Rozdział 15

I

Włóż — rozkazuje Nawigator. Wkładam na głowę przezroczysty hełm, on również, obaj wyglądamy jak kosmonauci. Hełmy są połączone elastycznymi i przezroczystymi rurkami.

Podsłuchanie jakiejkolwiek rozmowy w gabinecie dowódcy jest nawet teoretycznie niemożliwe. Jeżeli pomimo wszystkich istniejących zabezpieczeń i zagłuszarek Szef poleca mi użycie hełmowego interfonu, to znaczy, że ma coś niezwykle interesującego do zakomunikowania.

— Robisz postępy, nie tylko w zdobywaniu informacji. Niedawno przeszedłeś serię testów i weryfikacji zorganizowanych przez Akwarium i przeze mnie osobiście. Nie domyślałeś się niczego, ale przebyłeś wszystkie próby celująco. Tym samym przeszedłeś do najwyższej kategorii zaufania.

Jeżeli to prawda, to GRU z lekka przesadza. Mam parę grzeszków na sumieniu, nie jestem święty. A może Nawigator nie mówi mi wszystkiego. Nie na darmo nazywają go Przecherą.

— GRU powierza ci przeprowadzenie operacji najwyższej wagi. Do Wiednia przybywa agent występujący pod kryptonimem Stary Przyjaciel. Jest dla nas bezcenny, najlepszy dowód, że w Moskwie kieruje nim osobiście generał-pułkownik Mieszczeriakow. Nie wiem, kto to taki i nie mam prawa wiedzieć. Ty tym bardziej nie masz prawa. Jasne, że z takim człowiekiem nie spotykamy się osobiście. Nigdy, pod żadnym pozorem. Pracuje on w oparciu o system skrytek i umówionych sygnałów. Jednak GRU jest przygotowane do nawiązania z nim bezpośredniego kontaktu w dowolnej chwili. Musimy mieć pewność, że taki kontakt da się nawiązać w każdych warunkach i w każdej chwili. Dlatego raz na kilka lat przeprowadzamy spotkanie kontrolne. Przyjaciel otrzymuje odpowiedni sygnał i pojawia się w ustalonym miejscu. Nie nawiązujemy z nim żadnego kontaktu, tylko obserwujemy go z oddali. Jeżeli się zjawia, znaczy, że łączność funkcjonuje bez zarzutu. Poza tym sprawdzamy, czy wokół niego jest czysto. Teraz właśnie nastąpi taka operacja. Rozkazem szefa GRU zostałeś wyznaczony do jej przeprowadzenia. Zarezerwujemy ci pokój w hotelu. Przez dwie doby będziesz sprawdzał z silną grupą ubezpieczania czy nie masz ogona. Zjeździsz cały kraj wzdłuż i wszerz. Porzucisz samochód w Innsbrucku. Znikniesz. Ulotnisz się. Zjawisz się w Wiedniu jak widmo. Przeprowadzisz ostateczną kontrolę. Do hotelu wejdziesz przez restaurację, na górę do pokoju, gdzie wszystko będzie przygotowane. Dostaniesz Minoxa z teleobiektywem. Aparat będzie załadowany taśmą Mikrat-93-Tarcza. Negatyw ma dwie warstwy światłoczułe: na jednej zdjęte zostały austriackie lotniska wojskowe. Ty będziesz eksponował drugą warstwę. W razie aresztowania postaraj się wyrwać taśmę z aparatu i ją prześwietlić. Jeżeli ci się nie uda, sami ją wywołają. Otrzymają tylko zdjęcia lotnisk, bo wywoływacz automatycznie zniszczy drugą warstwę, właściwą. Niech cię mają za zwykłego szpiega, płotkę. Wszystko jasne?

— Jasne.

— Więc słuchaj dalej. O umówionej porze Stary Przyjaciel pojawi się przed wystawą sklepu z obuwiem. Będziesz go obserwował z odległości 100 metrów i z wysokości 18 metrów. Sfotografujesz moment pojawienia się Przyjaciela. Nie wiem, kto to będzie, może kobieta przebrana za mężczyznę, a może mężczyzna przebrany za kobietę. Niech cię nie peszy, że facet na przykład jest niechlujnie odziany i rozczochrany. Tak jest lepiej dla sprawy. Pół godziny przed wyznaczonym spotkaniem zacznij fotografować wszystko, co wyda ci się podejrzane. Jak go poznasz? Zjawi się o ściśle ustalonej porze w ściśle ustalonym miejscu. Zwinięta gazeta w prawej ręce to znak rozpoznawczy i zarazem sygnał, że wszystko jest w porządku. Ta sama gazeta w lewej ręce oznacza niebezpieczeństwo. Stary Przyjaciel udaje się na spotkanie. Nie wie, czy tym razem my się stawimy. Gdyby został w międzyczasie namierzony, może zapobiec spotkaniu, może uratować naszego oficera, a zarazem własną skórę. Jeżeli jest kontrolowany przez policję, to w jego własnym interesie leży zaniechanie kontaktów z nami. Jeśli w ciągu pięciu minut nikt się nie zjawi, odejdzie i ponownie zgłosi się na kontakt, gdy tylko otrzyma od nas wezwanie. Może to być za 10 lat i na drugim końcu planety. Być może tylko go sprawdzimy, nie nawiązując kontaktu bezpośredniego. Czy coś jest niezrozumiałe?

— Wszystko jasne.

— Jeszcze jedno. Czas i miejsce operacji podam ci w ostatniej chwili. Od tego momentu, aż do jej zakończenia, absolutny zakaz kontaktowania się z cudzoziemcami. O każdym przymusowym kontakcie masz mi osobiście meldować. Operacja jest ściśle tajna, nawet pierwszy szyfrant nie jest wtajemniczony. Depesza z Centrali z moim osobistym kodem jest zapieczętowana. W pokoju hotelowym nie masz prawa mieć żadnego innego aparatu oprócz tego, który ci wręczę tuż przed operacją. Za dodatkowy aparat możesz zapłacić głową. Musisz bardzo ostrożnie obchodzić się z Minoxem. Film założono w Akwarium, aparat opieczętowano. Pieczęci prawie nie widać, uważaj, żeby jej nie uszkodzić. Nie masz prawa mówić nikomu, nawet mnie, jak wygląda Stary Przyjaciel. Zapieczętowany Minox poleci pocztą dyplomatyczną do Akwarium, tam dopiero film zostanie odpowiednio wywołany. Czy masz jakieś pytania?

— Żadnych.

— W takim razie powtórz wszystko od początku.


II

Numer w hotelu wybrano ze znajomością rzeczy. Jest to narożny pokój, mogę więc obserwować równocześnie trzy zaciszne zaułki. O, tam znajduje się sklep obuwniczy. Na przyległych uliczkach niemal pusto, żadnego ruchu. Do pojawienia się Starego Przyjaciela mam jeszcze trzy godziny i dziesięć minut.

Czyjaś troskliwa ręka przyszykowała wszystko, co tylko może być potrzebne: teleobiektyw do Minoxa wielkości bateryjki, dużą lornetkę Zeissa, chronometr Omega, komplet filtrów, plan miasta, termos z gorącą kawą. Sam aparat przyniosłem ze sobą.

Minox. Chromowane kwadratowe pudełeczko z guziczkami i okienkami. Od dziesięcioleci wszystkie wywiady świata posługują się wyłącznie tym aparatem. Kim Philby używał Minoxa pracując dla wywiadu radzieckiego przeciw Brytyjczykom. Pułkownik Oleg Pieńkowski pracował Minoxem dla angielskich służb specjalnych przeciw radzieckim. Oto on, trzymam go w dłoni. Malutki poręczny Minox. Podłączam teleobiektyw i próbuję fotografować. Na razie tylko się przymierzam. Dla takiego małego aparatu 100 metrów tu duża odległość. Przy najlżejszym drgnieniu ręki wszystko zamazane, nieostre. Minox do tego się nie nadaje, wymyślono go do fotografowania rozłożonych na stole dokumentów.

Czas wlecze się niemiłosiernie. Z domu naprzeciw wychodzi tęga kobieta, idzie przed siebie. Nic ciekawego. Przejechał listonosz na rowerze. Znowu wszystko zamarło. Przemknął czarny Mercedes, na tylnym siedzeniu facet odziany w białe prześcieradła. To przedstawiciel biednego kraju udaje się na konferencję, by żądać pieniędzy od krajów bogatych. Dyplomaci z bogatych krajów też jadą na konferencję, ale ich pojazdy są skromniejsze — Fordy, Yolkswageny. Specjaliści twierdzą, że przepaść oddzielająca kraje biedne od bogatych w przyszłości ma się pogłębiać: przedstawiciele biednych krajów będą jeździć wyłącznie Rolls-Royce'ami, a dyplomaci z krajów bogatych przesiądą się na rowery, bo to oszczędniej.

Cienka wskazówka malutkiego chronometru niezmordowanie krąży po cyferblacie. Znowu przeszła tęga kobieta. Znów zaskrzypiały opony dużej czarnej limuzyny z przyciemnionymi szybami: jeszcze jeden biedak pojechał po wsparcie. Ponownie omiatam Zeissem ulicę. Żeby tylko nikogo nie przegapić. Zapamiętać numery. Zapamiętać twarze. Zapamiętać każdy ruch, każdą zmianę. Minox czeka odbezpieczony jak cekaem w czołgu. Pogotowie bojowe. Każdy podejrzany szczegół — na kliszę. Klatki na filmie są mikroskopijne, więc mieści się ich bardzo dużo. A to co takiego?

Co??! Zanim cokolwiek zdążyłem sobie uświadomić, poczułem, że stała się rzecz straszna i nieodwołalna. Przy krawężniku zatrzymał się elegancki Citroen. Poznałbym go wśród tysięcy innych samochodów: to Citroen Pierwszego Zastępcy. Z wozu wysiada kobieta, która szybkim ruchem pochyla się ku Pierwszemu Zastępcy i całuje go na pożegnanie. Właśnie ten moment utrwala mój mały niezawodny Minox. Kobieta wsiada do sportowego Fiata i odjeżdża. Pierwszy Zastępca już dawno zniknął za rogiem.

Siedzę w fotelu, zaciskam wargi. Kobieta nie jest, oczywiście, żoną Pierwszego Zastępcy. Znam jego żonę. Nie jest to również tajna agentka: Nawigator zna czas i miejsce każdej operacji i z pewnością zabronił jakichkolwiek działań w moim rejonie. To znaczy, że GRU znowu mnie sprawdza. Wpakowali mnie do tego kretyńskiego pokoju i odegrali komedię. Teraz czekają: zamelduję o występku uwielbianego przeze mnie człowieka czy też przemilczę? Aparat dali mi, żeby sprawdzić, czy się zawahałem choć chwilę, czy też użyłem go natychmiast. Po samym zdjęciu też potrafią ocenić czy zadrżała mi ręka, czy też zachowałem spokój i opanowanie.

Nie bez powodu zagryzam wargi. Jest jeszcze jedna możliwość. Cicha, spokojna uliczka to wymarzone miejsce na tajną schadzkę. Mało kto wie, że siedzę tu, na szóstym piętrze, ukryty za ciężką kotarą. Mikołaj Tarasowicz nie ma o tym pojęcia, jeżeli nie bierze udziału w operacji. Pierwszy Zastępca i kochanka. Amerykanka? Angielka? Oczywiste, że cudzoziemka. Kobieta radziecka za granicą nie powinna mieć samochodu, tym bardziej sportowego. Na co jej sportowy wóz? Wszystkie samochody należą do państwa radzieckiego i korzystają z nich tylko ci, co stoją na straży jego potęgi. Jeżeli to nie była gra ani weryfikacja, to przyszła kryska na Pierwszego Zastępcę. Klapa. Szlus. Funta la commedia. Konwejer. Pełny konwejer z bardzo nieprzyjemnym finałem.

A może to jednak kontrola? Mało to razy tak właśnie nas sprawdzali? Postąpiłem jak należało. Szybko i zdecydowanie. Patrzę przez okno szklanym wzrokiem. Pusta ulica, nic nie zakłóca spokoju. Tylko jakiś nieprzyjemny garbus z gazetą w łapie sterczy przed sklepem z obuwiem. Co tam, człowieku, takiego ciekawego?

Zanurzam się w fotelu, gapię się w sufit. Nagle zrywam się na równe nogi, przewracam termos. Łapię Mi-noxa, pstrykam. Przecież to ON! A niech to wszyscy diabli, to STARY PRZYJACIEL! Pstryk, pstryk, pstryk. Jeszcze raz. Szlag by trafił wszystkich przyjaciół do kupy z pułkownikiem Mieszczeriakowem, z Pierwszym Zastępcą i jego dziwką. Czas minął. Przyjaciel obojętnie rzuca gazetę do kosza i znika za rogiem.

Marna jakość zdjęć może zdradzić mój stan ducha, może zasugerować, że się wahałem, że nie chciałem wydać Pierwszego Zastępcy.

Podrywam się z miejsca. Wykręcam teleobiektyw. Zawijam termos, obiektyw i lornetę, paczkę wkładam do kosza na śmieci. Ktoś to później zabierze. Minoxa ściskam w lewej ręce. W ten sposób łatwiej wyrwać film w razie aresztowania. Ach, gdyby mnie teraz aresztowano! A może upozorować napaść policji? Nie, taki numer nie przejdzie. Konsul generalny zaraz zadzwoni na komisariat i dowie się, że to czysta bujda. Wtedy czeka mnie konwejer.

Wychodzę na ulicę, jaskrawe słońce razi prosto w oczy. Nie, ten radosny świat nie może być aż tak okropny. To była najzwyklejsza kontrola, zwyczajna prowokacja GRU. Nie dałem się nabrać. W Akademii nie takie badania nam urządzano. Wtedy naprawdę bywało gorąco, życie najbliższych istot rzucano na jedną szalę. Potem okazywało się, że to nasi szefowie takie z nas żarty sobie stroili. Niejeden tego nie wytrzymał. Ja wytrzymałem.


III

Skąd nadszedł Stary Przyjaciel? Przez moment zawahałem się: skłamać czy nie?

— Nie widziałem, towarzyszu generale.

— Miałeś przecież chronometr. Czyżby nie przyszedł punktualnie? Milczę.

— Czy coś cię zbiło z tropu? Zobaczyłeś coś podejrzanego? Niezrozumiałego? Dziwnego? Czy coś cię speszyło?

— Wasz Pierwszy Zastępca…

W jego oczach maluje się nieopisana trwoga.

— Wasz Pierwszy Zastępca był na miejscu spotkania 12 minut przed pojawieniem się Starego Przyjaciela… z kobietą.

Kostki zaciśniętych pięści robią się białe. Twarz jak kreda. Milczy. Patrzy przeze mnie na wskroś, na ścianę. Potem pyta cicho i spokojnie:

— Ma się rozumieć, nie zdążyłeś go sfotografować… Trudno zrozumieć, pyta czy stwierdza. A może grozi.

— Zdążyłem…

Boję się spojrzeć mu w oczy. Patrzę pod nogi. Czas wlecze się potwornie. Zegar cyka na ścianie.

— Co teraz zrobimy?

— Nie wiem — wzruszam ramionami.

— Co teraz zrobimy!? — wali pięścią w stół i bryzgając śliną syczy mi w twarz: — CO ZROBIMY!?

— Ewakuację! — odcinam się nagle, rozwścieczony.

Mój krzyk uspokaja go. Przycichł. Jest po prostu starym, zmęczonym człowiekiem, na którego zwaliło się wielkie nieszczęście. To silny mężczyzna. Ale system jest od nas silniejszy. System jest najsilniejszy. Pod jego nieubłagany topór może trafić każdy z nas. Patrzy niewidzącym wzrokiem.

— Wiesz, Witia, pułkownik Moroz w sześćdziesiątym czwartym roku uratował mnie od KS. Od tego czasu ciągnąłem go za sobą po całym świecie. Werbował kobiety. Ale jakie kobiety! Kochał je i one go kochały. Wiedziałem o jego wyskokach, wiedziałem, że w każdym mieście ma kochankę. Wybaczałem mu. I wiedziałem, że prędzej czy później wpadnie. Wiedziałem. Jakże się tu ukryjesz w tej Austrii? Dobra. Czy damy radę we dwóch przeprowadzić ewakuację?

— Damy.

— Weź strzykawkę z szafy.

— Mam.

Naciska guzik interfonu:

— Pierwszy szyfrant.

— Jestem, towarzyszu generale — odpowiada aparat.

— Wezwać do mnie Pierwszego Zastępcę.

— Rozkaz!

— Siadaj — mówi zmęczonym głosem dowódca. Sam zostaje za biurkiem. Lewa dłoń na blacie, prawa znieruchomiała w szufladzie. Staję za krzesłem, na którym siedzi już Mikołaj Tarasowicz. Ręka w szufladzie mówi Pierwszemu Zastępcy wszystko, a moja obecność podpowiada mu, że to ja go sprawdzałem i coś doniosłem. Przeciąga się całym ciałem, wszystkimi mięśniami, aż słychać chrzęst kości. Następnie spokojnie zakłada ręce za poręcz krzesła. Zna reguły gry. Zatrzaskuję kajdanki. Ostrożnie podwijam rękaw jego marynarki, rozpinam złotą spinkę i odsłaniam przegub. Cienką serwetką zwilżoną dżinem z zielonej butelki przecieram skórę w miejscu zastrzyku. Wciągam do strzykawki przezroczysty płyn z butelki, unoszę ją na wysokość oczu, naciskam tłok, aż kilka kropelek spływa po igle. Ostrożnie wbijam igłę pod skórę. Gdy strzykawka jest pusta, nie puszczając tłoka — mógłby zassać wszystko z powrotem — delikatnie wyciągam igłę. Już po wszystkim.

Nawigator kiwnięciem głowy pokazuje, że mam opuścić gabinet. Wychodzę, zamykając za sobą drzwi słyszę jego beznamiętny głos:

— Opowiadaj.


IV

Czuję się fatalnie, po prostu bardzo źle się czuję. Nigdy nie przytrafiło mi się coś podobnego. Kwękają tylko słabeusze. To oni wymyślają sobie choroby i głęboko przejmują się migrenami, zawrotami głowy, utratą przytomności, wyrzutami sumienia. W rzeczywistości niczego takiego nie ma, wszystko to choroby z urojenia. Nie uważam siebie za supermena. Jestem normalny, a człowiek normalny nie miewa bólów głowy, ataków serca, rozstrojów nerwowych. Nigdy nie chorowałem, nigdy nie stękałem i nie prosiłem niczyjej pomocy.

Ale dziś naprawdę miejsca sobie znaleźć nie mogę. Przeraźliwa, śmiertelna chandra. Zarżnąłbym kogoś z rozkoszą!

Zaszyłem się w kącie małej piwiarni. Siedzę w kącie jak zaszczute zwierzę. Trzymam łokcie na stole nakrytym czystym obrusem w czerwono-białą kratkę. Przede mną wielki kufel z rżniętego szkła napełniony piwem koloru koniaku. Na pewno pyszne, ale nie czuję dziś smaku. Na sali tłok. Wesołe towarzystwo, wszyscy się pewnie znają, bawią się. Naprzeciw mnie siedzi czwórka potężnych dryblasów: kapelusiki z piórkiem, skórzane krótkie spodnie na szelkach. Zdrowe, czerstwe gęby, ryże brody. Cały stół zastawiony opróżnionymi kuflami. Co wam tak wesoło? Och, z jaką chęcią strzeliłbym kuflem w te wasze roześmiane mordy. Co z tego, że jest was czterech, że kułaki macie jak te kufle, zupełnie jak mój dowódca pułku.

A może skoczyć na nich? Niechby mnie tu zatłukli na miejscu. Niechby mi roztrzaskali łeb dębowym taboretem albo austriackim kuflem. Nie ma mowy, nie zabiją, wyrzucą tylko na zbity pysk i zawołają policję. A może rzucić się na policjanta? Albo jeszcze lepiej: wkrótce do Wiednia przyjeżdża Breżniew na spotkanie z naiwniaczkiem Carterem. Może rzucić się na Breżniewa? Wtedy murowane, że zabiją.

A co to za przyjemność zginąć z ręki policjanta albo obstawy Breżniewa? To już lepiej niech zabiją cię ludzie dobrzy i silni jak ci naprzeciw.

A oni wciąż rechoczą.

Nigdy nikomu nie zazdrościłem, a tu nagle zawiść jak gadzina, trawi duszę. Wiele bym oddał, żeby teraz siedzieć w takich gatkach na szelkach, kapelusiku z piórkiem na głowie! Kufel piwa już mam. Czego jeszcze potrzeba człowiekowi do szczęścia?

Śmieją się do łez, zrywają boki. Jeden aż się zakrztusił, ale dalej ryczy. Inny usiłuje wstać — pełny kufel w dłoni — pokłada się ze śmiechu. Patrzę mu prosto w oczy. Nie wiem, co mam w oczach, ale skrzyżowały się nasze spojrzenia i potężny Austriak, dusza towarzystwa, umilkł w jednej chwili, twarz mu się zmieniła. Też patrzy mi w oczy przeciągle i badawczo. Ma jasny, czysty wzrok, patrzy na mnie, zaciska wargi, przechyla głowę.

Czy to z moich oczu powiało chłodem śmiertelnym, czy też zrozumiał, że jestem u kresu? Nie wiem, co sobie ten wielkolud pomyślał, dość, że kiedy zbiegły się nasze spojrzenia, z miejsca dziwnie przygasł. Podchmielona kompania śmieje się wesoło, a on siedzi ponury ze wzrokiem wbitym w ziemię. Aż mi się go żal zrobiło. Po co zepsułem człowiekowi zabawę?

Wreszcie wstają i kierują się do wyjścia. Na samym końcu idzie mój olbrzym. Przy drzwiach zatrzymuje się, odwraca, spogląda na mnie spode łba, nagle całym potężnym cielskiem rusza w mój ą stronę. Groźny jak rozpędzony czołg. Zastygłem w oczekiwaniu na druzgocący cios w szczękę. Nie czuję strachu. Bij, Austriaku, bij, ile wlezie, spieprzyłem ci ten wieczór, należy mi się w pysk. Tak nasz obyczaj każe. Zbliża się, potężnym swoim kałdunem przesłania mi cały świat. Bij, wal, nie mam zamiaru się bronić. Ciężka ręka opada na moje lewe ramię, czuję lekki uścisk. Silna ręka, ale ciepła, życzliwa. Spływa na mnie coś jakby ludzkie współczucie. Uścisnąłem mu rękę, uścisnąłem z wdzięcznością. Nie patrzę mu w oczy, odwracam wzrok. Dziwnie mi jakoś. Pochyliłem głowę nisko nad stołem. Poszedł do wyjścia niezgrabnym, ociężałym krokiem nie obejrzawszy się. Obcy człowiek, istota z innej planety. A przecież lepszy ode mnie. Stokroć lepszy.


V

Co się ze mną dzieje? Co za przemiana? Co za wyskoki? Na szczęście już mi lepiej. Pewnie od piwa. A może od szerokiej spracowanej łapy, która poklepała mnie po ramieniu, powstrzymała na skraju przepaści. Ale co mi się stało? Dlaczego przygasł nagle cały świat? Może właśnie to nazywają ludzie słabi wyrzutami sumienia? Wykluczone. Nie mam sumienia, nie dręczą mnie żadne wyrzuty. Czemu miałyby mnie dręczyć? Z jakiej racji? Że zdradziłem Pierwszego Zastępcę? To dobry człowiek, ale co z tego? Rachunek jest prosty: albo ja jego, albo on mnie wepchnąłby na konwejer. Taką mamy robotę. Wydając Pierwszego Zastępcę ochroniłem GRU przed możliwą przykrą niespodzianką. Za takie rzeczy w Komitecie Centralnym sam Kir mówi „dziękuję”. Zabiorą Pierwszego Zastępcę, przyślą innego. Czy warto się rym aż tak bardzo przejmować? Gdyby każdy dawał upust swoim uczuciom, cały system dawno by się zawalił. A przecież stoi i rośnie w siłę. Rośnie w silę dzięki temu, że natychmiast uwalnia się od każdego, kto pozwala sobie na chwilę słabości.

Czy rzeczywiście miałem chwilę słabości? Bez wątpienia. Czy mógł mnie ktoś w tym stanie zobaczyć? Niewykluczone. Czy widać było, że jestem w rozterce? Na pewno. Nieszczęśnik ze zwisającymi rękami, ze zgaszonym wzrokiem — czegóż więcej trzeba? Jeżeli nawet Austriak zrozumiał, że źle ze mną, to co dopiero doświadczony wywiadowca, który by mnie śledził. A przecież Nawigator spokojnie mógł po ewakuacji Pierwszego Zastępcy dać mi dyskretną obstawę: jak się zachowuje Czterdziesty Pierwszy? Czy nie stracił ducha?

Niewątpliwie coś się ze mną stało, że na kilka godzin przestałem nad sobą panować. Jeżeli Nawigator dowie się o tym, najbliższej nocy czeka mnie ewakuacja. Kolejny samolot odlatuje dopiero za trzy dni. Cały ten czas spędzę w ciemni fotograficznej. Tej nocy z pewnością zawloką mnie do ciemnicy. Samolotu, w którym może choć przez chwilę nawalić coś w układzie sterowania, nie dopuszcza się do lotów. Wywiadowcy tym bardziej. Wywiadowca, który traci kontrolę nad sobą staje się niebezpieczny. Wycofuje się go niezwłocznie.

Wlokę się z piwiarni do samochodu. Jeśli chcesz wykryć inwigilację, udawaj obojętność. Patrz pod nogi, idź niespiesznym krokiem, postaraj się uspokoić śledzących. Wtedy ich zobaczysz, bowiem pozbywszy się obaw zaczynają popełniać błędy.

Od lat prowadzę wóz i wciąż jak pilot myśliwca zerkam wstecz. Patrzę do tyłu więcej, niż przed siebie. Taki fach. Ale nie dziś. Teraz chciałbym uspokoić tych, którzy być może mnie śledzą, uśpić ich czujność. Samochód mój sunie spokojnie. Żadnych sztuczek, żadnych prób ucieczki.

Jadę wzdłuż Dunaju, most, znów nabrzeże. Nie spieszę się, nie szarpię wozu, nie próbuję odskoczyć w stronę torów kolejowych, choć to wymarzone miejsce, żeby sprawdzić czy ciągnie się ogon. Omijam śródmieście, jadę szerokimi ulicami w potoku samochodów. Dla śledzących to wymarzona sytuacja. Fatalna dla śledzonego. Od Schwedenplatz zawracam w kierunku Aspernplatz, po czym skręcam ostro w pierwszą uliczkę w lewo do Poczty Głównej i znowu odbijam w lewo. Tutaj stanę na światłach. Wiem o tym dobrze. Pytanie, czy ogon również wie o światłach?

Jeżeli jestem śledzony, to albo ktoś wyskoczy zaraz zza zakrętu, albo mnie zgubi. Innej drogi nie ma, równoległymi uliczkami nie sposób się przedostać. Znam ten rejon jak własną kieszeń, wydeptałem tu wszystkie chodniki.

Stoję na światłach. Pusto. Uliczka kręta i stroma. No jak, wyjedzie ktoś, czy nie? Jeszcze chwila i będzie zielone światło. Zza zakrętu wypada szary zdezelowany Ford. Piszczą hamulce, widać, że kierowca narwany. Nie wiedział o tych światłach. Nie przypuszczał, że mogę stać na skrzyżowaniu i czekać na niego. Ruszam płynnie. Zielone. Jednym spojrzeniem w lusterko taksuję twarz za okularami. Tak jest, kolego. Znam cię, okularniku, znam twoją gębulę. To nic, że nie masz dyplomatycznej rejestracji. Jesteś radzieckim dyplomatą! Pamiętam cię z delegacji na konferencję w sprawie redukcji zbrojeń w Europie. Nie przypuszczałem, że jesteś z naszej zgrai. Myślałem, że jesteś czysty. Ale po co czysty dyplomata miałby kręcić się po mieście w godzinach pracy? Dlaczego z taką prędkością wyskakuje zza zakrętu, przecież mógł zarobić mandat?!

Nie spieszę się. Na twarzy obojętność. Nie zwracam na nic uwagi, na nic nie reaguję. Ford więcej się nie pojawia. Może zresztą kręci się w pobliżu, ale przestało mnie to zajmować. Raz zobaczyłem, i wystarczy. Wiem, że jestem śledzony. Ani cienia wątpliwości.

Kierowcę Forda dręczy teraz niepewność: zauważyłem go? Rozpoznałem? Pociesza się, naturalnie, że jestem roztargniony, nie patrzę za siebie, że nie mogłem go dostrzec.


Ciekawe, ile samochodów wysłał ojczulek na miasto, żeby kontrolowały moje ruchy? Jasne, że nie jeden. Gdyby śledził mnie tylko jeden, siedziałyby w nim dwie osoby. Kierowca był sam, zatem musi być więcej wozów. Elementarne. Ta heca musi zakończyć się ewakuacją.

Trzeba zrozumieć dowództwo GRU. Skoro człowiek pod wpływem takiego głupstwa traci panowanie, więc i w przyszłości może się to powtórzyć, przy czym w najmniej odpowiednim momencie. A może to nie pierwszy raz? Może wrogie organizacje zdołały już skorzystać z takiej chwili słabości?

Zabiorą mnie tej nocy. Gdybym był na miejscu Nawigatora, postąpiłbym dokładnie tak samo: po pierwsze — zaraz po tym, co zaszło, poleciłbym śledzić; po drugie — stwierdziwszy niezadowalający stan rzeczy, nakazałbym ewakuację.

Nie jadę do ambasady. Ambasada to kajdanki i zastrzyk. Jadę do domu. Muszę przygotować się do nieuchronnego uderzenia losu.


VI

Drzwi wejściowe zamknąłem od wewnątrz, uchyliłem okno. Jeżeli nie starczy mi męstwa, by spotkać ich twarzą w twarz, wyskoczę. Pode mną — siedem pięter. Wystarczy. Okno to najprostsze wyjście, ale trzeba się zastanowić, bo to wyjście dla bojaźliwych. Jeżeli w ostatniej chwili obleci mnie strach, skorzystam z tej drogi. Niedawno dumny wiking z GRU tak właśnie uniknął konwejera — w samym centrum Paryża runął z okna na bruk. Inny wiking GRU, tym razem w Londynie, pracował w Szwajcarii przy ubezpieczaniu najwyższej wagi. Popełnił błąd. Nie chciał iść na konwejer. Podciął sobie żyły. Jednak major Anatolij Fiłatow, chart GRU, nie uląkł się konwejera. Ja też się nie ulęknę.

A w ogóle to diabli wiedzą. Łatwo teraz się zaklinać. A, pal to sześć! Wstaję i zdecydowanym ruchem zamykam okno. To nie dla mnie. Nie pójdę na konwejer, przez okno też nie. Kiedy zastukają, otworzę drzwi i wpiję się komuś zębami w gardło.


Co mam począć? Teoretycznie mógłbym zejść w podziemie, przyszykować sobie jakąś kryjówkę gdzieś w górach. Nauczono mnie tego w Specnazie…

Spoglądam na zegarek. Ciarki po plecach: minęła północ! Znam taktykę Akwarium. Ewakuacja zwykle zaczyna się o 4.00. Akwarium wymierza ciosy o świcie. Wtedy śpi się najmocniej… Mogą, oczywiście, zacząć wcześniej. W takim razie musieliby jeszcze wcześniej porozstawiać ludzi, więc pewnie już się spóźniłem. Całkiem możliwe, że dwóch czeka już na klatce na właściwy moment. Jeszcze dwóch przy bramie. Ktoś, ma się rozumieć, obstawia garaż. Główna grupa czai się gdzieś w pobliżu.

Mam tylko jedną szansę — ostrożnie opuścić mieszkanie, zejść dwa, trzy piętra w dół, stamtąd dopiero zjechać windą prosto do podziemnego garażu, a z garażu wyjechać nie wyjazdem, lecz wjazdem, jeśli się tylko da otworzyć bramę od wewnątrz… Bezgłośnie otworzyłem zasuwę.

Ostrożnie naciskam klamkę, najważniejsze, żeby nie zaskrzypiała. Głęboko wciągam powietrze i ciągnę drzwi. Pasmo światła wpada z klatki do pokoju. Wstrzymuję oddech, ciągnę mocniej, rozlega się cichy, przeciągły zgrzyt. Samochód zaparkowałem w znacznej odległości od domu. Stoi w ciemności, na dużym parkingu, wśród setek innych, ale mój dom widać stąd doskonale. Na ,razie nie dzieje się nic podejrzanego. Wszyscy śpią.

Nagle w oknach mojego mieszkania zapala się światło. Jest godzina 3.40. No cóż, tego się właśnie spodziewałem…

Jestem w lesie. Zimny szary świt. Mgła. Lodowata rosa. Na razie nigdzie nie uciekam. Przyszedłem tu po to, żeby spokojnie się zastanowić. Nie lubię, kiedy tok moich myśli przerywa niespodziewane pukanie albo dzwonek do drzwi. Przede wszystkim muszę dokonać wyboru: wrócić, oddać się w ich ręce, pójść na konwejer albo… W tej ostatniej decydującej chwili miliony ludzi stając twarząw twarz z systemem zadawały sobie to samo pytanie. Nic mnie nie obchodzi, co pomyślą sobie o mnie inni, teraz i później. Tak czy owak ci inni odsądzą mnie od czci i wiary, jak to uczynili z moimi poprzednikami. W rzeczy samej, ludzi, którzy szli pokornie pod komunistyczny topór bez słowa protestu, dziś się osądza — zniewolone duszyczki, niezdolne do sprzeciwu, macie to, na coście zasłużyły. Ludzi, którzy nie zgodzili się iść dobrowolnie na rzeź, którzy uciekali albo walczyli, też się potępia: zdrajcy, kolaboranci, przeniewiercy, poplecznicy wroga! Jeżeli poddam się dobrowolnie — jestem głupcem, fagasem, niewolnikiem. Jeżeli się nie poddam — jestem renegatem.

Możecie mnie kochani, uważać za przestępcę, ale nie za fagasa. Przestępcy też nie róbcie ze mnie zbyt wielkiego. Wszyscy bliscy towarzysze Lenina okazali się zdrajcami, renegatami i agentami obcych wywiadów, łącznie z Trockim, Zinowiewem, Kamieniewem, Rykowem, Bucharinem i innymi. Kim więc był Lenin? Czyżby był hersztem szajki zdrajców, szpiegów i terrorystów? Jak zatem nazwać tych wszystkich, którzy mu wiernie służyli, którzy do dziś biją przed nim czołem? Ze Stalinem była podobna historia. Jego również otaczali sami wrogowie, szpiedzy, zdeprawowani antypartyjni kombinatorzy. On też okazał się zwyczajnym bandziorem. Jak nazwać tych, którzy pokornie spełniali każdy rozkaz tego przestępcy? Prędzej czy później wszyscy nasi kolejni wodzowie znajdą się na liście zdrajców i łotrów. Uciec od nich to, oczywiście, przestępstwo. A zostać i wysługiwać się?

Zimno w lesie, ziąb. Nie przywykłem tak intensywnie myśleć, filozofia to nie moja dziedzina. Muszę odpowiedzieć sobie na jedno zasadnicze pytanie: czy uciekam dlatego, że nienawidzę systemu, czy też dlatego, że dał mi kopniaka? Nie ma wątpliwości: zawsze byłem mu przeciwny, gotów byłem oddać wszystko, nawet własną głowę, żeby zamienić obecny ustrój na jakikolwiek inny, choćby na dyktaturę wojskową. A jednak, gdyby system nie nadepnął mi na ogon — nie uciekałbym, to pewne. Nadal służyłbym wiernie, osiągając coraz lepsze rezultaty. Nie wiem czy kiedykolwiek odważyłbym się na słowo protestu, wiem natomiast, że w tej chwili po prostu ratuję własną skórę.

Odpowiedź jest jednoznaczna i mało dla mnie pochlebna. Trzeba było, drogi Witia, wcześniej się do tego zabrać! Trzeba było wiać przy pierwszej nadarzającej się okazji. Albo jeszcze lepiej: trzeba było związać się z zachodnim wywiadem i przekazywać mu materiały o Akwarium, jak to czynili Pieńkowski, Konstantinow, Fiłatow. Źle się stało. A może jeszcze da się coś zrobić? Za późno. Gdybym zdołał wyrwać się ze szponów Akwarium, siedziałbym cicho jak mysz pod miotłą. Albo mógłbym…

Znieruchomiałem z napięcia. Ostateczny, nieodwracalny wniosek sam się nasuwa: jestem zdrajcą i renegatem, samowolnie porzucam reżim i dlatego zasługuję na najwyższy wymiar kary. Za to, że nigdy tego systemu nie zwalczałem również należy mi się KS. Teraz ratuję własną skórę, ale jeżeli wybrnę z tych tarapatów, wydam mu śmiertelny bój. Jeżeli zdołam się wywinąć, nie będę siedzieć cicho. Będę pracować dzień i noc, po wiele godzin. Jeżeli nie potrafię zrobić czegoś poważnego, napiszę przynajmniej kilka książek. Ale to sprawa drugorzędna. Uczynię, co w mojej mocy, żeby zadać im dotkliwe ciosy. Wiem, jak to zrobić, sami mnie tego nauczyli. Będę ryzykować. Nie dbam o własną skórę.

Ostatnia sprawa: dokąd wiać? Wybór jest prosty: Wielka Brytania. Nie tak dawno Londyn wypędził 105 radzieckich dyplomatów — rezydentury KGB i GRU w pełnym składzie. Poza Wielką Brytanią nikt nie odważył się na takie posunięcie. Skoro potrafią skutecznie bronić własnych interesów, to może i moje uda się ochronić? Stu pięciu! Statystyka przemawia na korzyść Anglików.

Teraz muszę pomyśleć, w jaki sposób skontaktować się z rządem Jej Królewskiej Mości. Jest tylko jedna droga, a mianowicie poprzez przedstawicieli tego rządu. Im mniej biurokratycznych szczebli, tym szybciej zapadnie decyzja. Do ambasadora nikt mnie nie wpuści, więc pójdę do byle jakiego wysoko postawionego angielskiego dyplomaty. Przed ambasadą brytyjską, amerykańską czy francuską na pewno czekają na mnie chłopcy z Akwarium. Muszę udać się do prywatnej rezydencji. Nasz Przechera ma się rozumieć i to przewidział, ale nie jest w stanie kontrolować wejść do wszystkich domów zachodnich dyplomatów wysokiej rangi. Poza tym pójdę pieszo, samochód ukryję w lesie.


VII

Angielskł dyplomata mieszka w wielkim białym domu z kolumnami. Dróżki wysypane żwirem, wspaniały ogród. Jestem nieogolony, mam na sobie czarną skórzaną kurtkę, nie mam wozu. Zupełnie nie wyglądam na dyplomatę. Zresztą nie jestem dyplomatą. Już nie reprezentuję mojego kraju. Wręcz przeciwnie, jestem przestępcą ściganym przez mój kraj.

W domu angielskiego dyplomaty wszystko jest inaczej niż zwykle. Nie ma dzwonka. Zamiast dzwonka na drzwiach mosiężna kołatka w kształcie lisiej mordki. Stukam. Najważniejsze, żeby otworzył gospodarz, a nie ktoś z domowników. Mam szczęście. Dziś sobota, nie poszedł do pracy i służba też ma wolne.

— Dzień dobry.

— Witam pana.

Podaję mu mój paszport dyplomatyczny. Przez chwilę go wertuje, po czym gestem zaprasza do środka.

— Mam list do rządu Jej Królewskiej Mości.

— Proszę zgłosić się do ambasady.

— Do ambasady nie mogę. Przekazuję ten list za pana pośrednictwem.

— Nie ma mowy. Niczego nie przyjmuję. — Wstaje i otwiera przede mną drzwi wyjściowe. — Nie jestem szpiegiem i proszę mnie nie wciągać w te wasze szpiegowskie historie.

— To nie szpiegostwo. Już nie… Jest to list do rządu Jej Królewskiej Mości. Może pan go przyjąć albo nie, ale uprzedzam pana, że za chwilę zatelefonuję do ambasady brytyjskiej i powiem, że list do rządu jest w pańskim posiadaniu. Zostawiam go tu, na biurku… Zrobi pan z nim to, co uzna za stosowne.

Patrzy na mnie wzrokiem, który nie wróży niczego dobrego.

— Proszę dać ten list.

— Przepraszam, ale potrzebuję koperty.

— Nie ma pan nawet koperty — oburza się.

— Niestety…

Kładzie przede mną papier, koperty, pióro. Papier odsuwam na bok, z kieszeni wyciągam plik karteczek z nazwami i adresami kawiarni i restauracji. Każdy szpieg ma w zapasie ze dwadzieścia takich karteluszków. Aby uniknąć tłumaczenia nowemu „przyjacielowi” miejsca przyszłego spotkania, daje mu się kartkę: zapraszam pana do tego lokalu.

Szybko przeglądam cały plik. Wybieram jedną. Chwila zastanowienia, co napisać. Biorę pióro i stawiam trzy litery: GRU. Kartkę wkładam do koperty. Zaklejam i adresuję: „Do Rządu Jej Królewskiej Mości”. Na kopercie przybijam swój ą pieczątkę: 173-W-41.

— To wszystko?

— Tak. Do widzenia.

Jestem znów w lesie. Oto mój samochód. Pędzę przed siebie, byle dalej. Teraz spotkanie z miejscową policją również może zakończyć się fatalnie. Ambasada radziecka mogła dać znać na policję, że jeden z jej dyplomatów zwariował i krąży po kraju. Mogli zawiadomić Interpol, że uciekłem z milionem dolarów. Mogą wystosować protest, oświadczyć, że zostałem siłą porwany przez władze austriackie i zażądać natychmiastowego zwolnienia, w przeciwnym bowiem razie… Szumne deklaracje to przecież ich specjalność.

Już czas. Muszę połączyć się telefonicznie z ambasadą brytyjską. Muszę wyjaśnić sprawę, nim pierwszy lepszy wiejski posterunkowy nie zatrzyma mnie i nie zawiadomi radzieckiego konsula. Wtedy będzie za późno na tłumaczenie. Po tym pierwszym spotkaniu raptem zacznę się niepohamowanie ślinić, śmiać się albo płakać, i przyślą po mnie specjalny samolot. Dopóki nie mam jeszcze ślinotoku, będę próbować… Znam kilka ustronnych budek telefonicznych.

— Halo, ambasada brytyjska? Przekazałem list… Tak, wiem, że nie mogę rozmawiać z ambasadorem, ale potrzebuję kogoś odpowiedzialnego… Nie chcę nazwiska, sami zdecydujecie… Skierowałem list…

Wreszcie kogoś znaleźli.

— Słucham… kto mówi?

— Przekazałem list. Ten, komu go oddałem zna moje nazwisko…

— Naprawdę?

— Tak jest. Proszę spytać.

W słuchawce głucha cisza. Za moment ożyła.

— Czy pan reprezentuje swój kraj?

— Nie, reprezentuję tylko siebie. Słuchawka znowu zamilkła.

— Czego właściwie pan od nas oczekuje?

— Chcę, żebyście otworzyli teraz kopertę i przekazali list do brytyjskiego rządu. Cisza. Sapanie.

— Nie mogę otworzyć koperty, skoro nie jest zaadresowana do mnie, a do rządu…

— Niech pan otworzy, bardzo pana proszę. To ja ją zaadresowałem w ten sposób, żeby treść listu nie została ujawniona. Ale teraz upoważniam pana do otwarcia koperty…

Z telefonicznych otchłani dobiegaj ą mnie jakieś szepty.

— To bardzo dziwne pismo. Jakaś restauracja…

— Nie, to nie to… Proszę spojrzeć na odwrocie…

— Tutaj też coś dziwnego. Widzę tylko jakieś litery…

— Właśnie. Proszę je przekazać…

— Pan oszalał. Posianie z trzech liter nie może być ważne.

— O tym, jeśli pan pozwoli, zdecyduje już rząd Jej Królewskiej Mości…

Słuchawka milczy. Jakieś trzaski, piski… Znowu ożyła.

— Znalazłem rozwiązanie kompromisowe. Nie będę wysyłać komunikatu radiowego ani teleksu, wyślę pański list pocztą dyplomatyczną! — W jego głosie słyszę zadowolenie ucznia, który rozwiązał trudne zadanie.

— Szlag by was trafił z waszymi angielskimi kompromisami! Komunikat może być ważny albo bez znaczenia, nie do mnie należy ocena, ale jest pilny! Za godzinę, może wcześniej, będzie za późno. Proszę mi wierzyć, potrafię być uparty, skoro za coś się zabrałem, to nie ustąpię tak łatwo. Zadzwonię do pana za kwadrans. Bardzo proszę przekazać ambasadorowi moje posłanie.

— Ambasadora dziś nie ma.

— W takim razie komukolwiek. Na przykład pańskiej sekretarce. Może czasem bierze gazetę do ręki. Może podszepnie panu rozwiązanie…

Rzucam słuchawkę.

Przenoszę się z miejsca na miejsce. Omijam wioski. Omijam ludzi. W uszach dudni mi straszna pieśń „Obława”. Dopiero co czułem się jak zaszczuty zwierz, ale teraz jestem pełen świeżych sił. Kurczowo wczepiłem się w kierownicę jak kamikaze w ster samolotu. Nie wezmą mnie żywcem. Roztrzaskam każdego, kto stanie mi na drodze. A gdyby co, w kieszeni mam duży śrubokręt. Wepchnę go komuś w gardło po samą rękojeść. Życie na sprzedaż! Komu, komu? Tanio nie odstąpię!

Dzwonię do ambasady brytyjskiej. Druga i ostatnia próba. Rzadko o coś dwa razy prosiłem. Trzy razy nigdy. Również na przyszłość nie mam zamiaru… Zresztą nie zostało jej tak wiele…

Obiecałem, że zadzwonię za piętnaście minut, ale udało mi się dopiero po czterdziestu trzech: do budki, którą sobie obrałem była kolejka.

— Ambasada brytyjska?

— Tak. — I z miejsca słyszę radykalną zmianę. Krótka odpowiedź brzmi ostro i wyraźnie jak rozkaz. Znajomy męski głos:

— Czy wszystko u pana w porządku? Niepokoiliśmy się… Pan tak długo nie dzwonił.

— Mój list…

— Został przekazany do Londynu. To bardzo ważna wiadomość. Otrzymaliśmy już nawet odpowiedź. Czekają na pana… Czy jest pan gotów?

— Tak.

— Adres na karteczce to miejsce, gdzie mamy pana spotkać?

— Tak.

— Nie podał pan godziny. Czy to znaczy, że mamy pana spotkać jak najszybciej?

— Tak.

— Tak też myśleliśmy. Nasi oficjalni przedstawiciele są już na miejscu.

— Dziękuję. — Jakoś to ostatnie słowo powiedziało mi się po rosyjsku. Nie wiem, czy mnie zrozumiał.


KONIEC
Загрузка...