Rozdział 11

I

Czuję, jak z każdym dniem coraz bardziej grzęznę w bagnie drugorzędnej agenturalnej harówki, zapadam się, tracę wszelką swobodę ruchu. Już się nie wyrwę.

Murarz na budowie potrzebuje do pracy trzech pomocników: jeden miesza zaprawę, drugi podaje cegły, trzeci w miarę potrzeby rozłupuje je na połówki. W agenturalnym zdobywaniu informacji trzeba znacznie więcej pomocników, a nikomu nie chce się mieszać zaprawy, każdy pragnie od początku być murarzem. Mistrzem możesz zostać dopiero, gdy wykażesz się, że sam jesteś niegorszy od innych mistrzów, a może nawet lepszy. A jak to zrobić, skoro ubezpieczanie pochłania cały czas, noce, niedziele, święta?

Towarzysz Nikołaj Wiktorowicz Podgórny, radziecki prezydent, przepadł bez śladu. Ulotnił się. Wiadomo, że przewodniczący Prezydium to pionek, zero, parawan. Podobnie jak radziecki ambasador: chodzi po ambasadzie dumny jak paw, rozmawia z różnymi szychami, ściska dłonie, uśmiecha się — ale żadnych decyzji nie podejmuje i nie ma dostępu do żadnych tajemnic. Uśmiechaj się, ściskaj dłonie, za to ci płacą. My zaś mamy własną hierarchię. Nawigator podlega szefowi GRU, szef GRU podlega szefowi Sztabu Generalnego, szef Sztabu podlega KC. Ambasadorowie, prezydenci — to tylko kamuflaż.

Do diabła! Skoro prezes, choćby nawet lipny, znika raptem jak kamfora i zaledwie pół dnia go wspominają, to czy kto w ogóle zauważy, jeżeli ja pewnego dnia zapadnę się pod ziemię?

yciągnąłem pod stołem zmęczone nogi. Jest mi dobrze. Tak tu cicho i przytulnie. Żeby tylko nie zasnąć. Jestem zmordowany. Cicha melodia. Siwy pianista, niewątpliwie dobry muzyk, też znużony, jak ja. Przymknął oczy, jego długie, zwinne palce tańczą po klawiszach fortepianu. Mógłby grać w najlepszej wiedeńskiej orkiestrze, a produkuje się w wiedeńskiej kawiarni „Schwarzenberg”.

Czy znacie kawiarnię „Schwarzenberg”? Szczerze polecam. Jeżeli macie ciężką, wyczerpującą pracę, zmęczone nogi i napięte nerwy — idźcie do „Schwarzenberga”, zamówcie małą kawę i usiądźcie w kąciku. Można, oczywiście, usadowić się na zewnątrz, przy małym białym stoliku. Podczas upałów wiedeńczycy siadają na świeżym powietrzu. Przyjemnie, ale to nie dla mnie. Ktoś mógłby mnie obserwować z oddali. Zawsze wchodzę do środka, skręcam w prawo i zajmuję miejsce w rogu, przy wielkim oknie, zasłoniętym przezroczystymi białymi firankami. Ze swojego kąta widzę każdego, kto wchodzi na salę. Czasem zerkam na zewnątrz, na Schwarzenbergplatz. Dziś chyba nikt mnie nie śledzi.

Dobrze mi samemu w tym przytulnym miejscu. Lustra w secesyjnych ramach. Abstrakcyjne obrazy. Puszyste dywany. Dębowa boazeria. Cicha melodia. Aromat kawy pobudza i uspokaja zarazem. Gdybym miał własny pałacyk, zamówiłbym sobie takie właśnie ściany, na nich rozwiesiłbym te dekadenckie lustra i obrazy, kazałbym postawić fortepian, zaprosiłbym tego staruszka pianistę, a sam siedziałbym nad filiżanką kawy z wyciągniętymi nogami i policzkiem opartym na ręce. Mam wrażenie, że gdzieś już tę melodię słyszałem. Wydaje mi się, że widziałem już te obrazy na dębowych ścianach i te malutkie stoliki. Oczywiście, że widziałem. Naturalnie, pamiętam te łagodny aromat i czarującą melodię. Tak, wszystko to już widziałem. Dawno, kilka lat temu…

Było wielkie, piękne miasto, cichy plac z tramwajowymi szynami, duże okna kawiarni. Na placu, tuż koło kawiarni i białych stolików stały trzy brudne, zdrożone czołgi z szerokimi białymi pasami{Na wszystkich pojazdach bojowych uczestniczących w Operacji Dunaj (interwencja w Czechosłowacji 1968) wymalowano szerokie białe pasy, aby można je było odróżnić od tego samego typu sprzętu, należącego do armii czechosłowackiej (przyp. tłum.).}. Stały w ciszy. Było upalne lato. Wielkie okna kawiarni otwarto na oścież i piękna muzyka spokojnie, jak leśny strumyk, sączyła się na zewnątrz. Nie wiedzieć czemu zupełnie wyraźnie wyobraziłem sobie trzy błotem oblepione czołgi z białymi pasami na Schwarzenbergplatz.

Czołg ma osobliwy zapach. Nie sposób go pomylić z żadnym innym. Lubicie zapach czołgu? Ja przepadam. Zapach czołgu kojarzy się z metalem, superpotężnymł silnikami, polnymi drogami, z lasami i świeżą trawą, z przestrzenią i mocą; upaja, jak zapach wina i krwi. Ten zapach nagle odurza mnie w cichej wiedeńskiej kawiarence. Majaczą mi się tysiące zabłoconych czołgów na ulicach Wiednia.

Kipi miasto ogarnięte strachem, a na ulicach dudnią nieskończone kolumny czołgów. Z wąskich uliczek, zza zakrętów wyłaniają się wciąż nowe i nowe pancerne dinozaury. Przy zmianie biegów bryzgają czarnym dymem i płatami sadzy. Zgrzyt i łoskot. Iskry spod gąsienic. Czarne osmolone twarze żołnierzy. Czołgi na mostach, przed dworcem, przed wspaniałymi pałacami, na szerokich bulwarach i w wąskich uliczkach. Wszędzie czołgi. Starzec z rozwianą białą brodą krzyczy coś i wymachuje pięścią. Kto go usłyszy? Nie przekrzyczy ryku dieslowskich silników. Za późno, staruszku. Kiedy po chodnikach walą podkute buty, kiedy wokoło słychać zgrzyt i łomot niezliczonych czołgów — za późno na krzyk. Trzeba strzelać albo milczeć. Miasto wre. Miasto spowite dymem. Gdzieś strzelają. Gdzieś krzyczą. Swąd spalonej gumy. Zapach kawy. Zapach krwi. Zapach czołgów.

Chyba zwariowałem. A może to nie ja, to świat oszalał. Szaleńcami są ci, co na swoich brudnych czołgach wdzierają się do pięknych spokojnych miast; szaleńcami są ci, co wiedzą, że wcześniej czy później te czołgi wtargną na Schwarzenbergplatz i nic nie robią, aby temu zapobiec. Do diabła, a co ze mną? Gdzie jest moje miejsce? Byłem już wyzwolicielem. Nigdy więcej. Co robić? Uciec?! Będę żył w tym zadziwiającym świecie naiwnych i beztroskich ludzi. Będę siedział w kawiarni z wyciągniętymi nogami i podpartym policzkiem. Będę słuchał czarującej melodii. Kiedy zjawią się czołgi z białymi pasami, będę razem z tłumem krzyczał i wygrażał pięścią. Źle być bezradnym obywatelem kraju, po którego drogach ze zgrzytem i hukiem suną pancerne kolumny wyzwolicieli. A czyż lepiej być wyzwolicielem?


III

Zniknął radziecki attache wojskowy w Wiedniu. Przepadł. Wyparował. Wywieziono go do domu, do Związku. „Ewakuowano”, jak to się u nas mówi. Ewakuacja oficerów GRU i KGB następuje z powodu rażących błędów, nieróbstwa lub podejrzenia o niedozwolone kontakty, czy też o zamiar ucieczki.

Nie mam pojęcia, za co ewakuowano attache wojskowego. Takich rzeczy nigdy się nie mówi. Zniknął. Przepadł. Wyjechał na urlop i nie powrócił. Związek Radziecki to duży kraj, można się zgubić.

Jego zielonego Mercedesa przejął w spadku pułkownik Cwietajew, nowy attache wojskowy. Chodzi napuszony, ma się za naczelnika. Sąsiedzi z KGB są przekonani, że to on jest Pierwszym Zastępcą. Jednak w GRU, jak w każdej tajnej organizacji, oficjalnie zajmowane stanowiska nic nie znaczą. Mamy własną hierarchię. Tajną. Zakonspirowaną. Niewidoczną dla świata.

Paraduj sobie, pułkowniku, strugaj ważniaka. Ale uważaj, już wkrótce Nawigator wezwie cię na dywanik, aby w zaciszu swojego gabinetu łagodnie poinformować, że nie podlegasz bezpośrednio jemu osobiście ani Pierwszemu Zastępcy, ani też żadnemu ze zwyczajnych zastępców, lecz po prostu któremuś z lepszych agentów rezydentury, jednemu z wikingów. Może to być byle kto, choćby twój adiutant. Oficjalnie nadal będziesz robić dobrą minę, ściskać dłonie, a twój asystent w stopniu majora albo podpułkownika będzie nosił za tobą teczkę. Ty Mercedesem, on Fordem. Ale to tylko oficjalnie, a strona oficjalna naszej działalności nie odgrywa żadnej roli. Szef mafii może w ciągu dnia udawać kelnera, co wcale nie oznacza, że dyrektor restauracji ma większą od niego władzę. W GRU obowiązuje ten sam system. Szarże, pełnione funkcje — to wszystko tylko na pokaz. Butaforia. Przywódców i najbardziej utalentowanych oficerów zawsze wycofuje się na drugi plan, wystawiając na proscenium różnych pyszałków. Za kulisami obowiązują nas własne rangi, własne szarże, własna skala wartości. Tu, za kulisami, wiking rozkazuje chartom, trzyma je za gardło. Wiking zdobywa tajne informacje, trzeba go ubezpieczać. Twój pomocnik już się wybił na wikinga, ty zaś, pułkowniku, póki co jesteś chartem: Pimpek, Azorek. Będziesz jeździł zielonym Mercedesem i osłaniał operacje swojego pomocnika. Za błahe uchybienia major wyśmieje cię publicznie w obecności całej ekipy operacyjnej. Za poważne błędy wsadzi cię do pudła. To on będzie ci wystawiał opinię, twój los spoczywa w jego rękach. Jeden fałszywy krok — i przepadłeś, wyparowałeś. Ewakuacja. Tak było z twoim poprzednikiem. Pamiętaj, za trzy miesiące egzamin ze znajomości miasta. Masz znać Wiedeń lepiej niż wiedeńska policja! Sto pytań. Musisz dać sto prawidłowych odpowiedzi. Błędna odpowiedź — to błąd w ubezpieczaniu, w akcji. To wpadka, skandal, komisja KC, konwejer, więzienie. Jeżeli, pułkowniku, zdasz egzamin, czeka cię ubezpieczanie. Będziesz osłaniał ogony. Bez urlopów. Bez niedziel i świąt. Bez wytchnienia.


IV

Istnieją dwa rodzaje ubezpieczania agenturalnego: bezpośrednie i ogólne. Tym razem cała nasza dzielna rezydentura uczestniczy w akcji bezpośredniej. Wszyscy bez wyjątku.


Ubezpieczanie koordynuje sarn Nawigator. Ogólną asekurację zapewniają ambasador ZSRR i konsul generalny. Tym razem również nie mają pojęcia, co się święci. Znowu dostali szyfrówkę z KC, czyli z „Instancji”: obstawiać, osłaniać, bronić własną piersią. Jeżeli my, ubezpieczanie bezpośrednie, dopuścimy się błędu, ubezpieczanie ogólne postara się odgrodzić nas zasłoną dymną. Ambasador z konsulem maj ą wtedy podnieść wrzawę, zarzucać austriackiej policji potwarz i prowokację, absolutnie wszystkiemu zaprzeczać. Mają bezczelnie patrzeć w oczy odgrywając niewinnych, grozić pogorszeniem przyjaznych stosunków i końcem odprężenia, przypomnieć, że Armia Czerwona bezinteresownie wyzwoliła Austrię, przypomnieć ofiary wojny i zbrodnie nazizmu. To ich zadanie. Po to są, by w razie błędu z naszej strony osłaniać odwrót.

Na razie nie zrobiliśmy żadnego fałszywego kroku. Na razie wszystko idzie jak po maśle. Operacja, którą prowadzimy, wymaga zgranej współpracy kilku rezydentur i wszystkich oficerów operacyjnych z tych placówek: przez Austrię jedzie silnik czołgowy.

Jak na razie przemierzył już kilka krajów. Tranzytem. Rzekomy punkt docelowy: Turcja. Jakoby. Austria — to ostatni trudny etap tej złożonej podróży. Stąd silnik pojedzie na Węgry, po czym raptownie zmieni marszrutę.

Silnik czołgowy waży 1,5 tony. Nasi wikingowie zwędzili go w jakimś kraju i przerzucili przez granicę jako zupełnie niewinne urządzenie. Podróżuje już dość długo, przekroczył kolejne granice, za każdym razem zmieniając nazwę, jak nielegalny agent GRU, który w drodze raz po raz zmienia tożsamość.

Teraz kontener z silnikiem znajduje się na terytorium Austrii. W papierach figuruje jako „eksperymentalny układ zasilania drenażowych systemów irygacyjnych”. Kraje Azji i Afryki głodują! Przepuśćcie „eksperymentalny układ zasilania”! Niech wreszcie biedne kraje rozwiążą dramatyczny problem braku żywności!

Nerwowa praca, ciężka. Kto nigdy nie miał okazji trudnić się przesyłaniem potężnych ładunków przez granice państwowe, ten nie ma pojęcia, ilu biurokratów uczestniczy w takiej procedurze! Z kolei GRU musi mieć absolutną pewność, że żaden z nich nie podejrzewa, jakie jest prawdziwe przeznaczenie „eksperymentalnego układu zasilania”. Gdyby jednak któryś się domyślił, powinien szybko otrzymać godziwą rekompensatę za swoją domyślność, aby mu się opłaciło nie wiedzieć, w czym rzecz. Każdego z nich GRU musi przez cały czas tranzytu uważnie kontrolować, przynajmniej z oddali. Tym się właśnie zajmujemy.

Na pewno któryś z naszych wikingów wierci już dziurkę na order. Silnik czołgowy! Najnowszy! Nie do kopiowania, ma się rozumieć. Do zbadania. Tak samo amerykański producent samochodów wyścigowych byłby zainteresowany najnowszym japońskim silnikiem Formuły I.

Jasny gwint, gdzie mógłbym skombinować coś podobnego? Ciekawych rzeczy jest cała masa. Czasem nawet nietrudno je zdobyć. Ale Służba Informacji kupuje trzy, cztery jednakowe egzemplarze albo dokumenty w różnych częściach świata — więcej nie potrzeba. Żądają czegoś nowszego, czego nikt nie może zdobyć. Nieraz proponujesz jakieś rewelacje, lecz GRU odpowiada odmownie: — Dziękujemy, rezydentura dyplomatyczna w Tunisie była szybsza. Dziękujemy, już to mamy.

GRU to bezlitosna konkurencja. Utrzymują się tylko najsilniejsi.


V

Czas wlecze się niemiłosiernie. Mam dziś nocną służbę. Jest 2.43. Muszę się przejść, przemóc senność.

Prawie wszystkie pomieszczenia rezydentury są pozbawione okien. W całym gmachu w Wiedniu są tylko trzy. Trzeba opuścić wielką salę, przejść hol, dalej po schodach, minąć laboratorium fotodekodażu, dojść do korytarza C, stamtąd znowu schodami do góry. Czterdzieści osiem stopni. Tu właśnie mamy malutki korytarzyk, który prowadzi do masywnych drzwi centrum antenowego. Z korytarzyka wychodzą trzy okna. To miejsce nazywamy Newskim Prospektem, chyba dlatego, że każdy z nas, nasiedziawszy się w ciemnościach kazamatów rezydentury, stara się zajrzeć tu na chwilę, by na tych paru metrach przestrzeni złapać choć promyk słońca.

Od naszych roboczych pomieszczeń dzielą go mury, przegrody, dziesiątki drzwi. Obowiązuje tu zakaz omawiania sekretnych zagadnień. Niemniej wszystkie trzy okna są chronione zgodnie ze specjalnymi przepisami GRU. Z zewnątrz niczym się nie różnią od zwykłych okien. Takie same kraty, jak w całej ambasadzie. Ale nasze okna są jakby nieco przymglone. Z zewnątrz nie można dojrzeć, co się dzieje w środku. Grubość szyb też specjalna, nie do przebicia. Poza tym grube szkło znacznie słabiej wibruje. Więc gdyby nacelowano nań silne źródło promieniowania elektromagnetycznego, nie będzie mogło służyć za membranę. Szyby sprawiają wrażenie niestarannie wykonanych — tu trochę grubsze, tam trochę cieńsze. Na tym dowcip polega: wszystkie nierówności zostały komputerowo opracowane i ktoś nawet dostał nagrodę za pomysł. Gdyby przeciwnikom przyszło do głowy wykorzystać nasze szyby w charakterze membrany, to nierówne szkło chaotycznie rozpraszając padającą wiązkę promieniowania uniemożliwiłoby należyty odbiór modulowanej drganiami fali. Lufcików oczywiście nie ma. System wentylacyjny też jest specjalny, chroniony, mało wiem na ten temat. Jedno pewne: okien do tego celu się nie używa.

Każde okno ma potrójną szybę i ramy z metalu. Pomiędzy poszczególne elementy rani włożono miękkie uszczelki, również w celu zmniejszenia wibracji. Szyby wewnętrzna i zewnętrzna wyglądają jak zwykłe szkło, ale wystarczy przyjrzeć się wewnętrznej, by zauważyć, że żadna z nich nie jest płaska. Wszystkie szyby są lekko zgięte, każda ma inny kąt nachylenia, też wyliczony komputerowo. To również służy uniemożliwieniu podsłuchu. Mury, rzecz jasna, chronione sąjeszcze lepiej. Zwłaszcza tam, pod ziemią.

Za oknami — nieprzenikniona noc. Wiedziałem o tym. Przyszedłem tu tylko po to, żeby pochodzić po schodach i korytarzach. Jestem oficerem dyżurnym i nie mam prawa zasnąć.

Cała nocna zmiana pracuje praktycznie bez mojego udziału. Grupa TS na okrągło, przez całą dobę prowadzi nasłuch i dekodaż depesz wojskowych i rządowych. Grupa kontroli także prowadzi nasłuch, ale to zupełnie inna sprawa. TS pracuje dla Służby Informacji GRU, zdobywa szczątkowe dane, na podstawie których punkt dowodzenia i centralny komputer bezustannie modelują obraz sytuacji w świecie. Grupa kontroli radiowej ma inną, choć nie mniej odpowiedzialną funkcję. Pracuje wyłącznie na rzecz naszej rezydentury. Radiokontrola śledzi działalność wiedeńskiej policji. Jest na bieżąco zorientowana, co robi policja, kogo inwigilują jej cywilni agenci. Radłokontrola zawsze może powiedzieć, że dziś śledzili oni pod dworcem jakiegoś podejrzanego Araba, a wczoraj wszystkie siły policyjne brały udział w osaczaniu grupy handlarzy narkotykami. Bardzo często nie sposób rozszyfrować poczynań policji, ale nawet w takiej sytuacji grupa kontroli radiowej może z wielką dokładnością ostrzec, w jakim rejonie miasta ma miejsce ta niezrozumiała aktywność.

Oprócz grup nasłuchu nocny dyżur mają też łącznościowcy i szyfranci, ale nie mam prawa wtrącać się do ich pracy. Po co więc sterczę tu przez całą noc? To konieczne. Przecież pracuje kilka grup, niepodporząd-kowanych sobie wzajemnie. To znaczy, że ktoś musi stać nad nimi. Dlatego dyżurujemy po nocach.

Jestem zwyczajnym oficerem operacyjnym, nie mam szczególnych zasług, ale w ich oczach stanowię uosobienie władzy. Nieważne, czy jestem wiking czy chart. Należę do wyższej kasty. Zdobywam informacje, stoję więc wyżej niż ci, którzy nie maj ą bezpośrednich kontaktów z cudzoziemcami. Dla każdego z nich, niezależnie od wojskowego stopnia, zostać oficerem operacyjnym to piękne, lecz nieosiągalne marzenie.

— Wiktorze Andriejewiczu, kawki?

To Borys, trzeci szyfrant. Nudzi się, nie ma nic do roboty. Główny odbiornik milczy, w odbiorniku radiostacji agenturalnej cisza.

— Tak, poproszę.

Zamierzałem skończyć opis znalezionych przeze mnie lądowisk dla brygady Specnazu 6. Gwardyjskiej Armii Pancernej. Na polecenie GRU wyszukałem trzy odpowiednie miejsca. Na wypadek wojny. Ale gdy Boria wylezie ze swojej dziury, nie ma co marzyć o dalszej pracy.


— Cukru?

— Nie, Boria, dziękuję. Nigdy nie słodzę.

Boria jest żarliwym czcicielem bogini Wenus. Wszyscy szyfranci GRU i KGB, rozproszeni po świecie składają jej hołdy. Boria wie, że mam masę roboty, krąży wokół mnie, usiłując odciągnąć moją uwagę od przyszłej wojny i skierować na kwestie bardziej pasjonujące.

— Wiktorze Andriejewiczu!

— Co takiego? — nie odrywam się od zeszytu.

— Kurierzy przywieźli nowy wierszyk.

— Świński, ma się rozumieć?

— Innych nie zbierają.

— Pies ci mordę lizał! Powiedz swój wierszyk. Boria odchrząknął, przyjął pozę recytatora:

Gdy po rosie lażę, Obmywa mi nogę. I o jednym marzę: Bez dupy — nie mogę!

— To już, Boria, dawno słyszałem. Zmarkotniał, ale tylko na moment:

— Mieliśmy w Leningradzie takiego jednego cierpiętnika. Poeta pełną gębą:

Leningradzie, Leningradzie! Miasto moich snów! Wszyscy ludzie — bladzie. A ja jestem zuch!

Nie da mi spokoju. A nie mogę psuć sobie z nim stosunków, bo co prawda szyfranci to niższa kasta, ale za to są najbliżej Nawigatora, jak wierni lokaje. Nie mam ochoty zagłębiać się w jego poezję, ale też byłoby nierozsądne przerwać mu w pół zdania. Lepiej sprowadzić dyskusję na inny temat:

— Służyłeś w sztabie Leningradzkiego Okręgu?

— Nie, w Ósmym Wydziale sztabu 7. Armii.

— A potem?

— Potem prosto do Watutinek.

— Ho, ho!

Watutinki to otoczone ścisłą tajemnicą miasteczko poci Moskwą. Centralna stacja odbiorcza GRU. Tam wszystko jest tajne, nawet cmentarz. Watutinki to istny raj i podobnie jak prawdziwy biblijny raj posiada jedną niedogodność: nie ma stamtąd wyjścia. Jeżeli ktoś trafi do Watutinek, może być pewny, że będzie pochowany na tamtejszym tajnym cmentarzu.

Zdarza się, że któryś ze szczęściarzy zamkniętych w tym rajskim zakątku zostaje oddelegowany za granicę. Jednak jego życie wcale nie jest przez to bardziej urozmaicone. Wszyscy szyfranci zatrudnieni w rezydenturze mają ściśle wyznaczone strefy, w których wolno im się poruszać. Każdy ma własną. W przypadku Borii jest to szesnaście pokoi, łącznie z tym, w którym mieszka, wielką salą, gabinetem Nawigatora i jego zastępców. Dalej nie ma prawa wysunąć nosa. Opuszczenie wyznaczonej strefy jest przestępstwem. Tym bardziej opuszczenie ambasady. W tej strefie Boria spędzi dwa lata, po czym zostanie odwieziony do Watutinek. Do żony Boria nie jeździ. Jest przewożony. Pod eskortą. Ale Boria jest zadowolony. Większość z tych, którzy wylądowali w Watutinkach, w ogóle nie opuszcza granic miasteczka. A przecież i oni są szczęściarzami, w porównaniu z tysiącami szyfrantów, służących w sztabach okręgów, flot i armii. Dla nich Watutinki są tylko pięknym, nieziszczalnym marzeniem.

— Wiktorze Andriejewiczu, opowiedzcie, proszę, coś o prostytutkach. Już wkrótce wracam. W Watutinkach chłopaki mnie wyśmieją: byłeś w Wiedniu i nie przywiozłeś żadnych opowiastek.

— Boria, nie mam zielonego pojęcia o prostytutkach. — Ręczę głową, że Boria nie prowokuje mnie na odgórne polecenie, po prostu jest ciekaw. Szyfranta wracającego z wielkiego świata do Watutinek ocenia się wyłącznie według jego repertuaru na tematy seksualne. Wszyscy wiedzą, że w ambasadzie miał bardzo ograniczony teren poruszania się, czasem tylko pięć pokoi. Każdy rozumie, że te jego historie to czysta bujda, że żaden oficer operacyjny nigdy nie pozwoli sobie na takie zwierzenia, niemniej w Watutinkach zdolny gawędziarz nie ma ceny, jak bajarz wśród niepiśmiennych.

— Wiktorze Andriejewiczu, no proszę was, opowiedzcie o prostytutkach. Co, tak zwyczajnie stoją na ulicy? A jak ubrane? Wiktorze Andriejewiczu, wiem, że się do nich nie zbliżacie, ale jak one wyglądają z daleka?

Przed 1945 rokiem życie szyfrantów wyglądało zupełnie inaczej. Cieszyli się nieograniczoną swobodą. Mieli prawo poruszać się po gmachu ambasady, czasem mogli ją nawet opuszczać. Z obstawą, ma się rozumieć. Byli jednak wolni. Na święta mogli jechać do Watutinek, a po roku służby przysługiwał im miesięczny urlop.

Taki system pracy stwarzał szyfrantom wiele pokus. We wrześniu 1945 roku Igor Guzenko, szyfrant w ambasadzie radzieckiej w Ottawie, skorzystał ze sposobności — i wybrał wolność.

Ucieczka Guzenki była dla ZSRR szokiem, porównywalnym z wybuchem II wojny światowej.

W owym czasie, podobnie jak dziś GRU swoje operacje wymierzone w dany kraj prowadziło z terytorium innego kraju. Kanadyjska ekipa GRU miała na celowniku USA. Pod koniec II wojny światowej rezydentura w Ottawie odniosła ogromny sukces. Rezultaty były tak zdumiewające, że na czele Akwarium musiał na pewien czas stanąć pierwszy zastępca szefa GRU, bowiem sam szef osobiście kierował pracą rezydentury w Ottawie. W apogeum tej operacji Igor Guzenko zwrócił się do władz kanadyjskich o azyl polityczny. Zachód dowiedział się ze zdumieniem, że Moskwa jest już w posiadaniu planów amerykańskiej bomby atomowej.

Dla szyfrantów nastały ciężkie czasy. Wszelka próba ucieczki stała się nie do pomyślenia. Przewidziano najbardziej karkołomne warianty: gdyby samolot wiozący szyfranta stanął nagle w płomieniach i zaczął spadać, szef eskorty ma rozkaz zastrzelić swojego „podopiecznego”. Podobnie kurier dyplomatyczny: gdyby w sytuacji zagrożenia uznał, że zawartość kontenera może dostać się w niepożądane ręce, ma polecenie złamać pieczęcie i wcisnąć czerwony guzik.


— Wiktorze Andriejewiczu, czy to prawda, że łapią przechodniów za ręce i zapraszają, by się z nimi przespali?

Prostytucja to zawód, puszczanie się to hobby. Anastazja, żona Bori, należy do tej drugiej kategorii. Siedzi tuż obok, głaszcząc mnie po ramieniu. Trzymam ręce na kierownicy i nie mogę jej w tym przeszkodzić. Śmiejąc się mówi, że to ze strachu przed zderzeniem z nadjeżdżającym z przeciwka, że po prostu chciałaby mi pomóc. Gdy z przeciwka nic nie jedzie, jej ręka zostaje na moim ramieniu.

Anastazja wielbi Wenus jak jej małżonek. Tyle, że on siedzi w klatce, a ona może fruwać swobodnie. Siedzi koło mnie. Ma piękne kolana.

Żony szyfrantów nie mają dostępu do żadnych tajemnic, dlatego mogą cieszyć się względną swobodą. Raz na miesiąc, nawet częściej, mają prawo opuścić ambasadę w towarzystwie raczej niepoważnej eskorty: jednego oficera operacyjnego. Naturalnie, nie wolno im przebywać poza ambasadą po zmierzchu ani wchodzić do wielkich supermarketów, skąd mogłyby zostać porwane. Wszelkie rozmowy ze sprzedawcami są zabronione, zresztą nie mają prawa znać żadnych języków obcych, więc zmuszone są porozumiewać się na migi.

— Witia. — Nie mówi do mnie „Wiktorze Andriejewiczu” i nie rozróżnia stopni. Całą ludzkość dzieli na mężczyzn i kobiety. Wśród mężczyzn wyróżnia dwa gatunki: seksualnie aktywnych, i resztę. Najwyraźniej zaliczyła mnie do tej pierwszej grupy. — Witia, byliśmy już w sklepie i mamy czyste sumienie. Może zabrałbyś mnie do kina?

— Na co?

— Najlepiej na jakiś film miłosny.

— To jest zabronione.

— Wiesz, Witia, w Somali mieliśmy Nawigatora: generał-major Szerstniew, może znasz?… który powiedział mi kiedyś: gdy masz pewność, że nikt trzeci się nie dowie, możesz robić to, na co masz ochotę. W przeciwnym razie życie nie byłoby zbyt interesujące.

— I co, robiłaś z nim, to, o czym nikt trzeci nie wiedział?

— Robiłam, Witia.

— Ale możemy być śledzeni…

— Witia, jesteś oficerem operacyjnym, wiesz, jak się przekonać…


VI

Cierpię na dotkliwy brak wyobraźni. Wielka szkoda. Oficer, który samodzielnie planuje swoje posunięcia, ze wszech sił stara się zniknąć w cieniu, wystawiając ubezpieczające charty na pastwę policyjnych szperaczy. Policja austriacka jest niezwykle poczciwa, ale nawet ona traci cierpliwość. Nie wydalaj ą nas publicznie, to jasne — nie jesteśmy wszak w Wielkiej Brytanii. Niemniej w Austrii też czasem zdarza się jakaś ekspulsja. Po cichu, bez zbędnego hałasu. Skoro nie potrafisz pracować w Austrii, to czyż można wysłać cię do Holandii, gdzie policja całkiem serio traktuje swoją robotę albo do Kanady, gdzie warunki i perspektywy dawno już przestały przypominać stare dobre czasy?

Każdy wiking pozostaje w cieniu, każdy chart znany jest całemu światu. Wikingowie słusznie robią, wystawiając nas na strzał, zasłaniając się naszą nieporadnością i ignorancją. Ale i ja zostanę wikingiem, na mur! Choćbym miał nie spać całe noce, znajdę dojścia do tajemnic!

Wszystko, czego uczono nas w Akademii, trąci myszką; chwyty, stosowane co najmniej od dwudziestu lat, wielokrotnie już wykorzystane do niczego nie prowadzą. Nie ma rady, trzeba szukać nowych dróg.

Może to zabrzmi dziwnie, ale dla rozbudzenia w nas tej specyficznej wyobraźni, nieodzownej w działaniach nielegalnych, przestępczych, zmuszano nas do czytania kryminałów. Chodziło raczej o pobudzenie krytycznego stosunku do poczynań i decyzji innych. Autorzy kryminałów, to przecież specjaliści od zabawiania publiczności, a nie zawodowcy od zdobywania tajemnic. Ale jak wykonać zadanie zdobycia nowego typu broni, skoro o tej broni nie wiadomo nic. NIC. Świat w ogóle się jeszcze nie domyśla, że podobna broń może istnieć. A przecięż GRU rozpoczęło łowy na amerykańską bombę atomową, gdy nikt na świecie nawet nie podejrzewał, że można coś takiego stworzyć, gdy sam prezydent USA nie potrafił jeszcze docenić jej znaczenia.

Aby nauczyć nas złodziejskiego podejścia do zdobywania informacji, wożono nas do tajnego działu Muzeum Kryminalistyki, ul. Pietrowka 38. Moskiewska milicja nie miała, naturalnie, pojęcia, kim jesteśmy. Muzeum odwiedza masa tajnych delegacji z MWD, z KGB, z Kontroli Ludowej, z Komsomołu, diabli wiedzą skąd jeszcze. Wszyscy powinni rozwijać kryminalny sposób myślenia.

Ciekawe muzeum, nie powiem. Najbardziej spodobała mi się maszyna do robienia pieniędzy. Model opracowali studenci moskiewskiej Wyższej Szkoły Technicznej i sprzedali Gruzinom za 10.000 rubli: potrzebujemy prawdziwej forsy, a taką maszynę możemy sobie zrobić jeszcze jedną. Pokazali, gdzie nalewać farbę, spirytus, jak wkładać papier. Zakręcili korbą-wylatuj ą wspaniałe, szeleszczące dziesięciorublówki. Żaden ekspert nie był ich w stanie odróżnić od prawdziwych banknotów. Studenci uprzedzili nabywców: nie przeginajcie pały, chciwość gubi frajerów! Nie przegrzewajcie urządzenia, bo filigrany mogą stracić kontrast. Gruzini spakowali manatki, wzięli aparat — i do Gruzji. Siedzą wieczorami, drukują pieniążki. Raptem maszyna się zacięła. Trzeba było wciągnąć do szajki mechanika. Przyszedł, zdjął wieko — i tylko gwizdnął. Zrobili was w konia, powiada. Ta maszyna nie drukuje fałszywych pieniędzy. W środku było sto prawdziwych banknotów. Przekręcisz korbkę — wylatuje nowiutka dycha. Ale już się skończyły. Koniec, szlus, nic już więcej nie wyskoczy. Gruzini na milicję. Studentów złapano — i po trzy lata za oszustwo. Gruzinom — po dziesięć. Za zamiar i próbę robienia fałszywych pieniędzy. Słusznie: studenci oszukali tylko Gruzinów, a Gruzini chcieli oszukiwać nasze robotniczo-chłopskie państwo.

Mają ludzie głowy, mają fantazję. A ja co wymyślę?

Загрузка...