Drzwi rezydentury przypominają solidny sejf. Dawno temu jakiś żartowniś przywiózł ze Związku metalową tabliczkę zdjętą ze słupa wysokiego napięcia: „Uwaga! Grozi śmiercią!”. U góry — trupia czaszka. Przyczepiono ją do zielonych drzwi i od lat chroni naszą twierdzę przed ciekawością postronnych.
Ciekawe, że podczas wojny w naszym lotnictwie były dwie kategorie pilotów: jedni (mniejszość) z dziesiątkami strąceń na koncie, drudzy (większość) z bardzo mizernym dorobkiem. Pierwsi: cała pierś w orderach, drudzy: jeden, dwa medale. Pierwsi w większości przeżyli wojnę, drudzy ginęli tysiącami. Wojenne statystyki są bezlitosne: średnio dziewięć godzin w powietrzu, potem śmierć. Przeciętnie pilot myśliwca ginął podczas piątego lotu. A w tej pierwszej kategorii na odwrót: każdy zaliczał setki lotów bojowych i tysiące godzin w powietrzu… — Mój rozmówca to Bohater Związku Radzieckiego generał-major lotnictwa Kuczumow, w czasie wojny as lotnictwa, po wojnie as wywiadu wojskowego. Z polecenia szefa GRU przeprowadza inspekcję zagranicznych ekspozytur Akwarium. Do pewnych krajów przybywa jako członek najróżniejszych delegacji do spraw rozbrojenia, redukcji, przyjaźni itp., w innych zjawia się w charakterze członka rady weteranów wojennych. Sam bynajmniej nie zalicza siebie w poczet weteranów, jest czynnym oficerem tajnego frontu. Dokonuje inspekcji i — mogę dać głowę — przeprowadza błyskawiczne i oszałamiające tajne operacje. Teraz siedzimy we dwóch w „kajucie”. Wzywa nas pojedynczo. Rozmawiając z nami kontroluje zarazem naszego dowódcę, a przy okazji mu pomaga.
— Na wojnie obie kategorie pilotów dzieliła przepaść. Żadnego ogniwa łączącego, żadnej warstwy pośredniej. Przyczyna takiego stanu rzeczy była bardzo prosta. Wszyscy lotnicy otrzymywali jednakowe przygotowanie, stawiali się do jednostek reprezentując mniej więcej taki sam poziom. Po pierwszej walce dowódca dzielił ich na aktywnych i biernych. Ci, którzy rwali się do boju, nie chowali się w chmury, nie bali się czołowego ataku, z miejsca zostawali prowadzącymi, reszta miała osłaniać aktywnych. Nieraz selekcja aktywnych odbywała się od razu w czasie pierwszej bitwy powietrznej. Dowódcy eskadr, pułków, dywizji, korpusów i armii rzucali wszystkie siły, by wspierać aktywnych w walce, by ich ubezpieczać, chronić w najbardziej zażartych starciach. Im większe sukcesy odnosił aktywny pilot, tym bardziej asekurowano go w walce, tym bardziej mu pomagano. Widziałem w akcji Pokryszkina, gdy miał już na koncie ponad 50 zestrzelonych samolotów niemieckich. Na osobisty rozkaz Stalina aż dwie eskadry ubezpieczały go w każdej walce. Sam wyrusza na łowy, na ogonie ma skrzydłowego, za nim dwie eskadry: jedna nad nim, druga pod nim. Dziś na piersi lśnią mu trzy złote gwiazdy i jedna diamentowa, jest marszałkiem lotnictwa, ale nie myśl, że to wszystko samo spadło z nieba. Bynajmniej. Już w pierwszej walce wykazał się aktywnością i odtąd go ubezpieczano. Był bardziej zadziorny, więcej umiał i dlatego coraz więcej mu pomagano. Gdyby ta pierwsza walka potoczyła się inaczej, od początku zostałby jednym z biernych, i wiecznie osłaniających czyjś ogon, skończyłby jako młodszy lejtnant. W myśl statystyki byłby zestrzelony w piątym locie, albo i wcześniej.
Kuczumow ciągnął dalej:
— Opowiadam ci to dlatego, że nasza praca wywiadowcza prawie niczym nie różni się od walk powietrznych. Radziecki wywiad wojskowy szkoli i rzuca do walki tysiące oficerów. Życie bardzo szybko dzieli ich na aktywnych i biernych. Jedni wzbijają się na szczyty, inni spalają się na pierwszej delegacji.
…Zapoznałem się z twoim dossier, podobasz mi się. Dziś twoja praca sprowadza się wyłącznie do osłaniania innych. Ubezpieczanie jest ciężkim, niebezpiecznym i niewdzięcznym zajęciem. Ktoś wypina pierś po ordery, a ty ryzykujesz karierę, odwalając najbrudniejszą, najcięższą robotę. Zapamiętaj jedno: nikt cię od tego nie uwolni. Każdy dowódca GRU na placówce zagranicznej przyjmując świeżą partię młodych oficerów wykorzystuje ich do działań ubezpieczających. Bardzo prędko wpadaj ą w ręce kontrwywiadów; następują aresztowania, ekspulsje, a potem do końca życia wegetacja w Służbie Informacji Akwarium albo w naszych bratnich krajach. Lecz jeśli sam wykażesz się aktywnością, będziesz szukać na własną rękę odpowiednich ludzi i ich werbować, wówczas dowódca po trochu będzie cię uwalniał od pracy przy ubezpieczaniu, co więcej, zarządzi, by ciebie z kolei osłaniano, narażano się dla twoich operacji. Taka to prosta filozofia.
…Kilka lat temu nasz rezydent w Paryżu polecił pomocnikowi wojskowego attache, by poświęcił się dla dobra kilku innych agentów. Możesz być pewny, że dowódca oddał na pożarcie biernego oficera. Za nic nie dałby równie niewdzięcznego zadania aktywnemu, zdolnemu wywiadowcy. Popieramy taką postawę. Kierownictwo GRU stawia sobie za cel wychować jak najwięcej operatywnych, śmiałych, skutecznych asów. Nie martw się, nie zabraknie małodusznych, bezwolnych facetów do ubezpieczania tamtych. Nie myśl też, że mówię ci to wszystko, bo darzę cię szczególną sympatią. Wcale nie. Wszystkim wam, młodym, mówię to samo. Taką mam robotę: podnosić ducha bojowego i skuteczność działań. Niestety, nie do każdego docierają moje słowa. Mamy wielu fajnych chłopaków, którzy nigdy nie wybiją się na prowadzących, pozostaną w ubezpieczaniu, do pierwszej wpadki. Życzę ci powodzenia i pomyślnych wiatrów. Wszystko zależy od ciebie. Dokładaj starań, wtedy dwie eskadry będą cię osłaniać w walce.
W imieniu Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich minister spraw zagranicznych ZSRR zwraca się do rządów zaprzyjaźnionych państw oraz podlegającej im administracji wojskowej i cywilnej z prośbą, by na mocy Konwencji Wiedeńskiej z 1815 roku umożliwiły swobodny przewóz poczty dyplomatycznej ZSRR, bez poddawania jej jakiejkolwiek kontroli, w tym również celnej. Minister spraw zagranicznych ZSRR A. Gromyko…
Policjant czyta dokument, Wydrukowany na szeleszczącym papierze opatrzonym godłem i filigranami. Gdyby czegoś nie rozumiał, ma do dyspozycji wersję angielską i francuską. Krótko i jasno: poczta dyplomatyczna ZSRR. Policjant zgrzyta zębami i zerka na potężny kontener. Coś mu nie gra.
Przez Wiedeń radziecka poczta dyplomatyczna płynie nieprzerwanym potokiem. Istna Niagara. Raz na tydzień uzbrojeni kurierzy radzieccy zatrzymują się w Wiedniu, po czym ruszają w dalszą drogę: do Berna, Genewy, Rzymu. W radzieckich ambasadach zostawiaj ą przywiezione kontenery i zabierają inne, przeznaczone do Moskwy. Do ambasad wiozą zazwyczaj po pięć, czasem dziesięć 50-kilogramowych kontenerów, w drodze powrotnej — po trzydzieści lub czterdzieści. Zdarza się, że sto. Za utratę kontenera kurierom grozi śmierć.
Za każdy kontener odpowiada głową sam ambasador. Do niego należy odbiór i wysyłka poczty dyplomatycznej. My również uczestniczymy w tej procedurze. Dopóki kurier ze swoimi kontenerami podróżuje po danym kraju, stale towarzyszy mu przedstawiciel ambasady, by w razie konieczności przypomnieć komu trzeba, że na próbę zatrzymania kontenera Związek Radziecki może odpowiedzieć sankcjami, z militarnymi włącznie. Gdyby ktoś ciekawski pragnął zaznajomić się z zawartością przesyłki, kurier ma prawo własnoręcznie się z nim rozprawić. To jego przywilej. Konwencja przewiduje użycie broni celem ochrony poczty dyplomatycznej, więc kurierzy są odpowiednio wyposażeni.
Obfita jest nasza waliza dyplomatyczna. Pęka w szwach. Kontenery transportują wszystko, co zdołamy zebrać: naboje i pociski, optykę i elektronikę, odłamki pancerzy i części rakiet, i dokumenty, dokumenty. Najróżniejsze. Plany militarne, opisy techniczne, projekty nowych rodzajów broni, które wkrótce wejdą do produkcji albo trafią do lamusa. Kurierzy wiozą to, co Zachód zatwierdził i to, co odrzucił. Przyjrzymy się z bliska. Pomyślimy. Być może weźmiemy to, co Zachód odrzucił; może wymyślimy antidotum na to, co Zachód zamierza produkować. Podróżują informacje w zielonych skrzyniach. Ściśle tajne! W imieniu Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich! Na mocy Konwencji Wiedeńskiej z 1815 roku!
Jadą kurierzy, wiozą kontenery. Zgrzyta zębami policja.
Dziś ma szczególnie twardy orzech do zgryzienia. Dzisiaj nasi kurierzy wiozą nie jak zwykle wiele kontenerów, lecz jeden wielki — 5 ton! W imieniu Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich! Zgromadziło się całe policyjne naczalstwo. Klną pod nosem. Krzywo patrzą na nasz kontener. Dziś ja mu towarzyszę. Okazałem już wszystkie niezbędne papiery. W zanadrzu mam gotową formułkę: „Zatrzymanie poczty dyplomatycznej ZSRR, jak również próba jej przejęcia, kontroli, przeglądu, pociąga za sobą…” — i tak dalej.
Pusty kontener dostarczono do Wiednia osobną platformą towarową. Teraz jest załadowany. Z każdej strony czerwienieją wielkie pieczęcie: „Poczta Dyplomatyczna ZSRR. Nadawca — Ambasada ZSRR. Wiedeń”. Kontener otaczają nasi kurierzy. Są uzbrojeni. Towarzyszy im radziecki dyplomata, co prawda niewysokiej rangi, ale zawsze nietykalny przedstawiciel ZSRR. Tylko go ruszcie, spróbujcie. Napaść na dyplomatę równa się obrazie państwa, które on reprezentuje. Napaść na dyplomatę może być uznana za napaść na samo państwo. Zgrzyta zębami policyjna góra.
— Możemy sprawdzić, czy kontener jest należycie przymocowany do platformy?
— Wasze prawo — odpowiadam. Ale nie wolno im dotykać go rękami. Tylko spróbujcie. Mam bezpośrednią łączność z konsulem generalnym ZSRR w Wiedniu; konsul ma na linii radziecki MSZ. Sprawdzajcie.
Kręcą się policjanci wokół kontenera. Jakże chcieliby wiedzieć, co też zawiera! Nic z tego, panowie.
Kiedy wywoziliśmy kontener z bramy ambasady, nasi sąsiedzi z KGB psioczyli zawistnie: a to szubrawcy wywinęli numer! Ani chybi GRU gwizdnęło kawałek reaktora! Miejscowa policja jest najwyraźniej tego samego zdania. Jeden z nich snuje się stale koło platformy. Na pewno ma w kieszeni licznik promieniowania. Postanowił sprawdzić, czy nie wieziemy bomby atomowej. Nie mogę mu w tym przeszkodzić. Nie rusza kontenera, tylko przechadza się tam i z powrotem. Na nic zda się licznik — to nie bomba atomowa i nie kawałek reaktora jądrowego. Jeszcze jeden kręci się w pobliżu. Straszliwy upał, a ten w płaszczu. Pod spodem pewnie cały obwieszony aparaturą elektroniczną. Jak nic starają się sprawdzić, czy wieziemy coś metalowego, czy nie. A jeżeli zwędziliśmy silnik z najnowszego modelu czołgu? O, pojawiły się psy. Że niby dla naszego bezpieczeństwa. Obwąchują kontener. Daremne starania. Nie ma co wąchać.
Nasi kurierzy patrzą na mnie z szacunkiem. Dobrze wiedzą, że mam z tą sprawą bezpośredni związek. Ale zawartość kontenera to dla kurierów tabu. Nigdy się nie dowiedzą, co wieźli. Wiedzą jedno: ładowało GRU, a nie KGB. Kurierzy dyplomatyczni mają w tym względzie szczególnego nosa. Latami wykonują tę robotę. Znają odbiorcę ładunku i stąd wnioskują, kto jest nadawcą. W tym wypadku polecono im tylko przewieźć kontener przez granicę. W Bratysławie czeka na nich radziecki konwój wojskowy, któremu mają go przekazać.
Ależ zdziwiliby się kurierzy dyplomatyczni, gdyby im powiedziano, że po przyjeździe do Bratysławy kontener zostanie przewieziony na pierwsze z brzegu radzieckie lotnisko wojskowe i tam cała zawartość wyląduje w piecu. A przecież tak się właśnie stanie.
Już od dawna Nawigator prosił ambasadora o udostępnienie nam strychu ambasady. Z początku ambasador odmawiał. Nie, powiada, i kropka. Tymczasem rezydentura się rozrasta. Z roku na rok przybywa różnych szarych skrzynek najeżonych antenami i lampkami.
— Musimy mieć ten strych — molestuje Nawigator. — Takie pomieszczenie się marnuje, a tymczasem ja nie mam gdzie się wcisnąć z elektroniką podsłuchową.
Ambasador machnął ręką.
— Dobra, niech ci będzie — powiedział. — Tyle, że to istna stajnia Augiasza. Trzeba wszystko doprowadzić do porządku. Potrafisz, masz strych na własność. Tylko żebym nie miał dodatkowych kłopotów. Musicie sobie radzić własnymi siłami.
— Bardzo zagracone? — zaciekawił się Nawigator.
— Wszystko, co znajdziesz, jest twoje — odpowiedział enigmatycznie ambasador. — Nie mam pojęcia, jak się do tego zabrać. Gdybym potrafił, dawno już sam bym uporządkował. Poprzednicy zostawili tam niemały spadek…
Ubili interes. Ambasador dał Nawigatorowi kluczyk od strychu i jeszcze raz poprosił, żeby nie opowiadał za dużo, co tam się znajduje. Nawigator w te pędy na strych, otworzył drzwi, łamiąc osobistą pieczęć ambasadora, zaświecił latarkę — i zamarł. Pełen strych książek. Piękne wydania. Kredowy papier, błyszczące okładki. Książki mają różne tytuły, ale autor ten sam: Nikita Chruszczow. Nawigator z miejsca zrozumiał, w czym rzecz.
Przed laty partia zapragnęła, by cały świat usłyszał jej głos. W tym celu wystąpienia Wodza drukowano na najlepszym papierze i rozsyłano do wszystkich krajów. Poszczególne ambasady rozdawały je bezpłatnie, rozsyłały do bibliotek. Partia bacznie śledziła, który ambasador gorliwie rozpowszechnia jej słowo, a który za mało się przykłada. Współzawodniczą ambasadorowie: kto więcej książek rozda w swoim kraju. Ślą kolejne raporty: sto tysięcy egzemplarzy! Trzysta tysięcy!! Moskwa zaciera ręce, że dzieła Wodza cieszą się takim powodzeniem. Skoro tak dobrze idzie, masz jeszcze sto tysięcy! Rozdawaj i pamiętaj: w Paryżu ambasador znacznie lepiej radzi sobie z kolportażem! W Sztokholmie nasze książki wzbudzają sensację! W Kanadzie opędzić się nie można od chętnych… Nie wiem, jak to wyglądało w Paryżu, w Ottawie. W Wiedniu po latach wykryto wszystkie książki na strychu ambasady. Nawigator udał się do ambasadora.
— Wywalić wszystko na śmieci — powiada.
— Coś ty — żachnął się ambasador. — Zaraz prasa burżuazyjna się dowie. Gazety napiszą, że skoro mydliliśmy oczy poprzedniemu szefowi naszej partii, to może obecnego tak samo nabijamy w butelkę.
— No to spalić! — zaproponował Nawigator, ale ugryzł się w język. Jak można niepostrzeżenie spalić taką liczbę książek? Wiadomo, gdy w ambasadzie pali się tony papieru, znaczy że wojna. Wybuchnie panika. Kto ma za to odpowiadać? Palić po trochu też się nie da, potrzeba lat, żeby opróżnić strych.
Nawigator zaklął siarczyście, po czym skreślił szyfrówkę do Akwarium: dostaniemy strych na nasze potrzeby pod warunkiem, że bez zbędnego hałasu wyręczymy ambasadora. Akwarium dało zgodę. Przysłano kontener i odpowiednie glejty.
Dwie noce zgraja chartów na własnych grzbietach dźwigała książki ze strychu do kontenera. Ledwie dotkniesz — kichania na dwie godziny. Upał, kurz, karkołomne schody. Przelecisz się tam i z powrotem — serce wali, pot spływa z czoła. Zwymyślaliśmy cię, Nikita, od najgorszych!
Kontener trzeba było podwieźć pod same drzwi; prześwit zasłoniliśmy płachtami brezentu, dookoła rozstawiliśmy warty. Sąsiedzi z KGB zawistnie zerkają na ochronę, na kontener.
Policjanci raz jeszcze obrzucili wzrokiem ładunek na platformie, po raz kolejny sprawdzili papiery, machnęli ręką: pies was trącał. Nie ma wątpliwości, że radziecki wywiad wojskowy buchnął coś bardzo ważnego, ale nie wiadomo, jak zdołano wtaszczyć to do ambasady. Ale skoro tak się stało, to trudno. Jazda!