Kiedy śpię, opatulam się razem z głową, owijam się kołdrą jak kożuchem. To stary nawyk żołnierski, bezwiedny odruch, chęć zachowania ciepła do samego rana. Nie sypiam już w zimnych namiotach, w mokrych ziemiankach, w wilgotnym jesiennym lesie. Ale nawyk został mi na całe życie.
Ostatnimi czasy kołdra wywołuje we mnie lęk. Budząc się nagle w środku nocy, w nieprzeniknionych ciemnościach, ogarnia mnie niepewność: czy nie obudziłem się w trumnie? Ostrożnie dotykam nosem miękkiego ciepłego koca. Nie przypomina trumny. A może to całun?
Tak chyba zaczyna się szaleństwo. A może już od dawna jestem schizofrenikiem? To całkiem możliwe. Być wariatem wcale nie jest tak źle. Nie zdziwię się, jeżeli jutro zawiną mnie w prześcieradła i zawiozą do wariatkowa, nie będę się opierać ani protestować — tam moje miejsce. Oczywiście, że jestem nienormalny. Kto wokół mnie jest normalny?
Jeden wielki dom wiariatów. Kompletny obłęd. Dlaczego Zachód wpuszcza nas do siebie setkami i tysiącami? Przecież jesteśmy szpiegami. Czyż nie jest oczywiste, że skierowano mnie tutaj, aby wyrządzić Zachodowi maksymalną szkodę? Dlaczego mnie nie aresztują, nie wydalą? Dlaczego ci dziwni, niezrozumiali zachodni ludzie nigdy nie protestują? Skąd w nich ta niewolnicza pokora? Może zwariowali? A może wszyscy jesteśmy szaleńcami? Ja na pewno. Nie bez powodu prześladuje mnie wieko trumny. Zaczęło się to przed półtora rokiem na spotkaniu z Kirem.
Kira znają wszyscy, to wielka figura. Kir Łemzenko miał stałą siedzibę w Rzymie, ale pracował, oczywiście, nie tylko we Włoszech. Kir odnosił sukcesy dosłownie wszędzie, zwłaszcza we Francji. Rzymski dyplomatyczny rezydent GRU, generał-major Kir Łemzenko dysponował nadzwyczajną władzą. I przydomek miał odpowiedni: Papież. Teraz jest już generałem-pułkownikiem, pracuje w Wydziale Organów Administracyjnych KC. Z ramienia partii sprawuje kontrolę nad GRU i KGB.
Półtora roku temu, po tym jak przeszedłem komisję wyjazdową GRU, zostałem wezwany do Kira. Pięciominutowa rozmowa. Przeprowadza taką rozmowę z każdym oficerem GRU i KGB, oddelegowanym do pionu operacyjnego. Kir wszystkich zatwierdza. W jego rękach spoczywa los każdego oficera GRU i KGB.
Stary Plac. Pomnik grenadierów. Dookoła pełno milicji. Grupki cywilów. Szare płaszcze, ołowiany wzrok. Brama nr 6. — Proszę okazać legitymację partyjną!
— Suworow! — wywołuje chorąży w granatowym mundurze.
— Wiktor Andriejewićz — odzywa się drugi, znajdując moje nazwisko na krótkiej liście.
— Tak jest — mówi pierwszy. — Proszę tędy, Wiktorze Andriejewiczu.
Prowadzi mnie przez korytarz trzeci chorąży. Ten nie ma pojęcia, kim jest Wiktor Andriejewićz Suworow. Wie tylko, że ten Suworow został zaproszony do Komitetu Centralnego na rozmowę. Będą z nim rozmawiać na siódmym piętrze, w pokoju 788.
Oto one — korytarze władzy. Sklepione sufity, pod którymi chadzali Stalin, Chruszczow i dalej chadza Breżniew. Komitet Centralny to prawdziwe miasto. KC to osobne państwo w samym centrum Moskwy. Jak Watykan w Rzymie.
Komitet Centralny jest stale w budowie. Dziesiątki budynków są połączone między sobą, a wszystkie wolne dziedzińce i przejścia zabudowuje się wciąż nowymi szklanymi wieżowcami. Dziwne, ale od strony miasta, od Starego Placu, tych białych gmachów niemal nie widać. To znaczy są widoczne, ale nie rzucają się w oczy. Na Stary Plac wychodzą wielkie okna szarych, przedrewolucyjnych gmachów stojących w jednym ciągu. Od wewnątrz kompleks Komitetu Centralnego jest znacznie mniej ascetyczny i ponury. Przemieszały się tutaj wszystkie style architektury.
— Proszę tędy.
Olśniewająca czystość. Czerwone dywany, klamki z polerowanego brązu. Aż strach ująć taką klamkę, żeby przypadkiem nie pobrudzić. Bezszelestne windy.
— Proszę zaczekać.
Przede mną wielkie okno. Za oknem wąskie uliczki starego miasta, biały gmach hotelu „Rossija”, złote kopułki cerkwi, zniszczonych i na nowo odbudowanych dla zagranicznych turystów. Widzę też potężną bryłę Wojskowej Akademii Inżynieryjnej. Za oknem świeci słońce i gołębie gruchają na gzymsach. Na mnie czeka Kir.
— Wejdźcie, bardzo proszę.
Ma przestronny gabinet. Cała jedna ściana ze szkła. Widok na spiętrzone zielone dachy kompleksu KC. Pozostałe ściany są w kolorze jasnoszarym. Podłogę pokrywa miękka, szara mata ze strzyżonej wełny. Duże biurko, bez jakichkolwiek papierów. Duży sejf. Poza tym pusto.
— Dzień dobry, Wiktorze Andriejewiczu — mówi dobrotliwie.
— Dzień dobry, Kirze Gawriłowiczu.
Nie lubi, żeby go nazywać generałem. A może lubi, tylko tego nie okazuje. W każdym razie jest powiedziane, żeby zwracać się zwyczajnie per „Kirze Gawrłłowiczu”, a nie „towarzyszu generale”. Kir — co za dziwne imię? Sądząc po nazwisku jest Ukraińcem, a imię jakieś asyryjskie. Po rewolucji prawowierni marksiści wymyślali swoim dzieciom zupełnie nieprawdopodobne imiona: Władlen — Władimir Lenin, Stalina, Iskra, Kim — Kommunisticztesky Internacjonal Maładioży. A niech to diabli! Kir też jest z tego gatunku — Kommunistlcziesky Internacjonal, Komintern.
— Siadajcie, Wiktorze Andriejewiczu. Jak się macie?
— Dziękuję, Kirze Gawriłowiczu, w porządku.
Jest niewysoki, lekko łysiejący. Twarz raczej przeciętna. Zobaczysz na ulicy — nawet się nie obejrzysz. Garnitur nosi najzwyklejszy w świecie, szary w prążki. Skrojony, ma się rozumieć, z klasą. Przypomina zwyczajnego człowieka, a to przecież Kir!
Spodziewam się po nim jakichś pompatycznych fraz: „Kierownictwo GRU i Komitet Centralny okazały wam wielkie zaufanie…” Ale nie ma takich fraz o wysuniętych placówkach walki z imperializmem, o powinności radzieckiego wywiadowcy, o zwycięskich ideach. Po prostu długo przygląda się mojej twarzy: uważnie, w milczeniu.
— Wiecie, Wiktorze Andriejewiczu, w GRU i w KGB bardzo rzadko zdarzają się ludzie, którzy uciekają na Zachód. Skinąłem głową.
— Wszyscy są bardzo nieszczęśliwi. To nie frazes. 65% uciekinierów wraca ze skruchą. Rozstrzeliwujemy ich. Wiedzą o tym, i mimo wszystko wracają. Ci, którzy dobrowolnie nie wracają do Związku Radzieckiego, najczęściej popełniają samobójstwo, spijają się, lądują na samym dnie. Dlaczego?
— Zdradzili swoją socjalistyczną ojczyznę. Gryzie ich sumienie. Utracili przyjaciół, rodziny, swój język…
— Nie to jest najważniejsze, Wiktorze Andriejewiczu. Są poważniejsze przyczyny. Tutaj, w Związku Radzieckim, każdy z nas należy do najwyższej klasy. Każdy oficer GRU jest nadczłowiekiem w stosunku do wszystkich pozostałych. Dopóki pozostajesz w naszym systemie, posiadasz kolosalne przywileje. Kiedy jest się młodym i zdrowym, ma się władzę, nie pamięta się o takich sprawach. Docenia się je dopiero wtedy, gdy to wszystko bezpowrotnie znika. Niektórzy z naszych uciekają na Zachód w pościgu za wspaniałym samochodem, willą z basenem, pieniędzmi. Ale kiedy zdrajca ma już Mercedesa i własny basen, wtedy nagle spostrzega, że jest jednym z wielu, że wszyscy wokoło mają porządne wozy i baseny. Nagle zaczyna czuć się jak mrówka w mrowisku. Raptownie traci poczucie wyższości nad otoczeniem. Nawet jeżeli wrogi wywiad zaangażuje naszego zdrajcę, to i tak nie odnajdzie on utraconego poczucia wyższości, bowiem na Zachodzie służba w wywiadzie nie jest wcale traktowana jako najwyższy honor i powód do dumy. Urzędnik, pluskiewka i tyle.
— Nigdy o tym nie myślałem…
— Myśl o tym. Myśl zawsze. Bogactwo, rzecz względna. Jeżeli śmigasz Ladą po Moskwie, przystojne dziewczyny odwracają się za tobą. Jeżeli suniesz po Paryżu wielkim Citroenem, nikt cię nawet nie zauważy. Lejtnant na Dalekim Wschodzie to cesarz i bóg w jednej osobie, władca życia. Pułkownik w Moskwie to pionek; dookoła są tysiące pułkowników. Zdradzisz, stracisz wszystko. Wtedy dopiero przypomnisz sobie, że kiedyś należałeś do potężnej organizacji, byłeś zupełnie niezwykłym człowiekiem, wyniesionym ponad miliony innych. Zdradzisz, poczujesz się szarakiem, niedostrzegalną marnotą, taką, jak wszystko wokoło. Kapitalizm daje pieniądze, ale nie daje władzy i honorów. Są też wśród nas chytre gagatki: nie uciekają na Zachód, lecz zostają i po kryjomu sprzedają nasze sekrety. Mają pieniądze kapitalizmu i korzystają z pozycji nadczłowieka, jaką im daje socjalizm. Ale takich bardzo prędko odnajdujemy i likwidujemy.
— Wiem, Pieńkowski.{Oleg Pieńkowski, pułkownik GRU. W latach 1961-62 przekazał na Zachód kluczowe informacje dotyczące radzieckich sekretów politycznych i wojskowych, co między innymi umożliwiło prezydentowi Kennedy'emu zręczną rozgrywkę podczas kubańskiego kryzysu rakietowego. Aresztowany jesienią 1962 r., Pieńkowski został skazany na karę śmierci. Jego aresztowanie spowodowało kataklizm w całej radzieckiej hierarchii wojskowej: dymisję dwóch marszałków, upadek gen. Sierowa, odwołanie do Moskwy 300 oficerów operacyjnych GRU (przyp. tłum.).}
— Nie tylko. Pieńkowski jest znany na całym świecie. Wielu nie jest znanych. Na przykład Władimir Konstantinow. Wrócił do Moskwy na urlop, a trafił prosto na śledztwo. Niezbite dowody. Wyrok śmierci.
— Został spalony?
— Nie. Prosił, by go nie zabijać.
— I nie zabito go?
— Nie, nie zabito. Tyle że pewnego razu zasnął smacznie w swojej celi, a obudził się w grobie. Głęboko pod ziemią. Prosił, by go nie zabijać, więc go nie zabito. Ale trumnę musiano zakopać. Tak każe instrukcja. No, idź już, Wiktorze Andriejewiczu. Życzę ci powodzenia. I pamiętaj: tu nie KGB, tu próg zdrady jest o wiele niższy. Pilnuj się.
W Monachium śnieżyca. Niebo zaciągnięte fioletem. Ulicami spieszą mieszczuchy, nosy pochowane w futrzanych kołnierzach. Na mieście pełno choinek. Latarnie w śnieżnej zadymce. Oślepiająca biel zakrywa brud i szarość cywilizacji. Wszędzie czysto, znikły brudne plamy nawet na dachu Deutsche Bank. Kiedy pada śnieg, jest cicho i ciepło. Jeżeli nastawić ucha, można usłyszeć szelest spadających białych płatków. Ludzie, posłuchajcie jak pada śnieg! Hej, mieszczuchy, gdzie wam tak spieszno? Zaczekajcie! Nie słychać wycia wiatru ani pisku hamulców. Tylko cisza nad białym miastem.
Miękkie płatki śniegu osiadają na mojej twarzy. Lubię śnieg, nie chowam się przed nim. Czasami śnieg bywa ostry i szorstki, ale nie dziś. Dziś prószy przyjemny, dobry śnieg, więc wystawiam nieosłoniętą twarz.
Z dworca kieruję się na Marienplatz. Nikt mnie nie śledzi, a jednak muszę kluczyć, zacierać trop. Pogoda jak znalazł. Major GRU, kryptonim 173-W-41. Zacieram ślady po spotkaniu z agentem 173-W-41-706. Schadzka miała miejsce w Hamburgu, tam też jakiś młody chart z bońskiej dyplomatycznej rezydentury GRU odebrał ode mnie otrzymane dokumenty. Do Monachium przyjechałem wyłącznie dla zmylenia przeciwnika. Uliczkami, zaułkami, coraz dalej w śnieżną kurzawę. Pojawiam się w ludnych lokalach, w nie kończących się labiryntach piwiarni, gdzie niegdyś rodziła się partia Hitlera. To nie piwiarnia. To istne miasto z ulicami i placami. Z nieprzebranymi rzędami stołów. Z tłumami ludzi. To niezawisłe piwne państwo, jak Watykan w Rzymie, jak Komitet Centralny w Moskwie.
Dalej, dalej wzdłuż stołów, za róg, za następny. Odczekać chwilę w ciemnej wnęce. Kto się wyłoni zza zakrętu? W tej czarnej niszy, na masywnym dębowym zydlu przesiadywał zapewne sam Hermann Góring. Teraz siedzę tu ja z wielkim kuflem piwa. Służbowo. Kto przejdzie koło mojego stołu? Kto mnie tropi? Czy w tym wirze ludzkim, w tym półmroku, w piwnych oparach nie szperają za mną czyjeś rozbiegane oczy? Zdaje się, że spokój. W takim razie z powrotem w wąskie uliczki. W błękitną zamieć.
Do Wiednia zawitał przejazdem towarzysz Szeliepin. Udaje się do Genewy na sesję Międzynarodowej Organizacji Pracy. Towarzysz Szeliepin jest szefem radzieckich związków zawodowych. Towarzysz Szeliepin jest członkiem Politbiura. Towarzysz Szeliepin to gwiazda pierwszej wielkości. Ale nie wschodząca gwiazda. Zachodząca. Był czas, kiedy towarzysz Szeliepin pełnił (tajnie) funkcję zastępcy przewodniczącego KGB i zarazem (jawnie) wiceprzewodniczącego Międzynarodowej Federacji Młodzieży Demokratycznej. Towarzysz Szeliepin organizował potężne manifestacje w obronie pokoju i przyjaźni między narodami. Miliony głupców szły za towarzyszem Szelie-pinem. Skandowali, domagali się pokoju, rozbrojenia i sprawiedliwości. Za to właśnie awansował na zastępcę przewodniczącego KGB. Rządził twardo, srogo. Rządził połową świata, w tym również pacyfistyczną demokratyczną młodzieżą, żądającą pokoju za wszelką cenę. Tyle że mu się noga powinęła i teraz rządzi radzieckimi związkowcami. Dlatego też w ambasadzie wysoki gość nie cieszy się szczególnym szacunkiem. Jedziesz do swojej Genewy, to zasuwaj. Byle prędzej. Dla wszystkich jest jakby jasne, że towarzysz Szeliepin sunie w dół.
Cała ambasada wie, że towarzysz Szeliepin (dla swoich: Żelazny Szurek) spija się do nieprzytomności. Lider radzieckiego proletariatu klnie jak szewc. Bije sprzątaczki. Cisnął przez okno ciężką kryształową popielnicę i zniszczył dach limuzyny kubańskiego ambasadora. Sam wie, że przyszła na niego kryska. Były szef KGB żegna się z władzą. Szaleje.
Zderzyłem się z nim w korytarzu. Ma opuchniętą, pooraną zmarszczkami twarz, zupełnie niepodobną do tej z portretów. Poznałem go zresztą tylko po tym, że był w sztok zalany — nikt nie ośmiela się łazić w takim stanie po ambasadzie — i po obstawie. Komuż innemu mogłoby towarzyszyć pięciu goryli? Obstawa ma kamienne twarze, przepisowo. Do obstawy wybiera się tylko takich, którzy nie nauczyli się jeszcze śmiać. Ważniaki. Wsiowe chłopaki na szczytach władzy. Nie rozumieją, rzecz jasna, że gdy spadanie się zacznie, nic go już nie powstrzyma. Szefa goryli poznaję po lekkim grymasie. Mnie ten grymas nie zmyli: główny goryl nie chroni towarzysza Szeliepina przed wrogami ludu. Pilnuje, by towarzysz Szeliepin — wódz najbardziej uświadomionej klasy rewolucyjnej — nie dał drapaka. Gdyby towarzysz Szeliepin rzucił się do ucieczki, szef ochrony sięgnie po pistolet. I w potylicę! Daleko nie ucieknie. Towarzysz Szeliepin — zachodząca gwiazda pierwszej wielkości — wie dobrze, że naczelnik ochrony nie jest obstawą, lecz konwojentem, że został odpowiednio poinstruowany. I ja to wiem.
Ach, żebym to ja miał taką instrukcję!
Dezinformacja!
Nawigator ma srogą minę. W ręku trzyma szyfrówkę. Nasz przyjaciel nr 706 zaczął produkować dezinformacje. Analiza dostarczanych przezeń dokumentów nie pozwala wykryć próby oszukania GRU, ale każdy dokument, każde urządzenie, każdy model broni jest kupowany przez Akwarium w kilku egzemplarzach i w różnych częściach świata. Informacje dotyczące systemu obniżania szumów w reduktorach atomowych okrętów podwodnych klasy George Washington zdobył dyplomatyczny rezydent GRU w Urugwaju, natomiast kompletnej dokumentacji technicznej o tych okrętach dostarczyła belgijska nielegalna agentura GRU. Zestawia się wszystkie analogiczne fragmenty informacji. Jest to normalna procedura, dotyczy dosłownie każdej uzyskanej wiadomości, każdego dokumentu. Spróbuj coś dorzucić od siebie, coś ukryć — Służba Informacji w lot cię nakryje. To właśnie przytrafiło się obecnie mojemu koleżce z targów nr 173-W-41-706.
Dotychczas wszystko grało. Teraz okazało się, że w ostatnim otrzymanym od niego dokumencie brakuje trzech stron. Są to ważne strony, a usunięto je tak zręcznie, że nie sposób zorientować się, iż kiedykolwiek istniały. Dopiero porównanie z analogicznym dokumentem, zdobytym w Algierze, a może w Irlandii, pozwala stwierdzić, że ktoś umyślnie stara się wyprowadzić nas w pole. Fałszerstwo wykonane po mistrzowsku. Fachowa robota. Wniosek oczywisty: Siedemset Szósty jest kontrolowany. Sam się zgłosił na policję czy też wpadł przez nieuwagę — to nie gra roli. Najważniejsze, że mają go w ręku.
— Czy mam zlikwidować Siedemset Szóstego? Nawigator zerwał się na równe nogi:
— Ocknij się, majorze! Co za brednie! Kryminałów się naczytałeś?!! Jeżeli ty zdradzisz, zabijemy, bo to nauczka dla pozostałych. Ale co z tego, że sprzątniemy powszechnie szanowanego burżuja, właściciela firmy? Dla kogo ma to być nauczką? Kazałbym go wykończyć, gdyby stwarzał jakieś zagrożenie, ale przecież nie ma o nas zielonego pojęcia. Nie wie nawet, dla kogo pracował: dla KGB, czy GRU? Zna tylko jeden sekret: że Wiktor Suworow jest szpiegiem. Ale o tym wiedzą wszyscy. Zabić, to spora pokusa. Niejeden wywiad się na nią nabiera. Dają się wciągnąć w tajną wojnę i zapominają o swoim podstawowym obowiązku: o zdobywaniu tajnych informacji. A my potrzebujemy tajemnic, jak zdrowy mężczyzna potrzebuje kobiety. Zapamiętaj, majorze: tylko słaby, głupi, chwiejny mężczyzna morduje i gwałci. Tak właśnie przedstawiają nas bulwarowe gazetki i tandetne kryminały: jako słabych i głupich. Mądry, silny, pewny siebie wywiad nie ugania się za agenturą, jak za kobietami. Mądry mężczyzna ma kobiet w bród, same na niego lecą. Mężczyzna, który ma setki kobiet nie mści się na jednej, choćby go zdradziła. Po prostu nie ma na to czasu, musi się zajmować pozostałymi. Nota bene, masz coś w rezerwie?
— Macie na myśli nowych „przyjaciół”?
— Wyłącznie to mam na myśli — rozzłościł się nagle.
Nawigator, ma się rozumieć, dobrze wie, że oprócz Siedemset Szóstego nie mam żadnych „przyjaciół”; nic się też nie zapowiada na najbliższą przyszłość. Pyta, żeby wytknąć mi nieudolność.
— Nie, towarzyszu generale, nie mam niczego w zapasie.
— Do ubezpieczania!
— Rozkaz, do ubezpieczania!
Odbyłem jeszcze jedno spotkanie z Siedemset Szóstym. To prawda, jest manipulowany, ale wcale nie musi wiedzieć, że GRU rozgryzło jego grę.
Spotkanie przebiegło jak zwykle. Zapłaciłem, powiedziałem, że tymczasem nie potrzebujemy jego materiałów, że spotkamy się za rok. Być może będziemy mieć nowe zamówienie. W ciągu roku pod byle pretekstem zostanie odstawiony do lamusa. Do „uśpionej” siatki. Czekaj na sygnał. Na tym przerywamy wszelkie kontakty: czekaj, aż zgłosi się do ciebie szczególnie ważny agent! Niech poczeka nasz koleżka, wraz z nim policja. Nie doczekają się. Takie posunięcie nosi nazwę „odcięcia pod pozorem konserwacji”. Otrzymaliśmy od niego niezbędne urządzenia. Zaoszczędziliśmy miliony. Jego materiały — wówczas w najlepszym gatunku — były też wykorzystywane do sprawdzania kogoś innego. Teraz żegnaj. Proszę czekać na umówiony sygnał, na szczególnie ważne spotkanie.
Z Siedemset Szóstym sprawa załatwiona, żadnych komplikacji. Ale co mam teraz robić? Znów zaczęło się pieskie życie. Znowu smętny los charta. Znów beznadziejna robota w ubezpieczaniu. A czegóż się, Wiktorze Andriejewiczu, spodziewacie? Nie umiecie pracować samodzielnie — popracujecie dla innych.
Znowu więc podlegam bezpośrednio Pierwszemu Zastępcy i nie mam prawa spotkać osobiście Nawigatora. Nie ma czasu dla takich jak ja. To prawda, że niektórzy zdolni wikingowie także pracują w ubezpieczaniu, ale tylko podczas masowych akcji werbunkowych, kiedy cała rezydentura wyrusza w teren na określone operacje, których sens pozostaje dla nas tajemnicą. Oprócz tego biorę udział w ubezpieczaniu akcji nielegalnych rezydentur GRU. To zupełnie coś innego. Ubezpieczanie „nielegalnych” uchodzi za zaszczyt. My, charty, bardzo rzadko go dostępujemy. Na nasze barki spada wyłącznie ciężka i niewdzięczna robota: ogromne ryzyko, masa straconego czasu — i żadnych honorów. Zwyczajne ubezpieczanie agenturalne w ogóle się nie liczy, jak praca maszynistki u wielkiego pisarza: ani pieniędzy, ani sławy, za to spróbuj się pomylić!
Taka właśnie robota przypadła mi dziś w udziale. Jadę w góry na piknik. Pora roku zupełnie nieodpowiednia, pogoda fatalna. Muszę jednak znaleźć się w górach. Jeśliby nas śledzono, aresztowano, wydalano — wymyśliłbym coś bardziej wiarygodnego. Nie warto jednak silić się na oryginalność, bo Anglicy dokuczają nam bardzo rzadko, Amerykanie prawie nigdy, a w pozostałych krajach stosunek do nas — szpiegów — jest niemal życzliwy. Piknik wystarczy aż nadto. Kogo obchodzi, że radziecki dyplomata wyrusza samotnie na piknik w godzinach pracy?
W bagażniku wiozę ręczny granatnik przeciwpancerny RPG-7 i pięć granatów. Całość starannie zawinięta. Wszystko razem mam umieścić w skrytce. Granatnik waży 6 kg. Każdy granat — 2.200 g. Do tego dochodzi waga samego opakowania. Łącznie ponad 20 kg w jednym szarym opakowaniu. Dla kogo przeznaczony jest granatnik? Nie mam pojęcia. Jadę zakopać go w górach, w skrytce, za którą łaziłem sześć dni. Ktoś komuś kiedyś przekaże szczegółowy plan i oznakowanie, wskazujące miejsce kryjówki. Adresat zawsze dostaje opis skrytki dopiero po tym, jak materiał został w niej umieszczony, nawet gdyby chciał nas zdradzić, nie zdoła tego uczynić. Otrzyma opis i pospieszy w umówione miejsce, ale mnie już tam nie zastanie. Ani ja sam, ani moja dyplomatyczna rezydentura, ani radziecki wywiad wojskowy, ani cały Związek Radziecki — nie mamy z tym nic wspólnego. Leżał granatnik w ziemi i tyle. Był tu chyba od zawsze, był tu od początku świata. Że radzieckiej produkcji? A może Amerykanie zdobyli go w Wietnamie i chowają teraz w Alpach?
Komu potrzebny jest ten granatnik? Nie mam zielonego pojęcia. Jedno pewne: nie jest to rezerwa na wypadek wojny. Do długotrwałego przechowywania stosuje się ciężkie kontenery, a ten ma całkiem lekkie opakowanie. To znaczy, że w najbliższych dniach ktoś go stąd zabierze. Niewykluczone, że niebawem zostanie użyty. W przeciwnym razie musiałby dłuższy czas u kogoś leżeć, a to zawsze niebezpieczne. Jasny gwint, przecież ja w tej chwili tworzę Historię! Może mój granatnik odwróci bieg dziejów ludzkości? RPG-7 to potężna broń, lekka i prosta w obsłudze. Wszyscy zachodni przywódcy pochowali się za pancernymi szybami. A jeżeli rąbnąć w was, panowie, granatem PG-7W? Nie ostatnie się żadna kuloodporna limuzyna. Ależ będzie wrzasku. Ciekawe, kogo też upatrzyło sobie Akwarium? Dla kogo przeznaczyło te pięć granatów? Dla głowy państwa? Generała? Papieża? A przecież można rąbnąć nie tylko w samochód. Obrońca środowiska naturalnego może na znak protestu palnąć w cysternę z gazem trującym albo w reaktor atomowy. Obrońca pokoju może zaczaić się na konwój z amerykańskimi głowicami bojowymi — i spokojnie nacisnąć spust. Szum się zrobi na cały świat. Do eksplozji jądrowej oczywiście nie dojdzie, ale prasa podniesie taki rwetes, że Zachód nie będzie miał innego wyjścia, jak tylko się rozbroić.
Krążę po skrzyżowaniach, zwalniam, znów przyspieszam, wyskakuję na autostrady, zawracam na wyboiste polne drogi. Kto mnie śledzi? Chyba nikt. Komu jestem potrzebny? Nikomu. Jestem sam, na wąskiej leśnej drodze. Nad głową szumi las. Zostawiam wóz na poboczu. Turyści też tu nieraz parkują.
Siedzę w zaroślach i z pagórka obserwuję własny samochód. Nie miałem ogona, to pewne. Możliwe jednak, że policja zamontowała w wozie „pluskwę”, która sygnalizuje im moją pozycję. Może nie śledzili mnie jak zwykle, może trzymali się na dystans? Gdyby tak było, wkrótce ktoś powinien zjawić się w pobliżu. Naokoło las i góry, więc mogą nadjechać tylko z jednej strony. Pokręcą się chwilę przy samochodzie, zastanawiając się, w jakim poszedłem kierunku. Wówczas wezmę mój drogocenny pakunek, zatoczą wielkie koło, i gdy już nikogo tu nie będzie, wrócę do punktu wyjścia. Wsiądę do samochodu, pozamykam drzwi od wewnątrz i będę krążyć po górach i lasach. Następnie wrócę do ambasady i jutro powtórzę wszystko od początku.
Spoglądam ponownie na zegarek: minęło trzydzieści minut. Na drodze nadal pusto. Pakunek z granatnikiem można było na dobrą sprawę zostawić w bagażniku i teraz, wiedząc, że nikt mnie nie śledzi, wrócić po ładunek i ruszyć w góry. Ale to nie nasza technika.
Jeszcze chwilę zostaję w krzakach, wsłuchując się w leśne szmery. Żywego ducha. Wkładam gumiaki, czapeczkę z dobrotliwym brytyjskim lwem, plecak: klasyczny turysta. W ręku cygaro. Nie palę, ma się rozumieć: od lat obowiązuje mnie zakaz palenia. Niemniej jednak zawsze mam ze sobą duże, aromatyczne cygaro. Teraz odłamuję koniuszek, rozcieram tytoń w dłoniach, rozsypuję wokoło. To moje pozdrowienia dla piesków. Długo przedzieram się przez zarośla, wychodzę nad strumień i brnę pod prąd. Teraz nikt mnie nie śledzi. A jeżeli zwalą się tutaj za kilka godzin z psami, z helikopterami?
Szkoda, że granatnik tak bardzo rzuca się w oczy. Ktokolwiek zauważy, że z plecaka sterczy mi taki dziwaczny pakiet omotany nieprzemakalnym płótnem od razu pojmie, że jestem chłopcem na posyłki GRU, że pracuję w niewdzięcznym ubezpieczaniu za karę za to, że nie potrafię samodzielnie znaleźć dojść do tajnych informacji.
Czeka mnie długa droga. Piechotą, cały czas na nogach, strumieniem pod górę, jak za dawnych dobrych lat w Specnazie. Rewolucyjne oddziały bojowników o wolność i potrzebują broni, aby zrzucić jarzmo kapitalizmu. Może na ten granatnik czekają włoskie albo niemieckie zuchy, by raz jeszcze przypieprzyć kapitalistycznej zgniliźnie? — Długi marsz to świetna okazja, by poćwiczyć szare komórki. Cóż mam wymyślić, by wrócić do samodzielnej pracy? Może skreślić raport do szefa 5. Sektora I Zarządu proponując coś oryginalnego? Niech na przykład chłopcy w RFN albo we Włoszech porwą prezydenta, albo ministra obrony. To by im dobrze zrobiło, odświeżyłoby rewolucyjne idee, podniosłoby rewolucyjną świadomość mas. Porwanego niech postawią przed rewolucyjnym trybunałem. Niech go stracą. Przed wykonaniem wyroku moglibyśmy pogadać z nim na osobności: pilnikiem po zębach — wyśpiewaj, bydlaku, wszystkie sekrety!
Brnę w wodzie, śmiejąc się z własnych fantazji. Oczywiście, nie zamierzam niczego takiego zaproponować. Dawanie rad jest bardzo niewdzięcznym zajęciem. Nikt nigdy nie wspomni inicjatora. Nagradza się nie pomysł, a wykonanie. Idea jest na tyle prosta, że znajdą się inni równie mądrzy. Muszę wymyśleć coś takiego, żebym sam był inicjatorem i wykonawcą. Zanim przedstawię dowódcy własny projekt, muszę opracować tysiące szczegółów, muszę być obkuty pod każdym względem, żeby nie dało się zepchnąć mnie na bok, zlecając przeprowadzenie operacji bardziej doświadczonym wikingom.
Czysty górski potok pluszcze pod moimi stopami. Czasem wychodzę na brzeg, omijam siklawy. Wtedy odłamuję kawałeczek cygara, kruszę w palcach i rozsypuję po ziemi. Skaczę z kamienia na kamień, nie zostawiać śladów.
Jestem na miejscu. Kryjówkę wybrałem sam; zaakceptował ją Pierwszy Zastępca, zatwierdził szef I Zarządu GRU. To nie żadna jaskinia ani tajna piwniczka. Skrytka to miejsce, które bez trudu odszuka osoba wtajemniczona, i którego za nic nie powinien znaleźć człowiek postronny. Skrytka to miejsce, gdzie nasz towar nie może zostać przypadkowo odkryty.
Moja kryjówka spełnia te wymagania pod każdym względem. Znajduje się z dala od ludzi, w górach, w rozpadlinie. Strzegą jej nieprzebyte chaszcze kolczastych krzaków. Turyści tu nie chodzą, nie bawią się ciekawskie dzieci, budowy tu też nie będzie. Mojej skrytce nie grożą tąpnięcia ani powodzie. A znaleźć ją jest bardzo prosto. Jeżeli wiesz, jak. Oto linia wysokiego napięcia, rozciąganięta na potężnych metalowych słupach. Od słupa nr 042 należy iść w stronę słupa nr 041, po czym w miejscu, gdzie przewody zwisają najniżej — skręcić w lewo. Teraz trzeba oddalić się trzydzieści metrów w kierunku prostopadłym od kabli. Kolce kłują w twarz? To nic. W krzakach sterta głazów, obok ślady dawnego ogniska. Stąd dziesięć kroków na prawo. Wciskam się w skalną szczelinę. Oto kupa kamieni. To jest właśnie skrytka. Niezbyt sympatyczne miejsce. Wilgoć, półmrok, kolczaste zarośla. Ostatnim razem nawrzucałem do rozpadliny najróżniejszych śmieci, co tylko znalazłem w pobliżu: zardzewiałą puszkę, butelkę, jakieś druty. Żeby nikomu nie wpadło do głowy rozłożyć się tu na piknik.
Jeszcze raz omiatam wszystko uważnym spojrzeniem. Od poprzedniej wizyty nie zmieniło się dokładnie nic. Puszka po konserwach leży w tym samym miejscu. Długo wsłuchuję się w szum wiatru na szczytach gór. Żywej duszy. Zrzucam na ziemię plecak: nieźle dał mi w kość na tym podejściu. Proponowałem dowódcy, by zakopać granatnik, ale polecił tylko przywalić go kamieniami, wybierając co cięższe. Proponowałem też, żeby dostarczyć na miejsce jakiegoś bezdomnego kota i złożyć go tu w ofierze interesom światowego proletariatu. Jego szczątki odpędziłyby wszystkich myśliwych, turystów, zakochane pary szukające zacisznych kącików. Tej propozycji również nie zatwierdzono. Pierwszy Zastępca rozkazał mi użyć płynu ZRG wariant 4. Niewielka buteleczka, ale woń trzyma się długo. ZRG wariant 4, to smród spalonej gumy, zostanie tu na wiele tygodni, odstręczając nieproszonych gości i gwarantując samotność odbiorcom mojej przesyłki. Cóż, życzę wam powodzenia, nieustraszeni bojownicy o wolność i sprawiedliwość. Wsłuchuję się w świst wiatru i jak czujny zwierz przemykam wśród skał.
Europę Zachodnią znam już nieźle. Mógłbym pracować jako przewodnik turystyczny w Amsterdamie albo Hamburgu: proszę wycieczki na lewo, proszę wycieczki na prawo. Wiedeń też znam dobrze, choć nie tak, jak Zurych. To zrozumiałe: Cygan nie kradnie tam, gdzie mieszka. Jasne, że moi koledzy z Rzymu, Bonn, Paryża, Genewy znają Wiedeń lepiej ode mnie. Oni pracują tu, a ja jadę na „gościnne występy” w ich strony. Wszyscy stosujemy tę samą taktykę: nie należy zadzierać z miejscowymi władzami, skoro można przeprowadzić operację gdzieś bardzo daleko.
Dziś pracuję w Bazylei. Nie pracuję samodzielnie: ubezpieczam. Bazylea to styk Francji, Szwajcarii i RFN. Bardzo wygodne, wyjątkowe miejsce. Skrzyżowanie. Byłeś — zniknąłeś. Łatwo tutaj zniknąć, bardzo łatwo.
Siedzę w niewielkiej knajpce, naprzeciw dworca. W ogóle trudno orzec czy to restauracja, czy piwiarnia. Sala przedzielona na dwie części. Z jednej strony malutka restauracyjka, czerwone obrusy na stołach. Z drugiej strony piwiarnia. Dębowe stoły bez obrusów. Tu właśnie siedzę. Sam. Na ciemnym drzewie wyżłobiony wzorek i data: „1932”. To znaczy, że ten stół pojawił się tu jeszcze przed Hitlerem. Dobrze być Szwajcarem. Sąsiednią ulicą biegnie granica z Niemcami. Wojny nigdy nie było.
Sympatyczna, niewysoka panienka stawia przede mną na tekturowej podstawce kufel piwa. Skąd ta piersiasta ma wiedzieć, że siedzę na bojowym posterunku? Że sekundy biją w mojej głowie, że siedzę tutaj właśnie, ponieważ mogę widzieć duży dworcowy zegar? Skąd ma wiedzieć, że jego wskazówki bacznie śledzi jeszcze ktoś inny, ktoś, kogo nigdy nie znałem i nigdy nie poznam? Skąd ma wiedzieć, że koniuszki palców mam już nasmarowane kremem MPP, dzięki czemu nie zostawiają odcisków? Skąd ma wiedzieć, że w mojej kieszeni leży zwyczajna porcelanowa rączka, taka, jakie wiszą w toaletach na łańcuszku? Tę rączkę wykonano w Instytucie Kamuflażu GRU. Wewnątrz mieści się pojemnik. Może zawierać opis skrytki, pieniądze, złoto, diabli wiedzą co. Nie wiem, co jest w środku. Wiem tylko, że za siedem minut wyjdę do toalety i w przedostatniej kabinie zdejmę rączkę z łańcuszka, schowam do kieszeni, a na jej miejsce powieszę tę, którą mam ze sobą. Ktoś inny, kto właśnie w tej chwili patrzy na dworcowy zegar, wejdzie po mnie do tej samej kabiny, zdejmie rączkę z pojemnikiem, a na jej miejsce zawiesi zwyczajną. On zapewne też ściska ją w kieszeni palcami wysmarowanymi kremem MPP. Wszystkie trzy rączki są identyczne. Nie odróżnisz. Nie na darmo trudzi się Instytut Kamuflażu.
Strzałka na zegarze drgnęła. Jeszcze sześć minut. Tuż koło dworca znajduje się wielka budowa. Może poszerzają hale dworcowe, może budują hotel. Spod rusztowania wyłania się zgrabna konstrukcja, jakby wieży. Ściany z brązowego metalu, okna też ciemne, prawie brunatne. Wysoko w niebie — robotnicy w pomarańczowych kaskach. Gołebie na gzymsach. Jeden z gołębi powoli i w skupieniu zabija swojego towarzysza. Dziobem w łepek: bęc, bęc. Chwilę odczeka. I znów dziobem. Gołąb to obrzydliwe ptaszysko. Ani jastrząb, ani wilk, ani krokodyl nie zabijają dla zabawy. Gołębie zabijają swoich współbraci wyłącznie dla rozrywki. Zabijają powolutku, rozkładają przyjemność.
Żebym tak miał w ręku karabin Kałasznikowa! Przerzuciłbym bezpiecznik na ogień ciągły, zarepetowałbym jednym ruchem dłoni — i straszliwy huk targnąłby dworcowym placem pogrążonej w półśnie Bazylei. Pociągnąłbym długą serią w gołębia-zabójcę. Rozłupałbym go ołowiem, zamieniłbym w strzęp pierza i krwi. Ale nie mam przy sobie karabinu. Nie jestem w Specnazie, lecz w agenturalnym zdobywaniu informacji. Szkoda. Przecież zabiłbym naprawdę, nie przyszłoby mi na myśl, że ratując słabego gołębia przed powolną śmiercią, ratuję zarazem zabójcę. Wszystkie one mają tę samą gołębią naturę. Dojdzie do siebie, oprzytomnieje, wyszuka obok słabszego — i łup! Dziobem w łeb! Gołąb to odrażający ptak. A przecież są ludzie, którzy tego bezwzględnego mordercę mają za symbol pokoju.
Słaby gołąb na gzymsie rozrzucił skrzydła. Główka mu zwisa. Silny gołąb cały zebrał się w sobie. Dobija. Cios. Jeszcze jeden. Wali z całych sił. Czubek dzioba ma czerwony od krwi. Rób swoje, na mnie czas. Do toalety. Na ściśle tajną operację.
Staram się nie tracić czasu. Gdy ubezpieczam kogoś w RFN, rozmyślam, jakby tu samemu rozgryźć niemieckie tajemnice. Jeżeli jestem we Włoszech, analizuję możliwe dojścia do włoskich sekretnych planów. We Włoszech można też zwerbować Amerykanina, Chińczyka lub Austriaka. Szukam takich, którzy mają dostęp do informacji wagi państwowej.
Wróciłem właśnie z Bazylei i składani Nawigatorowi raport z przebiegu operacji. Zazwyczaj melduję się u Pierwszego Zastępcy, ale dziś przyjął mnie sam szef. Pewnie była to bardzo ważna akcja. Korzystając z okazji, przedstawiani Nawigatorowi moje propozycje, jak wejść w posiadanie ściśle tajnych dokumentów dotyczących systemu Floryda. Floryda to system obrony powietrznej Szwajcarii. Sam w sobie jest tylko małą cegiełką, ale z takich cegiełek zbudowany jest system obrony powietrznej USA. Jeżeli uda się nawiązać znajomość ze szwajcarskim sierżantem, amerykański system ukaże się nam w nowym świetle…
Nawigator utkwił we mnie ciężkie spojrzenie. W oczach ołów, nic więcej. Spojrzenie byka, sycącego wzrok widokiem młodziutkiego toreadora, nim weźmie go na swe potężne rogi. Od tego wzroku mąci mi się w głowie. Zdołałem już zebrać nazwiska i adresy oficerów z punktu dowodzenia obrony powietrznej Szwajcarii, wiem też, jak nawiązać kontakt z sierżantem, ale od tego morderczego spojrzenia gubię wątek i zapominam całą logiczną konstrukcję moich wywodów:
— Postaram się to zrobić… Milczy.
— Przygotuję szczegółowy raport… Milczy.
Wciąga w nozdrza metr sześcienny powietrza, wyrzuca z siebie:
— Do ubezpieczania!
Ubezpieczanie jest dla wywiadowcy tym, czym miód dla muchy. Niby bez ryzyka, słodko, a wydostać się nie można. Skrzydełka zlepione — zdechniesz w tej słodyczy. Tylko ten będzie prawdziwym wikingiem, kto potrafi się wyrwać z pułapki. Na przykład Żenia-konsul. Wylądowaliśmy w Wiedniu w tym samym czasie. Dostaliśmy po trzy miesiące na rozpoznanie miasta: mamy być lepsi od wiedeńskiej policji. Po upływie tego okresu — egzamin. Co się znajduje na Luegerplatz? Dziesięć sekund na zastanowienie. Nazwy sklepików, hoteli, restauracji, przystanki autobusowe, jakie konkretnie — wszystko po kolei. Szybciej! A może w ogóle nie ma tam ani jednego hotelu? Szybciej, szybciej! Znać miasto lepiej niż tutejsza policja! Jakie ulice przecinają Taborstrasse? Szybciej! Ile przystanków? Ile skrzynek pocztowych? Gdyby jechać w kierunku… co będzie po lewej? Co? Co? Jak? Jak? Jak?
Zdaliśmy egzaminy za drugim podejściem. Nie zdasz za trzecim — cofną do Związku. Zaraz po egzaminach rzucono mnie do ubezpieczania, a Żenię nie. Łażąc po mieście poznał jakiegoś machera, handlującego paszportami: podrabianymi, czystymi blankietami albo zwyczajnie skradzionymi turystom. Była to spora gratka dla 1. Wydziału, który hurtem skupuje wszelkie dyplomy, prawa jazdy, książeczki wojskowe. Nikt ich ponownie nie używa, służą tylko za wzorce, niezbędne do produkcji własnych fałszywek. Wszystkie te papiery nie uchodzą, rzecz jasna, za rzecz wielkiej wagi, a ich zdobywanie za najwyższą klasę pracy agenturalnej. Tyle że mnie skierowano do ubezpieczania, a Żenię nie: niech załatwia te zakichane paszporty. Póki kręcił się wokół paszportów, miał też sporo czasu na inne rzeczy, nie zmarnował okazji. Tu kogoś poznał, tam z kimś pogadał. Wtedy też skierowano mnie do ubezpieczania jego operacji, do osłaniania mu ogona. Po jego kolejnych spotkaniach odbierałem od niego jakieś teczki i woziłem do ambasady. Jeżeli kogoś aresztują przy wejściu do budynku, to mnie, a nie Giennadija Michajłowicza. On ma ręce czyste. Z czasem wciągnął się w jakieś poważniejsze sprawy. Idzie na operację, a pięciu albo i siedmiu chartów ubezpiecza go. Po roku awansował przedterminowo na podpułkownika. Tylko dwa lata chodził w stopniu majora.
Nie jestem zawistny. Niech ci się, Żenią, wiedzie jak najlepiej. Powodzenia! Ja też, staruszku, zostanę niebawem wikingiem.
Ósma wieczór. Spieszę do domu. Cztery godziny snu, a potem w teren, na ubezpieczanie.
…Nawigator uśmiecha się do mnie, po raz pierwszy od wielu miesięcy.
— Nareszcie! Zawsze wiedziałem, że potrafisz znaleźć samodzielną drogę. Jak go poznałeś?
— Przypadkiem. Pracowałem w ubezpieczaniu, w Innsbrucku. W drodze powrotnej postanowiłem poszukać skrytki, tak, na wszelki wypadek. Zatrzymałem się przy szosie, znalazłem odpowiednie miejsce, chcę już wracać… nic z tego. Tylne koła buksują na mokrym poboczu. Z tyłu skarpa, więc sam za nic nie ruszę. Stoję przy drodze, macham, wszyscy pędzą przed siebie. W pewnej chwili zatrzymuje się Fiat. Kierowca jest sam. Pomógł mi popchnąć samochód, wydostałem się z błota, ale za ostro przygazowałem i ochlapałem go od stóp do głów. Przeprosiłem, chciałem dać mu butelkę whisky, ale w ostatniej chwili zmieniłem zdanie. „Proszę mi wybaczyć, powiadam, może wejdziemy do restauracji. Wyczyści pan ubranie, przekąsimy. Stawiam kolację.”
— Zgodził się?
— Tak.
— Pytał, kim jesteś?
— Nie, zapytał tylko, gdzie mieszkam. Powiedziałem, że w Wiedniu, co dziś jest zgodne z prawdą.
— Miałeś dyplomatyczną rejestrację?
— Nie. Pracowałem w ubezpieczaniu. Cudzym wozem.
Nawigator obraca w palcach wizytówkę. Nie może się nacieszyć. „Otto Yelara. Inżynier”. Rzadko kiedy generał GRU ma w ręku taki skarb. Otto Yelara! Istna złota żyła. Nie wszyscy doceniają Włochy jako ojczyznę genialnych myślicieli, ale z pewnością nie należy do nich GRU. GRU wie, że Włosi mają głowy do genialnych wynalazków. Mało kto dziś pamięta, że przed wojną Włochy wzniosły się na niesłychany poziom technologicznego rozwoju. Walczyli niespecjalnie i to właśnie przyćmiło włoskie osiągnięcia w dziedzinie techniki militarnej. Ale ich zdobycze, zwłaszcza w zakresie lotnictwa, okrętów podwodnych, szybkich kutrów torpedowych były doprawdy zdumiewające. Pułkownik GRU Lew Maniewicz przed wojną przerzucił do ZSRR całe tony dokumentacji technicznych najwyższej wagi. Włochy — zapoznany geniusz wojenno-morskiej technologii! GRU wie o tym doskonale. Otto Yelara! Inżynier!
— Myślisz, że nie jest podstawiony? — Nawigator sam nie wierzy w podobną możliwość, ale jest zobowiązany zadać to pytanie.
— Wykluczone! — zapewniam żarliwie. — Sprawdzaliśmy go. Grupka kontroli radiowej też nie zauważyła niczego podejrzanego.
— Nie gorączkuj się. W takich sprawach trzeba zachować zimną krew. Jeżeli nie jest podstawiony, to trzeba przyznać, że ci się poszczęściło.
Tyle to wiem i bez niego.
— No dobra — mówi Nawigator. — Na wszelki wypadek przygotuj natychmiast kwestionariusz. Zdążysz na jutro?
— Nocą pracuję w ubezpieczaniu.
Skrzywił się. Potem zdjął słuchawkę telefoniczną i nie wykręcając żadnego numeru mówi:
— Wpadnij.
Wchodzi Pierwszy Zastępca.
— Trzeba by na jutro znaleźć zastępstwo dla Wiktora Andriej ewicza.
— Nie mam nikogo, towarzyszu generale.
— Zastanów się.
— Chyba że Giennadija Michajłowicza?
— Konsula?
— Tak.
— Dawaj go do ubezpieczania. Niech pobiega trochę z chartami, bo coś ostatnio zadziera nosa. Wiktora Andriejewicza zwolnisz ze wszystkich operacji w terenie. Kroi mu się bardzo ciekawy wariant.
Po dwóch dniach nadeszła szyfrówka z odpowiedzią. Nawigator nie ma najmniejszej chęci rozstawać się z Otto Velarą, z firmą budującą zdumiewająco szybkie i potężne okręty wojenne. Nawigator nie ma ochoty czytać mi otrzymanej depeszy. Po prostu przekazuje odpowiedź Akwarium: „Nie”. Szyfrówka nie podaje powodów. W każdym razie krótka i zdecydowana odmowa oznacza, że mój znajomy figuruje w centralnym komputerze GRU. Gdyby nic nie było o nim wiadomo, odpowiedź byłaby pozytywna: „Spróbujcie”. Szkoda. Szkoda tracić takiego ciekawego gościa. A Dowódca pewnie użala się nade mną, może po raz pierwszy. Widzi, że za wszelką cenę chcę zostać wreszcie wikingiem. Nie ma wcale ochoty ponownie wciskać mnie między charty. Milczy. Wiem doskonale, że tam właśnie najbardziej brakuje ludzi.
— Towarzyszu generale, jutro pracuję w ubezpieczaniu. Czy mogę się odmeldować?
— Idź. — I nagły śmiech. — Wiesz, nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło.
— W moim przypadku jest raczej na odwrót.
— Właśnie że nie. Zabronili ci dalszych spotkań, to źle. Tyle że skarbnica naszych doświadczeń wzbogaciła się o jeszcze jedno ziarenko.
— ??
— Wpadłeś w tarapaty i tylko dzięki temu zawarłeś znajomość z ciekawym człowiekiem. W naszym fachu najtrudniejszy jest pierwszy moment, nawiązanie kontaktu. Jak podejść do faceta? Jak zagaić rozmowę? Jak utrwalić znajomość? Na przyszłość gdy tylko znajdziesz interesującego dla nas człowieka, ładuj się samochodem w jego pojazd. W ten sposób pierwszy kontakt masz załatwiony. Weź od niego adres. Przeproś, zaproś na kielicha. Czym się pan interesuje? Monety? Znaczki? Mam jeden ciekawy egzemplarz…
— Towarzyszu generale, zgadzacie się płacić za rozbite samochody? — pytam rozbawiony.
— Zgadzam się — odpowiada z poważną miną.