnie wywalą, czy też nie. Następnie kładę się z poczuciem głębokiej wewnętrznej satysfakcji, po czym z miejsca zasypiam, pewny, że nazajutrz pogonią mnie na Sybir, bym tam dowodził kompanią czołgów. Jeżeli stanie się inaczej, to znaczy, że i tu da się żyć i omijać drakońską kontrolę.

Śpię błogo i słodko. Śpię kamiennym snem. Wiem, że przyjmując mnie do Akwarium radziecki wywiad popełnia kardynalny błąd. Wiem, że gdy pozostaje tylko jedna droga wyjścia i tylko przez komin, to w moim przypadku nie będzie to wyjście z honorami. Wiem, że nie umrę naturalną śmiercią. O nie, tacy nie umierają zwyczajnie! Doprawdy, wywiad wojskowy wygrałby na tym, gdyby już dziś przepuścił mnie przez kwadratowy komin!


VII

Znowu wiozą mnie gdzieś zamkniętym, samochodem z matowymi szybami. Nie widać nic na zewnątrz i mnie nikt nie widzi. Ciekawe dokąd to: Do KC czy na Sybir? Chyba jednak do KC. Gdyby na Syberię, kazaliby zabrać walizkę; skoro walizka została, znaczy to, że nie wybywam na dobre, że to krótka wizyta, że wrócimy tam, skąd jedziemy.

Zza okna dochodzi hałas wielkiego miasta. Pewnie przecinamy śródmieście. Może to Łubianka? Koło Łubianki, na placu Dzierżyńskiego, zawsze huk jak nad Niagarą. Jakoś wydaje mi się, że jesteśmy obok Łubianki. Nic dziwnego: Komitet Centralny jest dwa kroki stąd. Samochód stoi dłuższą chwilę, potem wolniutko gdzieś się wtacza. Za nami zgrzyt żelaznej bramy. Drzwiczki otwierają się: — Prosimy.

Stoimy na wąziutkim mrocznym dziedzińcu. Z czterech stron wysokie mury. Z tyłu wrota. Po obu stronach — sierżanci KGB na posterunku. Na podwórze wychodzi kilkoro drzwi. Przy jednych — również ochrona KGB, przy pozostałych nie widać nikogo. Nad naszymi głowami gołębie gruchają na gzymsie. — Proszę tędy. — Siwy pokazuje jakieś papiery. Sierżant KGB salutuje. Przejście wolne. Siwy zna drogę. Prowadzi mnie niekończącymi się korytarzami. Czerwone dywany. Sklepione stropy. Drzwi obite skórą. Ponowna kontrola przepustek. — Proszę dalej. — Winda bezgłośnie wiezie nas na trzecie piętro. Znowu korytarze. Ogromna poczekalnia. Starsza kobieta za stolikiem. — Proszę zaczekać. — Czekamy. — Proszę wejść. — Siwy lekko popchnął mnie do przodu i zamknął za mną drzwi, sam pozostając w poczekalni.

Wysoki gabinet. Okno do samego sufitu, bez widoku. Za oknem głucha ściana, gołębie na parapecie. Dębowe biurko. Za biurkiem szczupły mężczyzna w okularach w żółtej oprawie. Brązowy garnitur bez dystynkcji: żadnych medali ani orderów. Dobrze jest w wojsku — rzut oka na naramienniki i już wiesz jak się zwracać: towarzyszu majorze, towarzyszu pułkowniku… A tu jak zagaić? Po prostu przestawiam się:

— Kapitan Suworow.

— Witajcie, kapitanie. Bardzo wnikliwie was zbadaliśmy i zdecydowaliśmy przyjąć was do Akwarium, po odpowiednim przeszkoleniu, ma się rozumieć.

— Dziękuję. To dla mnie zaszczyt.

— Dziś jest 23 sierpnia. Zapamiętajcie tę datę, kapitanie, na całe życie. Począwszy od dziś wchodzicie do nomenklatury. Wprowadzamy was na bardzo wysoki jej szczebel: do nomenklatury Komitetu Centralnego. Prócz rozlicznych wyjątkowych przywilejów uzyskacie jeden przywilej szczególny: Od dziś nie podlegacie kontroli KGB. Odtąd KGB nie ma prawa zadawać wam żadnych pytań, żądać na nie odpowiedzi, podejmować jakichkolwiek działań przeciwko wam. Jeżeli popełnicie jakiś błąd, macie zameldować waszemu przełożonemu, a on poinformuje nas. Jeżeli nie zameldujecie, dowiemy się tak czy inaczej. W każdym razie wszelka kontrola waszych poczynań należy wyłącznie do kierownictwa GRU, albo Wydziału Organów Administracyjnych KC. O każdym kontakcie z KGB macie zameldować swojemu przełożonemu. Pomyślność KC zależy od tego, w jakim stopniu struktury i poszczególne osoby należące do nomenklatury KC zdołają zachować niezależność od wszelkich innych organizacji. Pomyślność KC to zarazem wasza pomyślność, kapitanie. Możecie się szczycić zaufaniem, jakim KC darzy wywiad wojskowy i was osobiście. Życzę powodzenia.

Zasalutowałem służbiście i opuściłem gabinet.


VIII

Rozległe jezioro ukryte w lasach. Brzegi porośnięte trzciną. Brzozy nad urwiskiem. Tam, za wysokim płotem, mieści się nasza dacza. Miniaturowa plaża. Łódki odwrócone do góry dnem. Na przeciwległym brzegu też jakieś drewniane zabudowania, też za zielonym ogrodzeniem, też pod ochroną. Specjalny teren wydzielony na dacze, ale tylko dla wąskiego kręgu wybranych towarzyszy. Nie tak łatwo tutaj trafić. Dębowe zagajniki, jeziora, gęste lasy. Gdzieniegdzie czerwone dachy. Znów zielone płoty. Do naszego jeziora prowadzi tylko jeden dojazd. Innej drogi nie ma. Możesz kręcić w kółko do woli, a tak czy inaczej stale natykasz się na zielone ogrodzenia. Za naszymi płotami też czyjeś letniska. Słychać, jak grają w siatkówkę. Nie powinniśmy wiedzieć, kto tam piłkę odbija. Im do nas też nie wolno zajrzeć. Płot po lewej nieco wyższy niż po prawej. Stamtąd dochodzą wieczorami dźwięki muzyki. Bardzo przyjemna melodia: tango. Nasz ośrodek jest całkiem spory. Mieszkają tu 23 osoby, a miejsca starczyłoby dla trzydziestu. Każdy ma osobny pokoik. Ściany z sosnowych belek. Zapach żywicy. Na ścianie malutki pejzaż. Ogromne, wygodne łóżko. Półka z książkami. Na dole hali wyłożony wielkim wschodnim dywanem. Wstajemy, kiedy chcemy i robimy, co nam się żywnie podoba. Syte śniadanie. Skromny obiad. Wystawna kolacja. Wieczorami siedzimy przy kominku. Pijemy. Gawędzimy. W poprzednim życiu wszyscy byliśmy oficerami średnich szczebli w radzieckim wywiadzie wojskowym. W grupie jest jeden podpułkownik, dwóch majorów i starszy lejtnant. Cała reszta to kapitanowie. Jeden z nas był poprzednio pilotem myśliwca, dwaj służyli w jednostce rakietowej , jeden w desancie, jeden był dowódcą kutra rakietowego. Jest też lekarz wojskowy oraz prawnik. W sumie barwne towarzystwo. Służyliśmy pod rozkazami różnych dowódców. Z rozmaitych względów każdy z nas wpadł w oko jakiemuś oficerowi wywiadu dywizji, armii albo jeszcze wyższego stopnia. Każdego z nas ktoś wyłuskał do swojej grupy. Właśnie spośród tych grup Akwarium dobiera swoich kandydatów. Zrozumiałe, że zabierając ludzi szefom wywiadów niższego szczebla Akwarium nie dąży do tego, by zagarnąć wszystkich albo najlepszych. Nie, jeżeli dziś Akwarium pozbawi Krawcowa wszystkich jego orłów, to jutro Krawców nie będzie już tak pieczołowicie kompletować własnej grupy. Dlatego Akwarium bardzo ostrożnie zabiera ludzi, żeby nie zniechęcić tego czy innego dowódcy do dalszej skrupulatnej selekcji.


Dużo śpię. Dawno już nie sypiałem równie twardym i błogim snem. Budzę się późno i idę nad jezioro. Pogoda pochmurna, ale woda ciepła. Pływam godzinami. Wiem, że ten sen i ta swoboda nie potrwają długo. Po prostu pozwalają nam odprężyć się po egzaminach i przed rozpoczęciem roku akademickiego. Więc się odprężam.


IX

Szybko zawiązana przyjaźń kończy się często wrogością. Wiem to doskonale. Moi towarzysze z grupy też to wiedzą. Dlatego bez pośpiechu bardzo ostrożnie badamy się wzajemnie. Gadamy o głupstwach. Dowcipy opowiadamy niezbyt ostre. Pełny luz. Na razie możemy popijać. W imponującym barze obfitość trunków: pij, ile dusza zapragnie. Ale pijemy z umiarem. Kiedyś zostaniemy przyjaciółmi. Kiedyś będziemy sobie ufać. Kiedyś będziemy się wzajemnie wspierać. Wtedy dopiero zaczniemy pić na serio. Jak na prawdziwych oficerów przystało. Ale jeszcze nie dziś.

Obmierzono nas dokładnie i wszyscy paradujemy w cywilnych garniturach. Niektórym z nas przyjdzie wrócić do munduru, kiedy zostaną generałami. Innym wypadnie pozostać po cywilnemu, nawet gdy zdobędą generalskie szlify. Taka służba.


X

Nazywam się pułkownik Piotr Fiodorowicz Razumow — przedstawił się korpulentny osobnik w dresie sportowym i z piłką siatkową w ręce. — Mam 51 lat, z czego 23 służę w Akwarium. Pracowałem w trzech krajach. Za granicą spędziłem 16 lat. Mam na koncie 7 werbunków. Byłem odznaczony czterema orderami bojowymi i kilkoma medalami. Będę szefem-łnstrukto-rem waszej grupy. Oczywiście, wymyślicie mi jakąś ksywę. Żebyście nie musieli łamać sobie głowy, zdradzę wam kilka moich nieoficjalnych przezwisk. Jedno z nich brzmi Słoń. Tak przezywa się wszystkich wykładowców i profesorów Wojskowej Akademii Dyplomatycznej. Na samą Akademię mówi się Konserwatorium, jeśli dotyczy to was, młodzieży, lub też Cmentarzysko Słoni, jeśli mowa jest o nas, profesorach i wykładowcach. Być może któryś z was też zostanie słoniem i przyjdzie tu, by szkolić młode słoniątka. Tymczasem chciałbym pogadać z każdym z was z osobna. Kapitan Suworow.

— Jestem, towarzyszu pułkowniku.

— Zwracajcie się do mnie zwyczajnie: Piotr Fiodorowicz.

— Tak jest.

— Zapomnijcie, że istnieje zwrot „tak jest”. Pozostajecie oficerem Armii Radzieckiej, co więcej, wznosicie się na jej najwyższe piętro: do Sztabu Generalnego. Ale mimo to na jakiś czas wyrzućcie z pamięci to „tak jest”. Czy rozmawiając z przełożonymi potraficie nie strzelać obcasami?

— Nie potrafię, towarzyszu… Piotrze Fiodorowiczu.

— Pierwsza sprawa, Wiktor, twoje pierwsze zadanie. Naucz się siedzieć na krześle bardziej niedbale… Siedzisz sztywno, jakbyś połknął bagnet. Cywilni dyplomaci tak nie siedzą. Jasne?

— Jasne.


XI

Od dawna zdumiewało mnie, że można zorganizować tajną szkołę szpiegowską w centrum wielkiego miasta tak, żeby nikt się nie mógł zorientować, żeby nikt nas nie sfotografował ani pojedynczo, ani w grupie. Okazuje się, że to proste. Główny kompleks Wojskowej Akademii Dyplomatycznej wznosi się przy ulicy Pospolitego Ruszenia. Rzecz jasna, nie ma tu żadnych tablic informacyjnych. Ogrodzenie we wzory z kutego żelaza, bujne zarośla bzu, kolumnady, kraty w oknach, szczelne kotary, warty na każdym rogu. Ale to nie jest miejsce najważniejsze. Tutaj przygotowuje się tylko tych, którzy zostaną w „wielkiej żonie”, w KDL-ach. My zaś, którzy znajdujemy się na warunkowym zwolnieniu, przeznaczeni do roboty poza „obozem”, szkolimy się gdzie indziej. Słuchacze głównych kierunków są porozrzucani po całej Moskwie, po niewielkich punktach szkoleniowych. A gdzie się mieści mój punkt, tego i ja nie wiem…

Każdego ranka o 8.30 zjawiam się w Instytucie Promieniowania Elektromagnetycznego, tuż koło parku Timiriazewa. Oficjalnie instytut uchodzi za placówkę Ministerstwa Przemysłu Radiowego, ale mało kto wie, do kogo w rzeczywistości należy i czym się naprawdę zajmuje. Na początku lat pięćdziesiątych ta niepozorna wówczas instytucja zajmowała 4-piętrowy pałacyk w typowym stylu późnego stalinizmu: kolumnady, balkoniki, sztukateria. Pracowało tam najwyżej dwieście osób. Z biegiem czasu instytut szybko się rozrastał, o czym świadczą 6-piętrowe masywne szare bloki. Nieotynkowana cegła sylikatowa — to już piętro chruszczowowskiej nierozrzutności. Obok potężne bryły ze szkła i aluminium: symbol militarno-przemysłowego rozmachu epoki Breżniewa. Labirynt murów i ogrodzeń szatkuje ten obszar na strefy i sektory. Drut kolczasty, białe izolatory. „Mijając posterunek okazać rozłożoną przepustkę!”

Masa ludzi. Poranna zmiana. Tłum przepływa przez wartownię rozbity na dwanaście potoków. „Na terenie obiektu palenie wzbronione!”, „Bądź czujny! Gadulstwo służy wrogom!”, „Przekroczymy plan pierwszego kwartału!”, „Nie stój pod suwnicą!” Szara masa ludzka rozpływa się strumykami po wydziałach i sektorach. Zgrzyta hamulcami lokomotywa manewrowa. Potężny hangar połyka 60-tonowe wagony. Spieszy się uczona brać. Tłum wali w milczeniu. Wszyscy tajni. Wszyscy ściśle tajni. „Wejście wzbronione!”. „Okazać rozłożoną przepustkę!” Betonowe przegrody. Ceglane przegrody. Różnobarwne kominy. Strefa 12-B.

Nad czym się tutaj pracuje? Lepiej nie pytać. Jeszcze raz okazujemy przepustkę. Cała jest upstrzona masą zakodowanych symboli. Każdy posiadacz przepustki porusza się wyłącznie w ściśle określonych granicach swojej strefy. Bez specjalnych znaczków na legitymacji nikt cię nie wpuści poza wyznaczony obszar. Wykręcamy numer na tarczy — i już jesteśmy w hangarze. Tutaj zbiera się cała nasza grupa. Obok stoi zaparkowany potężny MAŹ z pomarańczowym kontenerem. Zajmujemy miejsca w jego wnętrzu. Przypomina kabinę komfortowego samolotu: wygodne fotele, dywany… Tylko okien brakuje. O godzinie 8.40, gdy kontener jest wewnątrz zamknięty na cztery spusty, w hangarze zjawia się kierowca i wyjeżdża ciężarówką na miasto. Nigdy nie widzieliśmy go na oczy. On zaś nawet nie podejrzewa, że wozi ludzi. Zadanie ma następujące: o 8.40 wejść do hangaru, wsiąść do wozu i przewieźć kontener z jakimś bardzo niebezpiecznym ładunkiem do sosnowego lasu, kilka dzielnic stąd. Tam również znajduje się pewien tajny obiekt, też stoi hangar. Kierowca wprowadza wóz do środka, po czym wychodzi do poczekalni. Wieczorem robi jeszcze jeden kurs. Resztę czasu wozi inne pomarańczowe kontenery po Moskwie. Może transportuje zapalniki do bomb atomowych, może śmiercionośne wirusy, zdolne pożreć całą ludzkość, a może aparaturę do prowadzenia wojny genetycznej. Skąd miałby wiedzieć, co zawierają kontenery? Wszystkie są jednakowe. Wszystkie pomarańczowe. Pewnie też zgarnia niezły szmal. W takich ośrodkach badawczych nikomu krzywda się nie dzieje.


XII

Jeden po drugim wyskakujemy z pomarańczowego kontenera. Hop. Hop. W hangarze wysoko pod dachem ćwierka wróbelek. Tylko on zna wszystkie nasze sekrety: kto jest kierowcą, kto tu po nocach sprząta, kto w takim samym kontenerze przywozi nam jedzenie i nakrywa do stołu. Dopóki jesteśmy w żonie, personel pomocniczy ma zakaz wstępu. Nawet wejście do stołówki przypomina śluzę: jeżeli drzwi ze stołówki do hangaru są otwarte i ktoś szykuje nam śniadanie, to nie ma mowy, żeby dostać się do któregoś z tych pomieszczeń. Jak psom Pawiowa dzwonek sygnalizuje nam, że możemy wejść do jadalni, nikt z zewnątrz nie może otworzyć drzwi. Automatyka. Jedzenie doskonałe. Nigdy dotąd mnie tak nie karmiono, nawet w Czechosłowacji. Jednak żona pozostaje żoną, a nasz kontener nazywamy między sobą pomarańczowy woron{Cziornyj woron, woronok — „czarna wrona”: więźniarka, milicyjna buda do przewożenia aresztantów (przyp. tłum.).}. Na dobrą sprawę wożą nas jak zeków, tyle że z wygodami.

W specjalnej księdze wpisuję podziękowanie za pyszne śniadanie i zamówienie na dzień następny. I czym prędzej na zajęcia.

— Wszyscy gotowi?

— Tak jest!

— Pięć minut odprężenia: wdech-wydech.

Mamy miłe, zadbane podwóreczko. Krzewy bzu niemal w całości zasłaniają szare betonowe mury. Przytulnie. Nad bzami zasieki z drutów kolczastych. Co za tym drutem — nie wiadomo. Możemy jedynie dojrzeć półokrągłe dachy hangarów, jak u nas nad basenem i kortem tenisowym. Może mieści się tam jeszcze jeden punkt szkoleniowy? Może ćwiczą tam nasi polscy lub węgierscy koledzy, albo kubańscy, włoscy czy libijscy? Któż to może wiedzieć? Możliwe, że to nie punkt szkoleniowy, tylko tajne laboratorium albo magazyn, albo po prostu więzienie. Wczuwając się w ruch naszego pomarańczowego kontenera, staram się każdego ranka odgadnąć kierunek jazdy. Wydaje mi się, że wożą nas bardzo niedaleko. Mam wrażenie, że gdzieś w pobliże więzienia na Krasnej Priesni. Nie sposób, rzecz jasna, ustalić dokładnego miejsca. A sosnowych zagajników wokół Moskwy jest rzeczywiście od metra.

— Odetchnęli? Dobra.

Wszyscy do sali wykładowej. Każdy rusza do swojego sejfu. Mój zawiera cztery 96-stronicowe zeszyty: zapas na trzy lata. Notuj gęsto, staraj się jak najwięcej zapamiętać, łap w locie podawane informacje. Ucz się oszczędzać papier.

Zeszyt z teorii wywiadu pod pachę, sejf na klucz — i do sali.

Wykładowca siedzi za muślinowym parawanem. Nie rozróżnia wyraźnie naszych twarzy, ani my jego rysów, ale rozmowa toczy się bez przeszkód.

Wszyscy wykładowcy i dowódcy to Słonie. Niektórzy mają prawo kontaktować się z nami w ramach zajęć, większość jednak widzi tylko nasze sylwetki za półprzeźroczystym ekranem i zwraca się do nas po numerach.

To starzy wyjadacze. Spędzili lata za granicami wielkiej żony. Niektórzy działali z ukrycia jako wysokiej rangi funkcjonariusze GRU, inni występowali bardziej jawnie: w charakterze wojskowych attache, cywilnych bądź wojskowych doradców, dziennikarzy, dyplomatów, przedstawicieli central handlowych, urzędników placówek konsularnych, Aeroflotu, Morfłotu, Inturistu czy organizacji międzynarodowych. Każdy z nich ma na swoim koncie jakaś poważną wpadkę, dlatego wszyscy wylądowali na Cmentarzystku Słoni. Kto zdołał uniknąć wsypy, nadal trudni się zdobywaniem albo przynajmniej analizą informacji.

Spalony as wywiadu włącza aparaturę ochronną, co powoduje lekką wibrację ścian pomieszczenia, po czym przystępuje do wykładu:

— Tak oto wygląda szpieg. — Na dużym plakacie barczysty osobnik w prochowcu, ciemne okulary, postawiony kołnierz, ręce w kieszeniach. — Tak przestawiają szpiegów autorzy sensacyjnych powieści i filmów, tak też widzi ich szeroka publiczność. Zapamiętajcie: nie jesteście szpiegami, jesteście dzielnymi radzieckimi wywiadowcami. Nie przystoi wam przypominać szpiega, dlatego kategorycznie zabrania się:

a) nosić ciemne okulary, nawet w upalny, słoneczny dzień;

b) nasuwać kapelusz na oczy;

c) trzymać ręce w kieszeniach;

d) stawiać kołnierz palta lub płaszcza.

…Sposób poruszania się, rozglądania, oddychania będzie poddany długotrwałym ćwiczeniom, ale od samego początku musicie zapamiętać, że w żadnym wypadku nie możecie być napięci. Spojrzenie spode łba, zerkanie ukradkiem przez ramię: to odwieczny wróg wywiadowcy. Podczas treningów będziecie karani za takie odruchy równie bezwzględnie, jak za błędy zasadnicze. Wasz wygląd nie powinien w najmniejszym stopniu kojarzyć się z ustalonym stereotypem szpiega. Wasze otwarte, uczciwe twarze były jednym z najważniejszych argumentów przy selekcji. Długi czas badaliśmy tysiące oficerów, potencjalnych kandydatów GRU. Niektórych po kilka lat trzymaliśmy pod obserwacją. Przez ten czas każdy z nich dziesiątki razy latał jako cywilny pasażer na normalnych trasach. Ten, którego policja choć raz skontrolowała przed wejściem do samolotu, odpadał. Potrzebujemy ludzi niepozornych, na których żaden policjant nie zwróci uwagi. Spójrzcie teraz na siebie: miłe, proste robotniczo — chłopskie twarze, żadnych inteligencików w okularkach, żadnych Jamesów Bondów. Doskonale. To dowodzi, że sekcja rekrutacyjna spisuje się na medal.

…Wygląd to nie wszystko, liczą się także metody pracy. Autorzy kryminałów najczęściej ukazują agenta jako pierwszorzędnego strzelca i specjalistę od łamania kości. W większości przyszliście do Akwarium z niższych szczebli wywiadu w jednostkach Specnazu albo Floty Wojennej. Tam wszystkie te metody miały swoje uzasadnienie. Ale tutaj, na górze, w strategicznym wywiadzie agenturalnym Sztabu Generalnego, nie będziemy uczyć was strzelania ani rozbijania cegieł ciosami karate. Osiągnęliście najwyższy możliwy pułap pracy wywiadowczej, i to, co teraz przyda wam się najbardziej, to wasze głowy. Będziecie użyci do niezwykle trudnych zadań; jeżeli zawiedzie was kiedyś rozum, nie liczcie, że pistolet albo pięść wam pomogą.

…Japońskie chwyty samoobronne, pistolety i noże przypominają pasy bezpieczeństwa, stosowane przy pracy na dużych wysokościach. Zauważcie: tylko mało doświadczony młodzik używa takiej uprzęży. Stary wyga nigdy. Pas daje złudzenie bezpieczeństwa. Wystarczy raz zapomnieć, i po tobie. Kto pasa nie używa, nie ma złudzeń, stale jest świadomy niebezpieczeństwa i ma się na baczności. Ciągła asekuracja osłabia czujność i dlatego radziecki wywiad strategiczny nie daje swoim zuchom pasów bezpieczeństwa.

…Niech tylko zdarzy wam się popełnić błąd, z miejsca kontrwywiad przeciwnika rzuci przeciwko wam śmigłowce, gaz, psy, supernowoczesną technikę, sto samochodów, trzystu zawodowych policjantów. Na nic zda się wtedy pistolecik. Stwarza tylko złudne poczucie bezpieczeństwa. Pragniemy pozbawić was wszystkich złudzeń. Możecie liczyć tylko na własną głowę, na własną inteligencję. Nie macie żadnej asekuracji. Jeden fałszywy krok, i lecicie w dół. Na tym polega różnica między wami i przysłowiowym szpiegiem w ciemnych okularach. Osiągnięcia, jakimi może się poszczycić Akwarium są wymownym dowodem właściwego wyboru metod działania.

…Temat dzisiejszego 6-godzinnego seminarium brzmi: „Metody agenturalnej penetracji”.


Otworzyliśmy notesy. Szkolenie oficerów w GRU odbiega diametralnie od tego, co można wyczytać w sensacyjnych powieściach. W ciągu następnych trzech lat studiów w Wojskowej Akademii Dyplomatycznej czekało nas jeszcze wiele zaskakujących odkryć.


XIII

Człowiek może dokonywać cudów. Może trzykrotnie przepłynąć kanał La Manche, może wypić na raz sto kufli piwa, chodzić boso po rozżarzonych węglach, może opanować trzydzieści języków, zostać mistrzem olimpijskim w boksie, wynaleźć telewizor albo rower, zostać generałem GRU albo miliarderem. Wszystko jest w zasięgu jego możliwości. Po prostu chcieć — to móc. Najważniejsze — chcieć, reszta jest kwestią treningu. Jednak regularne ćwiczenie pamięci, mięśni lub charakteru samo w sobie do niczego nie prowadzi. Regularność treningu jest ważna, ale nie decydująca. Pewien dziwak ćwiczył bardzo regularnie. Przez dziesięć lat raz dziennie podnosił żelazko, a mimo to nie rozwinęła mu się muskulatura. Sukces przychodzi tylko wówczas, kiedy każde ćwiczenie (pamięci, mięśni, psychiki, siły woli, wytrwałości) doprowadza człowieka do kresu jego możliwości. Kiedy trening staje się pod koniec torturą. Kiedy człowiek krzyczy z bólu. Trening jest skuteczny tylko wtedy, gdy człowiek jest świadomy swoich możliwości, wie, że może skoczyć wzwyż na 2 metry, zrobić 153 pompki, zapamiętać dwie strony tekstu w obcym języku. Każdy następny trening ma sens tylko, jeżeli stanowi próbę pobicia rekordu z poprzedniego dnia: zdechnę, ale zrobię 154 pompki…

Chodzimy na treningi przyszłych mistrzów olimpijskich. Oto oni, 15-letni bokserzy, 5-letni akrobaci, 3-letni pływacy. Spójrzcie na ich wyraz twarzy. Poczekajcie do końca treningu, do ostatniej chwili, kiedy na malutkiej dziecinnej twarzyczce pojawi się wściekła determinacja, pragnienie pobicia wczorajszego wyniku. Patrzcie na nich! To właśnie oni przyniosą kiedyś olimpijskie złoto pod wielką czerwoną flagę z sierpem i młotem. Spójrzcie na tę twarz! Ile w niej napięcia. Jakaż męka! To droga ku sławie. To droga do sukcesu! Championem może być tylko człowiek, który wie, że za moment sztanga zwali mu się na głowę — i wyciska ją dalej. W tym życiu wygrywa tylko ten, kto pokonał samego siebie. Kto pokonał swój strach, swoje lenistwo, swoją nieśmiałość.

Słoń przyprowadził nas na trening młodych olimpijczyków.

— Tak właśnie nasz kraj przygotowuje zastępy obrońców jego sportowej chwały. Czyżbyście chłopcy, sądzili, że mniej poważnie traktuje przygotowanie wywiadowców?

Загрузка...