Rozdział 5

I

Lwów to najbardziej zagmatwane miasto świata. Tak właśnie budowano przed wieloma wiekami — żeby wrogowie nie mogli odnaleźć centrum. Natura zrobiła co w jej mocy, by pomóc budowniczym: wzgórza, wąwozy, wijąca się rzeczka. Spiralnie pokręcone lwowskie uliczki wyrzucają nieproszonego gościa albo na jej brzeg, albo do urwistego wąwozu, albo w ślepy zaułek. Pewnie i ja jestem temu miastu wrogiem. Za nic nie mogę odszukać centrum. Zza drzew migocą kopuły cerkwi. Jest tuż-tuż… Wystarczy obejść kilka domów… Ale zaułek prowadzi mnie w górę, znika pod mostem, potem kilka ostry skrętów — i już nie widzę cerkwi, nie bardzo nawet wiem, w jakim jest kierunku. Trzeba wrócić do punktu wyjścia i zacząć wszystko od nowa. To również kończy się niepowodzeniem. Droga zagłębia się w gęstą pajęczynę krzywych, garbatych, ale zaskakująco schludnych uliczek, i wreszcie wyrzuca mnie na hałaśliwy bulwar, po którym suną malusieńkie jak zabawki tramwaje. Nie, to niemożliwe, nie potrafię odnaleźć się w tym mieście, na nic całe moje dywersyjne przygotowanie.

— Taksówka! Hej, taksówka! Do sztabu okręgu!

— Do Pentagonu?

— No właśnie, do Pentagonu.

Potężne budynki sztabu Karpackiego Okręgu Wojskowego zostały wybudowane całkiem niedawno. Miasto nazywa szklane bryły Pentagonem.

Lwowski Pentagon to kolosalna organizacja, przytłaczająca nowicjusza mnóstwem wart, oficerskich epoletów i generalskich lampasów.

Jednak w rzeczywistości wszystko nie jest tak bardzo skomplikowane, jak się wydaje na pierwszy rzut oka. Sztab okręgu wojskowego dowodzi obszarem o powierzchni RFN i o liczbie ludności sięgającej siedemnastu milionów; odpowiada za nienaruszalność władzy radzieckiej na tym terenie, za mobilizację ludności, przemysłu i transportu w razie wojny. Ponadto sztab okręgu kieruje działaniami czterech armii: powietrznej, pancernej i dwóch ogólnowojskowych. Podczas wojny przekształca się w sztab frontu i dowodzi ich operacjami bojowymi.

Organizacja sztabu okręgu odpowiada strukturze sztabu armii, z tą różnicą, że każda jednostka jest o stopień wyżej. Sztab składa się z zarządów, a nie z wydziałów, z kolei zarządy dzielą się na wydziały, a wydziały na grupy. Znając organizację sztabu armii można się tu orientować bez większych trudności.

Wszystko jest jasne, proste i logiczne. Nasza grupa nowo przybyłych stara się sprawdzić wyniesione wiadomości i wszędzie wścibia nosy: — Co to jest? Dlaczego tak, a nie inaczej? Po co?

Generał-major Bierestow został odwołany ze stanowiska szefa wywiadu Karpackiego Okręgu Wojskowego, wraz z nim wyniosła się cała jego ekipa: starcy na emeryturę, młodzi na Syberię, na Nową Ziemię, do Turkiestanu. Na szefa wywiadu wyznaczono pułkownika Krawcowa, i teraz my — jego ludzie — przechadzamy się bezceremonialnie szerokimi korytarzami lwowskiego Pentagonu. Wybudowano go stosunkowo niedawno i specjalnie z przeznaczeniem na kwaterę sztabu okręgu. Całość przemyślano co do najmniejszych szczegółów. Nasz II Zarząd zajmuje całe piętro w wewnętrznym bloku kolosalnego kompleksu budynków. Jedyny feler — wszystkie okna wychodzą na wielki, pusty, wybetonowany dziedziniec. Pewnie ze względów bezpieczeństwa. Brak ładnego widoku za oknami to chyba jedyna wada, poza tym wszystko się nam podoba. Odpowiada nam sensowne rozplanowanie pomieszczeń, wielkie okna, przestronne gabinety. Ale najbardziej odpowiada nam odejście naszych poprzedników, którzy do niedawna kontrolowali wywiad w całym okręgu, łącznie z 13. Armią. A teraz zrządzeniem losu rozrzuciło ich po najdalszych zakątkach imperium. Władza to rzecz wielce delikatna, krucha. Władzę należy trzymać mocno. I zarazem ostrożnie.


II

Cała nasza ekipa, ja również, bardzo szybko zadomawiamy się w nowym miejscu. Robota ta sama, tyle że z większym rozmachem. Ciekawsza. Zdążyli mnie tutaj poznać i nawet uśmiechają się do mnie w sztabie. Mam dobre stosunki z chłopcami z „Inkwizycji”, to jest z grupy tłumaczy; szyfranci z węzła łączności i operatorzy z centrum nasłuchu radiowego sypią dowcipami. Znają mnie już także poza samym II Zarządem. Przede wszy^ tkim w planowaniu bojowym — w I Zarządzie. Planowanie bojowe bez naszych prognoz nie może istnieć. Ale nie mają wstępu do II Zarządu, więc wołają nas do siebie:

— Witia, co też nieprzyjaciel knuje w tym tygodniu w Bitburgu?

Bitburg to amerykańska baza lotnicza w RFN. Żeby odpowiedzieć na to pytanie, muszę pogrzebać w moich papierach. Dziesięć minut później jestem z powrotem.

— Aktywność na lotnisku w granicach normy, z jednym wyjątkiem: w środę przylatują z USA trzy transportowce C-141.

Z takich prognoz operatorzy są zadowoleni: „Udał nam się facet!”

Operatorzy nie mają prawa wiedzieć, kto nam zapewnia świeże „dostawy”. Ale operator też człowiek, też czyta powieści szpiegowskie, dlatego każdy domyśla się z pewnością, że Krawców ma swojego agenta w którymś ze sztabów NATO. Rzeczonego superszpiega nazywają w rozmowach „ten facet”. „Tego faceta” wychwalają i są zeń bardzo zadowoleni oficerowie planowania bojowego. Rzeczywiście, ma Krawców kilku zwerbowanych ludzi. Każdy okręg wojskowy werbuje cudzoziemców dla otrzymywania informacji i dla dywersji. Tyle że w tym przypadku „ten facet” nie ma z tym nic wspólnego. Wszystko co dociera od tajnej agentury, Krawców przechowuje w sejfie i udostępnia bardzo nielicznym. Dane, którymi karmimy planowanie bojowe pochodzą z dużo bardziej prozaicznych źródeł. Te źródła to tak zwane harmonogramy aktywności. Ów sposób zdobywania informacji sprowadza się do uważnego śledzenia aktywności nadajników i radarów przeciwnika. Każda radiostacja, każdy radar ma swoje dossier: typ, przeznaczenie, dyslokacja, przyporządkowanie, częstotliwość robocza. Bardzo wiele komunikatów potrafi rozszyfrować nasz V Zarząd. Ale są też nadajniki, których kody przez całe lata pozostają dla nas zagadką. Na nich właśnie koncentrujemy uwagę, to są bowiem kluczowe radiostacje. Rozumiemy treść komunikatów czy nie rozumiemy — tak czy owak zakłada się harmonogram aktywności danej stacji, w którym odnotowujemy każdy seans łączności. Każdy nadajnik ma swoje własne, niepowtarzalne cechy, szczególną „melodię”. Jedne stacje nadają w dzień, drugie w nocy, inne mają przerwy w pracy, jeszcze inne nie mają. Systematyczne śledzenie i analiza każdego wyjścia w eter pozwala dosyć dokładnie przewidzieć ich zachowanie.

Ponadto aktywność radiostacji bezustannie konfrontuje się z działaniem wojsk przeciwnika. Bezcenne są dla nas informacje dostarczane przez kierowców radzieckich ciężarówek jeżdżących za granicę, konduktorów pociągów, załogi Aerofłotu, sportowców i, naturalnie, pochodzące od naszej agentury. Są to najczęściej wiadomości wyrywkowe i oderwane: „Alarmowy wymarsz dywizji”, „Bateria rakietowa wybyła w nieznanym kierunku”, „Zmasowany start wszystkich samolotów”. Nasz komputer porównuje te sygnały z aktywnością w eterze. Odnotowuje się wszystkie prawidłowości, uwzględnia się przypadki szczególne i odstępstwa od reguł. I oto po wieloletnich analizach można wreszcie stwierdzić: „Skoro RB-7665-1 rozpoczęła nadawanie, to znaczy, że za cztery dni wystartują wszystkie jednostki powietrzne z bazy w Ramstein”. Jest to żelazna reguła. Jeżeli niespodziewanie odezwie się nadajnik, który określamy jako C-1000, to nawet dziecko będzie wiedziało, że amerykańskie wojska w Europie otrzymały rozkaz zwiększenia gotowości bojowej. A gdyby na przykład…

— Słuchaj, Witia, my oczywiście wiemy, że nie wolno o tym gadać… Ale tego, wiesz… Jak by ci to powiedzieć… No, tak w ogóle to ochraniajcie tego faceta.


III

Sprawdzają mnie. Całe życie będą mnie sprawdzać. Taka praca. Sprawdzają, czy jestem zrównoważony, sprawdzają na wytrzymałość, na orientację, na wierność. Sprawdzają nie tylko mnie. Wszystkich sprawdzają — do kogo się uśmiechasz, do kogo się nie uśmiechasz, z kim pijesz, z kim śpisz. Jeżeli z nikim — znowu sprawdzanie: a dlaczego?

— Wejdź.

— Towarzyszu pułkowniku, starszy lejt…

Siadaj — pada rozkaz.

Siedzę przed pułkownikiem Marczukiem, nowym zastępcą Krawcowa. Radziecki wywiad wojskowy nie posiada żadnych szczególnych dystynkcji. Każdy chodzi w mundurze tej formacji, z której trafił do wywiadu. Ja na przykład jestem czołgistą. Krawców — artylerzystą. W zarządzie wywiadowczym mamy piechotę, lotników, saperów, chemików. Pułkownik Marczuk jest lekarzem. W bordowych klapach munduru — złotą czaszę oplata wąż. Ładne insygnia mają medycy. Żołnierze tłumaczą tę symbolikę po swojemu: chytry jak waż i od kielicha nie stroni.

Marczuk utkwił we mnie ciężkie, przytłaczające spojrzenie. Hipnotyzer, czy jak? Poczułem się wręcz nieswojo, ale nie spuszczam oczu. Przeszedłem pod tym kątem solidne przygotowanie. Każdy żołnierz Specnazu ćwiczy się na psach. Jeżeli patrzeć psu głęboko w ślepia, żaden ludzkiego wzroku nie wytrzymuje. Człowiek może powstrzymać rozwścieczonego psa samym tylko spojrzeniem. Co prawda tylko jednego, a nie całą zgraję. Gdy masz do czynienia ze sforą, musisz pomóc sobie nożem.

Patrzysz psu w oczy, a kozikiem go pod bok, pod bok. Wtedy przenosisz wzrok na następnego.

— No, tak, Suworow, obserwujemy cię uważnie. Dobrze pracujesz, jesteśmy z ciebie zadowoleni. Masz głowę jak komputerek… nie wyregulowany. Ale można cię wyregulować. Jestem przekonany. Inaczej nie zagrzałbyś tutaj miejsca. Pamięć masz doskonałą i odpowiednią zdolność analitycznego myślenia. Masz też gust. Dziewczynę z grupy kontrolnej upatrzyłeś sobie na medal. Pierwsza klasa. Znamy ją. Wszystkich trzymała na dystans. Niezły z ciebie ananas… A zdawałoby się, cicha woda…

Nie rumienię się. Nie jestem pensjonarką. Jestem bojowym oficerem. Moja skóra też nie z tych delikatnych. Mam skórę i krew Azjaty. Inna fizjologia, nie rumienię się. Ale swoją drogą, w jaki sposób, pies ich trącał, wywiedzieli się o mojej dziewuszce?

— Wiem, Suworow, że to niemiłe, ale musimy takie rzeczy wiedzieć. Musimy wiedzieć o tobie wszystko. Taką mamy robotę. Obserwujemy cię i wyciągamy odpowiednie wnioski, i najczęściej są to wnioski pozytywne. Najbardziej podoba nam się, że tak szybko wyzbywasz się własnych wad. Już prawie nie masz lęku wysokości ani klaustrofobii. Z krwią też nie najgorzej. Nie boisz się krwi, a to w naszej profesji rzecz wyjątkowo istotna. Nie straszna ci śmierć. Dobrze sobie radzisz z pieskami. Musisz się co prawda jeszcze trochę podciągnąć. Natomiast z płazami nie dajesz rady. Co, boisz się?

— Boję się — wyznałem szczerze. — A skąd wiecie?

— Nie twoja sprawa. Twoją sprawą jest pokonać ten strach. Czegóż się boisz? Widzisz, nawet mam takie gadziny w klapach. Są ludzie, którzy pałaszują żaby ze smakiem.

— Chińczycy?

— Nie tylko, Francuzi też.

— Gdyby głód przycisnął, wolałbym, towarzyszu pułkowniku, ludzkie mięso pożerać…

— Wcale ich głód nie przyciska. Dla nich żaby to delikatesy. Nie wierzysz?

Pewnie, że nie wierzę w takie głupoty. Propaganda, że niby we Francji bieda. Jeżeli będzie nalegać, to zgodzę się, oczywiście, że francuski proletariat żyje w nędzy. Ale to tylko na głos. W głębi ducha swoje wiem. Dobre mają życie we Francji, proletariat nie jada żab. Ale nie oszukasz Marczuka. Bez trudu dostrzegł w moich oczach wątpliwości.

— Chodź ze mną. — Przechodzimy do sali kinowej, gdzie wyświetlają nam zakazane filmy z życia wroga. Marczuk nacisnął guzik i na ekranie mignęła kuchnia, kucharze, żaby, kotły, purpurowa sala restauracyjna, kelnerzy, konsumenci. Nie wyglądali na sztukmistrzów, a żabie udka wcinali w rzeczy samej.

— No i jak?

A co tu można powiedzieć? Na pozór wszystko gra. Ale w kinie nie tylko żabę — samego Hitlera można na plasterki pokrajać. Inna sprawa, gdyby pułkownik sam żabę połknął. O tak, wtedy bym uwierzył.

— No i jak? — ponawia pytanie. Co mam począć? Powiem, że uwierzyłem, i zaraz się przyczepi: jakże ty wywiadowca, podobne bzdury przyjmujesz za dobrą monetę? Pokazuję ci różne głupoty, a ty w to wszystko wierzysz? Jakże ty, oficer informacji, odróżnisz w takim razie prawdziwe dokumenty od podrobionych?

— Nie — powiadam — nie mogę w to uwierzyć. Falsyfikat. Tandeta. Jeżeli ludzie nie mają nic do jedzenia, to w najgorszym razie mogą zjeść kota albo psa. Dlaczego od razu żaby? — Nie ulega dla mnie wątpliwości, że film spreparowano dla celów szkoleniowych. Test na spostrzegawczość? Bardzo proszę. Ot, jakiego puszystego pudełka trzymała paniusia na kolanach! Chcą sprawdzić, czy go zauważyłem. No pewnie, że tak! I stąd wyciągam wniosek, na który tak bardzo czekacie: żaden normalny człowiek nie będzie jadł żab, skoro ma jeszcze pudla w rezerwie. Ewidentny brak logiki. A Marczuk zaczyna się denerwować.

— Za żaby trzeba płacić, i to słono.

Milczę. Nie podejmuję dyskusji. Każdy wie, że żaby nie mogą być drogie. Ale przyznaję pułkownikowi rację, dyplomatycznie zapewniając sobie możliwość odwrotu:

— Sadło uderza im do głowy. Burżuazyjna degeneracja.

— No proszę. Nareszcie uwierzył. Pokazałem ci ten film, żebyś wiedział, że ludzie je jedzą, a ty się brzydzisz nawet dotknąć. Jeśli mam być szczery, sam też nie wziąłbym do ręki żaby ani żmii, ale też nie muszę. Ty to co innego: jesteś, Wiktor, młodym, dobrze zapowiadającym się oficerem wywiadu i musisz przełamywać w sobie takie opory.

Aż mnie ścisnęło w dołku: czyżby zamierzali zmusić mnie do jedzenia tego obrzydlistwa?

Marczuk jest psychologiem. Czyta w moich myślach jak w otwartej księdze:

— Nie bój się, nie każemy ci zjadać żab. Być może żmije, ale nie żaby.


IV

Fligranowy żołnierzyk. Twarzyczka jeszcze całkiem dziecinna. Rzęsy długie, dziewczęce. Komandos. Dywersant. Cztery bataliony dywersyjnej brygady Specnazu składają się z samych dryblasów. Idą przez miasteczko jak stado niedźwiedzi. Ale jedną kompanię skompletowano z żołnierzyków najróżniejszego kalibru, czasem zupełnie malutkich. Jest to wydzielona kompania zawodowców, znacznie groźniejsza niż cztery tamte bataliony razem wzięte.

Żołnierzyk ma wiotką szyję. Nazwisko nosi nierosyjskie — Kipa. Nie przypadkiem trafił do wydzielonej kompanii: bez wątpienia jest specjalistą w jakiejś szczególnej kategorii morderstw. Pewnego razu widziałem, jak odpierał atak czterech osobników odzianych w ochraniacze i zbrojnych w długie drągi. Bronił się zwyczajną saperką. Nie było w nim złości, tylko kunszt walki. Taki pojedynek zawsze przykuwa uwagę. Choćby nie wiem jak spieszył się dywersant, jeśli tylko zauważy, że na boisku toczy się walka, obowiązkowo przystanie na chwilę. Ach, jakaż to była wspaniała walka!

Ten sam żołnierzyk stoi właśnie przede mną. Będzie mnie czegoś uczyć… Zręcznym ruchem wyciąga z wiadra małą zieloną żabkę i wyjaśnia, że najlepiej oswajać się z nią przez zabawę. Z żabą można wyprawiać zadziwiające sztuczki. Można na przykład wstawić w nią słomkę i nadmuchać. Wówczas pływa cały czas na powierzchni i nie może nurkować; to bardzo zabawne. Żabkę można też ^rozebrać. Ot, taki mały strip-tease. Żołnierzyk wyciąga z kieszeni malutki scyzoryk i pokazuje, jak się to robi. Dwa niewielkie nacięcia w kącikach pyszczka i jednym ruchem ściąga z niej skórę. Okazuje się, że schodzi łatwo, jak rękawiczka. Rozebraną żabę Kipa puszcza na podłogę. Widać każdy mięsień, każdą kostkę i żyłkę. Żabka skacze po podłodze. Rechoce. Ma się wrażenie, że nie czuje bólu. Żołnierzyk wsadza rękę do wiadra, wyciąga następną żabę, ściąga z niej skórę, jakby obierał banana, też kładzie ją na posadzkę, skaczcie sobie razem, będzie wam raźniej.

— Towarzyszu starszy lejtnancie, pułkownik Marczuk polecił mi zaznajomić was z moim gospodarstwem, oswoić was troszkę z tymi bydlątkami.

— Ze żmijami też sobie tak swobodnie poczynasz?

— Dopiero z nimi sobie poczynam. Żaby trzymam tylko na karmę dla żmij.

— Te dwie też pójdą na żer?

— Rozebrane? No pewnie. Czemu mają się zmarnować?^ Bierze obie gołe żabki i prowadzi mnie do pomieszczenia, gdzie trzyma żmije. Straszliwa wilgoć i duchota. Podnosi jakąś pokrywę i wkłada żaby do wielkiego terrarium, w którego rogu zastygła szara, odrażająca gadzina.

— Co za paskudztwo tutaj trzymasz?

— Żmije, grzechotniki. Złożyliśmy zamówienie w wywiadzie Okręgu Turkiestańskiego na kobrę, ale jeszcze nie dotarła. Sama kobra to pestka, drogi jest transport. Trzeba ją w drodze grzać, dokarmiać, poić. To bardzo delikatne stworzenie: dość trochę tylko naruszyć reżim, zaraz wykorkuje.

— Kto cię nauczył tego wszystkiego?

— Nikt. Samouk jestem. Amator. Od dziecka mnie to bawiło.

— Lubisz j e?

— Lubię. — Powiedział to całkiem naturalnie, bez cienia pozy. I nagle zrozumiałem, że szelma nie kłamie… Chryste Panie! Do głowy by mi nie przyszło, że można lubić żmije!

W tym momencie obie gołe żaby przeraźliwie zaskrzeczały. To tłusta leniwa gadzina wreszcie zaszczyciła je swoją uwagą.

— Siadajcie, towarzyszu starszy lejtnancie. — Kątem oka zerkam na krzesło, czy nie zwinął się na nim jakiś zimny, oślizły padalec. Wzdrygając się przycupnąłem na brzeżku.

Kipa uśmiecha się:

— Jeszcze z dziesięć seansów i sami będziecie tu przybiegać.

Nie ziściła się jego przepowiednia. Czuję wciąż tę samą odrazę do żmij. Co prawda teraz jestem w stanie brać je do rąk. Wiem, jak należy je chwytać i patroszyć, potrafię piec węża na długim patyku albo na kawałku drutu. I jeżeli życie zmusi mnie do wyboru: zjeść człowieka albo zjeść żmiję, najpierw zjem żmiję.


V

Helikopter wysadził nas na bagnistej wysepce. Wkrótce powróci, by zabrać Krawcowa, a ja zostanę sam na punkcie kontrolnym.

— Jeżeli grupa zacznie od nawiązania łączności, bez zorganizowania obserwacji i obrony, z miejsca ładuj im jedną karną godzinę…

— Rozumiem.

— Za najdrobniejsze odstępstwo od regulaminu przygotowywania szyfrówek wycofaj całą grupę z zawodów.

— Rozumiem.

— Uważaj, żeby prawidłowo pili wodę. Nie wolno połykać wody. Trzeba nabrać troszkę do ust i przez kilka sekund trzymać w ustach, zwilżając język i krtań. Kto połyka wodę, ten nigdy się nie napije, ten się poci, temu stale wody brakuje, ten pierwszy odpada na trasie. Zobaczysz, że nieprawidłowo piją, wpisuj śmiało po pięć, nawet po dziesięć punktów karnych.

— Wszystko zrozumiałem, towarzyszu pułkowniku. Punkt kontrolny to dla mnie nie pierwszyzna. Może byście się zdrzemnęli? Helikopter przylatuje dopiero za godzinę. W sam raz, żeby zmrużyć oko. Przecież w ogóle nie śpicie.

— Ach, to nic, Wiktor. Kłopoty służbowe to pestka. Gorzej, gdy partia zaczyna dawać w kość. My mamy farta: we Lwowie stosunki między kierownictwem partyjnym i dowództwem okręgu są nienajgorsze. A w Rostowie dowódca Północno-Kaukaskiego Okręgu Wojskowego generał-lejtnant wojsk pancernych Litowcew robi już bokami. Uwzięli się na niego miejscowi macherzy partyjni do spółki z KGB.

Nie ma życia. Coraz to nowa skarga leci do KC. Więcej już spłodzili skarg i donosów, niż Dumas powieści napisał…

— I nikt mu nie może pomóc?

— Jak by ci powiedzieć… Ma wielu przyjaciół. Ale cóż można począć? Jesteśmy skrępowani masą zależności. Trzymamy się regulaminów, instrukcji, prawodawstwa wojskowego… Jak możemy mu pomóc nie przekraczając tych ram?

— Towarzyszu pułkowniku, może ja potrafię coś wskórać?

— Jakże ty, starszy lejtnant, mógłbyś pomóc generałowi?

— Długa noc przede mną, spróbuję coś wymyślić…

— W sumie nie ma tu wiele do myślenia… wszystko już zostało przemyślane. Trzeba działać. Oho, zdaje się, że słyszę helikopter… to pewnie po mnie. Słuchaj, Wiktor, na tych ćwiczeniach jest obecny mój kolega generał-major Zabałujew, szef wywiadu Północno-Kaukaskiego Okręgu\ Wojskowego. Pragnie osobiście zobaczyć, jak grupy Specnazu radzą sobie w terenie, ale nie chce peszyć chłopców swoją szarżą. Jutro zostanie z tobą na punkcie kontrolnym. Mundur ma zwyczajny, jak my wszyscy: szara bluza bez insygniów. Nie będzie się wtrącać do działań grup, chce się tylko przyjrzeć, no i pogadać z tobą… Jeżeli rzeczywiście gotów jesteś pomóc, zwróć się do niego…

— Myślicie, towarzyszu pułkowniku, że po zakończeniu zawodów będę musiał zachorować?

— Ode mnie takiego rozkazu nie usłyszałeś. Jeżeli sam czujesz, że trzeba, to inna sprawa. Ale wiesz, że w naszej służbie tak łatwo się nie choruje, potrzebne jest zaświadczenie lekarskie.

— Będzie zaświadczenie.

— W porządku, tylko uważaj: są sytuacje, gdy człowiek czuje się chory, a lekarz jest odmiennego zdania. Trzeba chorować tak, żeby lekarz nie miał wątpliwości. Musisz mieć rzeczywiście wysoką gorączkę. Wiesz, jak to bywa: czujesz się źle, a gorączki nie ma.

— Będzie gorączka.

— Dobra, Wiktor, życzę ci powodzenia. Masz czym nakarmić generała?

— Znajdzie się.

— Tylko nie pchaj się z gorzałą… chyba, że sam poprosi.


VI

Dziewięć dni później zgłaszam się u pułkownika Krawcowa. Melduję, że po ćwiczeniach zachorowałem, ale teraz czuję się znacznie lepiej. Ma iskierki w oczach i karci mnie dobrotliwie. Dobrze wytrenowany oficer wywiadu nigdy nie choruje. Trzeba się kontrolować. Trzeba pędzić precz wszelkie choróbska. Nasze ciało podporządkowane jest naszej woli, wysiłkiem woli można wykurzyć każdą chorobę, nawet raka. Ludzie silni nie chorują. Chorują tylko ludzie słabi duchem.

Strofuje mnie, a sam aż promienieje. Nie potrafi powstrzymać uśmiechu. Uśmiecha się całkiem otwarcie. Tak uśmiechają się żołnierze po walce na bagnety: wara od naszych!


VII

Wielu masz nieprzyjaciół, bracie-dywersancie. Przeciwko tobie jest wczesny świt i późny zmierzch. Bzyczące komary i huczący śmigłowiec to twoi wrogowie. Źle, gdy słońce bije w oczy, źle, gdy dościgną cię macki reflektorów. Niedobrze, gdy twoje serce galopuje jak oszalałe. Biada ci, gdy tysiąc elektronicznych radiolokatorów maca eter, wychwytując twój chrapliwy szept i urywany oddech. Zawsze jest, bracie, niedobrze. Ale bywa gorzej. Bywa całkiem źle. Całkiem źle jest wtedy, gdy pojawi się twój największy wróg. Jeszcze wiele wynajdą na ciebie chytrych sztuczek — przeciwpiechotnych min i elektronicznych czujników — ale największy wróg zawsze pozostanie ten sam. Twój największy wróg, mój przyjacielu, ma sterczące uszy, pożółkłe kły w kropelkach złej śliny, szarą sierść i długi ogon. Oczy piwne w żółte cętki i ryże futro pod obrożą. Twój największy wróg jest szybszy od ciebie. Wyczuwa nosem twoją obecność i gigantycznym skokiem rzuca się do gardła.

Oto on, twój wróg. Największy. Większego nie ma. Patrz, jak drań szczerzy zębiska. Sierść staje mu dęba. Ogon podwinięty. Uszy po sobie. Pręży się do skoku, Zaraz skoczy, bydlę. Nie ryczy, lecz charczy. Lepka ślina wokół pyska — ani chybi wściekły. W KGB każdy taki pies ma własne dosśier, a w nim specjalną rubrykę: „stopień złośliwości”.


Tam właśnie uczeni spece wpisują straszne słowa: „złośliwość dobra”, „złośliwość doskonała”. Ten potwór ma pewnie w swoim dossier same wykrzykniki. Potwór wabi się Mars i jest własnością podległej KGB jednostki ochrony pogranicza. Nie powiem, że specjalnie okazały. Widywałem większe psy. Ale Mars zna swój fach, i wszyscy o tym wiedzą.

To nie mnie przypadło dziś w udziale zmierzyć się z Marsem. Dziś pracuje z nim Żeńka Byczenko. Krzyknęliśmy Żeńce kilka słów na drogę: „Trzym się, stary!”, „Dopieprz mu!”, „Pokaż, co potrafi Specnaz!” — i tyle. W takich sytuacjach nie udziela się rad, nie jest to w zwyczaju. Każda porada, choćby najlepsza, może w krytycznej chwili rozproszyć uwagą — i niechybnie rozjuszone zwierzę chwyci za gardło. Dlatego wszelkich doradców posyła się do diabła.

Żeńka trzyma nóż w lewej ręce, a kurtkę — w prawej. Nie omotał dłoni kurtką. Trzymają po prostu w wyciągniętej ręce. Nie podoba się to psu. Jest inaczej niż zawsze. I nóż w lewej dłoni też mu się nie podoba. Dlaczego w lewej? Nie spieszy się psu. Przenosi swe zwierzęce spojrzenie z noża na gardło, z gardła na nóż. Raz po raz łypie na kurtkę. Czemu człowiek nie owinął jej wokół dłoni? Bryś wie swoim psim rozumem, że u człowieka tylko jedna ręka jest ważna, druga służy do odwracania uwagi. I on, pies, nie może sobie pozwolić na omyłkę. Musi rzucić się na tę straszniejszą rękę, na tę decydującą. Może by tak jednak do gardła? Łypie złym okiem, wybiera. Kiedy podejmie swoją psią decyzję, wzrok mu znieruchomieje — po czym runie naprzód. Człowiek na arenie i my, widzowie, czekamy na ten wiaśnie moment. Na ułamek sekundy przed decydującym skokiem, kiedy pies zamiera ze spojrzeniem wbitym w cel, a człowiek ma pierwszy wymierzyć cios. Ale Mars jest psem doświadczonym. Rzucił się nagle, bezgłośnie, bez ryku i charczenia. Rzucił się tak, jak tylko on potrafi. Nie było znieruchomiałych źrenic ani prężenia się do skoku. Jego wydłużony tułów zawisł raptem w powietrzu, jego paszcza, jego straszliwe oczy runęły niespodziewanie na Żeńkę, nawet nikt nie zdążył krzyknąć ani pisnąć. Nikt nie dostrzegł samego skoku. Spodziewaliśmy się go o sekundę później. Pies leciał na odsłonięte gardło Żeńki w zupełnie ciszy. Tylko kurtka śmignęła brytana po oczach, tylko czarna podeszwa błysnęła okuciem, tylko zawył pies, odlatując w najdalszy kąt. Zaryczeliśmy ze szczęścia. O-o-o-o-o!… Ryknęliśmy jak dzikie świnie. Wrzasnęliśmy z radości.

— Rżnij go, Żeńka! Kosą go! Nożykiem, nożykiem! Bierz szarego pod obcas, skończ z nim póki leży!

Ale Żeńka nie skopał skomlącego psa. Nie podźgał nożem ciężko dyszącej bestii. Przesadził barierę prosto w objęcia rozradowanej bandy Specnazu.

— Aleś mu dołożył. Żeńka! Buciorem w brzuszysko! W samym locie! Był tuż-tuż!!! Ależ facet!

A na arenie, w opiłkach, nad zdychającym psem płakał żołnierzyk w jasnozielonych epoletach, nie wiedzieć po co wkładał do skrwawionego pyska kostkę brudnego cukru.


VIII

Towarzyszu starszy lejtnancie, wzywa was szef sekcji kadrowej.

— Już idę.

Sekcja kadrowa jest najmniejsza w całym sztabie. W sztabach okręgów wojskowych na czele wydziałów stoją najczęściej pułkownicy, zarządami kierują generałowie, i tylko sekcją kadrową zarządza major. Ale kiedy oficera wzywają do tej sekcji, zaraz poprawia na sobie mundur, cały się podciąga. Co też mi, do diabła, zgotowali?! Sekcja kadrowa mieści się w niewielkiej sali: za biurkiem zasiada siwy major gryzipiórek i trzech kancelistów w stopniach starszych szeregowców. Każdego kogo wezwą do sekcji kadrowej, przenika dreszcz niepokoju: nieważne czy to starszy lejtnant, czy generał-major. Sekcja kadrowa jest instytucją, w której wola dowódcy okręgu przeistacza się w rozkaz na piśmie. A wiadomo: mowa — trawa, pismo — grunt… Sekcja kadrowa, to kanał transmisyjny rozkazów od Naczelnego Wodza, ministra obrony, szefa Sztabu Generalnego do ich podwładnych. Sekcja kadrowa dostarcza te rozkazy poszczególnym adresatom.

— Towarzyszu majorze! Starszy lejtnant Suworow melduje się na rozkaz!

— Dowód tożsamości na stół.

Nabrałem powietrza w płuca, położyłem przed majorem małą zieloną książeczkę ze złotą gwiazdą. Major spokojnie wziął do ręki „Dowód tożsamości oficera”, uważnie przestudiował, nie wiedzieć czemu długo wpatrywał się w stroniczkę, gdzie zaznaczono moją grupę krwi. Na zwiotczałej twarzy nie drgnie żaden mięsień. Robi co do niego należy, rzetelnie jak maszyna i beznamiętnie jak kat. Major przekazał dowód starszemu szeregowcowi. Ten ma już wszystko przygotowane na swoim stole. Zanurzył długie pióro ze złotą stalówką w czarnym tuszu i coś bardzo starannie wpisał do książeczki. Stoję w postawie zasadniczej, nie wyciągam głowy, żeby zerknąć mu przez ramię. Wytrzymamy. Za minutę major odczyta czyjś rozkaz. Starszy szeregowiec przyłożył bibułę, zwraca dowód majorowi. Ten zerknął na mnie badawczo, wydobył z malutkiej sekretnej kieszonki wymyślny kluczyk na łańcuszku, otworzył drzwi potężnego sejfu, wyjął wielką pieczęć, długo mierzył, po czym nagle ostro i zdecydowanie stuknął w dopiero co zapisaną kartę.

— Do odczytania rozkazu! Stanąłem na baczność.

— „Rozkaz odnośnie składu osobowego Karpackiego Okręgu Wojskowego nr O257. Tajne. Punkt 17. Starszemu lejtnantowi Suworowowi W., oficerowi II Zarządu Sztabu Okręgu nadać przedterminowo stopień kapitana, zgodnie z wnioskiem szefa II Zarządu pułkownika Krawcowa i szefa Sztabu Okręgu generała-lejtnanta Wołodina. Podpisano: generał-lejtnant wojsk pancernych Obaturow”.

— Ku chwale Związku Radzieckiego!

— Gratuluję wam, kapitanie.

— Dziękuję, towarzyszu majorze. Proszę przyjąć zaproszenie na wyprowadzenie zwłok.

— Dziękuję, Witia, za pamięć. Niestety, muszę odmówić. Gdybym każde zaproszenie przyjmował, dawno już wylądowałbym na odwykówce. Nie miej mi za złe. Choćby dzisiaj, 116 osób na liście promocyjnej, w tym 18 przedterminowo. Nie gniewaj się, po prostu nie mogę.

Major podaje mi dowód i wyciąga dłoń.

— Raz jeszcze dziękuję, towarzyszu majorze.

Przelatuję po schodach i korytarzach, jakby mi skrzydła urosły.

— Coś taki zadowolony?

— Po co cię wzywał Borsuk do swej nory? Nikomu ani słowa. Nie wolno, można zauroczyć. Dowódca pierwszy musi dowiedzieć się o mojej promocji.

— Co tak rozkwitłeś, Witia? Awansowałeś, czy jak?

— Coś ty, na kapitana jeszcze półtora roku muszę poczekać.

Ach, żeby jak najprędzej dotrzeć do wydziału! Szlag by trafił te wszystkie drzwi pancerne, te wszystkie przepustki i upoważnienia.

— Towarzyszu pułkowniku, czy mogę się zameldować?

— Wejdź. — Krawców nie odwraca wzroku od mapy.

— Towarzyszu pułkowniku, starszy lejtnant Suworow. Melduję się w związku z przedterminowym przyznaniem mi stopnia kapitana.

Krawców taksuje mnie uważnie. Nie wiedzieć czemu spojrzał sobie pod nogi.

— Moje gratulacje, kapitanie.

— Ku chwale Związku Radzieckiego!

— W naszej armii kapitan ma najwięcej gwiazdek, aż cztery. Pod tym względem, Witia, osiągnąłeś maksimum. Dlatego nie życzę ci wielu gwiazdek; życzę ci, byś miał mało gwiazdek, ale za to dużych.

— Dziękuję, towarzyszu pułkowniku. Pozwólcie zaprosić was na wyprowadzenie zwłok.

— Kiedy?

— Dziś, no bo kiedy?

— Co byś powiedział, żebyśmy przenieśli imprezę na jutro? W nocy mamy jechać i przygotować ćwiczenia. Chłopaki spiją się z wieczora i nie zbierzemy ich potem do kupy. A tak wymaszerujemy jutro w teren i na świeżym powietrzu zabalujemy.

— Doskonale.

— Na dziś masz wolne. Pamiętaj, o trzeciej rano wyruszamy.

— Pamiętam.

— Możesz się odmeldować.

— Tak jest!


IX

Manewry z zasady odbywają się każdego roku na tych samych łąkach i poligonach. Oficerowie sztabowi znają na pamięć miejsca, gdzie toczyć się będą ćwiczebne bitwy. Jednak w przededniu wielkich manewrów oficerowie, którzy mają wystąpić w charakterze łączników i obserwatorów są zobowiązani raz jeszcze sprawdzić czy wszystko zostało należycie przygotowane: teren zabezpieczony, makiety symbolizujące wroga ustawione, strefy zagrożenia zaznaczone specjalną sygnalizacją. Każdy obserwator musi na powierzonym mu odcinku wczuć się w zaplanowane operacje, przygotować dla swoich podopiecznych i elewów wstępne pytania i sytuacje modelowe, odpowiadające właściwej topografii.

Dzięki temu, że oficerowie znają w miarę dobrze teren przyszłych działań (niejeden tu właśnie przechodził swój lejtnancki chrzest, jego samego ktoś tutaj przepytywał), taki wyjazd przeradza się w swoisty piknik, zbiorowy wypoczynek, pewne odprężenie po nerwowej codzienności sztabowej.

— Czy wszystko jasne?

— Jasne — ryknęli zgodnym chórem sztabowcy.

— No, to pora na obiadek. Proszę do stołu. Dzisiaj podejmuje nas Witia Suworow.

Stołu, prawdę powiedziawszy, nie ma. Po prostu kilkanaście szarych wojskowych koców, rozłożonych na czystej polance w zagajniku, nad dźwięcznym ruczajem. Wszystkie zapasy są wyłożone: puszki rybne, konserwy mięsne, plasterki różowej słoniny, cebula, ogórki, rzodkiewki. Kierowcy upiekli w ognisku ziemniaki, ugotowali zupę rybną.

Zapraszam pułkownika Krawcowa na zaszczytne miejsce. Tak każe obyczaj. On odmawia, pokazując, żebym to ja tam zasiadł. To także tradycja. Powinienem odmówić. Dwukrotnie. Za trzecim razem mam się zgodzić i wskazać pułkownikowi miejsce po mojej prawicy. Cała reszta usadowi się według starszeństwa: zastępcy Krawcowa, szefowie wydziałów, potem grup, no i wszyscy pozostali.

Butelki ma rozstawiać na stole najmłodszy z obecnych. Tym razem wypadło na Tolę Buturlina, lejtnanta z „Inkwizycji”. Dobry chłopak, a swój ą robotę zna doskonale. Zgodnie z tradycją nie wolno mu się teraz uśmiechać. Inni też mają poważne miny. Nie należy śmiać się ani rozmawiać. Nie należy też pytać, czemu starszy lejtnant siedzi na honorowym miejscu. Wszyscy wiedzą, z jakiego powodu pojawiaj ą się kolejne ochłodzone butelki, ale o tym się nie mówi, bo nie wypada. Siedź spokojnie i trzymaj język za zębami.

Tola przynosi butelki ze strumyka. Leży ich tam cała piramidka w lodowatej wodzie. Struga wartko obmywa przezroczyste szkło, pluszcze i pieni się wesoło.

— Gdzież twoje naczynie? — pada sakramentalne pytanie.

— Oto ono. — Wyciągam do Krawcowa dużą graniastą szklankę. Pułkownik napełnia ją po brzegi krystalicznym płynem. Stawia ostrożnie przede mną. Ani kropla się nie przeleje.

Szklanica musi być pełna. Im pełniejsza, tym lepiej. Wszyscy milczą, jakby nie zauważyli, że coś się dzieje. Krawców wyciąga z raportówki małą złocistą gwiazdkę i ostrożnym ruchem opuszczają do mojej szklanki. Ledwo słyszalne brzęknięcie, gwiazdka zagrała na dnie, zalśniła.

Ujmuję szklankę — ach, żeby tylko nie rozlać! — i powolutku podnoszę do ust. Nie należy zbliżać warg do naczynia, choć sama natura podpowiada, żeby właśnie nad-pić odrobinę, wtedy nie przelejesz ani kropelki. Wznoszę szklankę wyżej i wyżej. O, już promyk słońca wtargnął do lodowatego napoju i roziskrzył się wielobarwną tęczą. Teraz szybki ruch: od słońca ku sobie i w dół. Brzeg szklanki styka się z ustami. Zimna. Pociągam ognisty napój. Denko coraz wyżej. Gwiazdka poruszyła się na dnie i łagodnie ześlizgnęła się ku wargom. Już ją czuję. Oficer jakby pocałunkiem wita nową gwiazdkę. Przytrzymałem ją lekko zębami, póki ognista wilgoć sączyła się do mojej duszy. To już ostatnie krople. Lewą ręką ostrożnie biorę gwiazdkę i rozglądam się wokoło: trzeba przecież rozbić szkło. Po to właśnie na miękkiej trawie czyjaś przewidująca ręka umieściła spory głaz. Trzasnąłem szklanką o kamień, aż rozprysły się odłamki, a mokrą gwiazdkę podaję pułkownikowi Krawcowowi. Malutką linijką Krawców wyznacza miejsce na moim prawym naramienniku. Czwarta gwiazdka ma się znajdować dokładnie na czerwonej prążce, 25 mm powyżej poprzedniej. Już mieni się, mokra, na swoim miejscu. Teraz moja kolej coś przegryźć, popić, zakąsić gorzałkę ogóreczkiem.

— Gdzież twoje szkło? — powtarza się jak refren pytanie.

Dwa ramiona. Dwa epolety. A więc dwie gwiazdki. Znaczy się, dwie szklanki… na wstępie ceremonii.

Podają mi drugą szklankę. Znów pełna po brzegi. Wstałem. Na stojąco łatwiej pić. To mi wolno. Nikt tutaj nie zaprotestuje. Mogłem również pierwszą szklankę wychyhć na stojąco. Obyczaj nie zabrania. Żeby tylko nie uronił oficer bezcennych brylantowych kropli.

Błysnęła druga gwiazdka ślicznotka w wódczanej strudze. Duszę wypełnia ognista rozkosz. Zadźwięczało rozbite szkło — na drugim naramienniku lśni mokra i ostrokątna… Teraz Krawców nalewa sobie. Do pełna. Każdy w milczeniu napełnia własne szkło, każdy sam sobie panem. Lej, ile dusza zapragnie. Jeśli szanujesz Witię Suworowa, lej z czubem. Jeśli nie szanujesz, lej, ile chcesz. Tylko pij do dna.

— Wypijmy — łagodnie proponuje pułkownik.

W takiej chwili nie wznosi się toastów, nie mówi się za co pijemy. Pijemy, i tyle. Pijemy wolno i dostojnie. Do dna. Tylko ja nie piję. Teraz mogę przyjrzeć się każdemu z osobna, zobaczyć, kto ile sobie nalał. Kto do pełna, a kto dwie trzecie. Ale wszyscy mieli do pełna. Teraz zdążyli już opróżnić. Wciąż jeszcze jestem starszym lejtnantem.

Krawców opróżnił szklankę, zapił wodą. Teraz padną rytualne słowa…

— Przybyło w naszym pułku!

Od tego właśnie momentu uważa się, że oficer otrzymał awans. Dopiero teraz jestem naprawdę kapitanem.

W jednej chwili podniósł się ogólny harmider. Roześmiane twarze, gratulacje, życzenia. Wszyscy gadają na raz, ogólna radość. Skończyły się ceremonie. Teraz tradycje na bok: zaczyna się oficerska popijawa. I jeżeli in vino ueritos, to cała prawda dziś po naszej stronie. Leć, Tola, do strumyka. Zasuwaj biegiem. Jesteś najmłodszy. Nastanie, Tola, twój czas. I przed twoim okienkiem słońce zaświeci.


X

Upał. Kurz. Piach zgrzyta w zębach. Step po horyzont. Białe słońce, okrutne i obojętne, bije bezlitośnie w oczy, jak lampa śledczego na przesłuchaniu. Z rzadka tylko pokraczne drzewko obłamane stepowym buranem narusza niesamowitą monotonię krajobrazu.

Dobry człowieku, pluń na to wszystko, przeżegnaj się i wracaj do domu. Nic tu po tobie. A my, grzeszni, pójdziemy naprzód, tam, gdzie spalony step raptownie spada stromym urwiskiem do mętnego Ingułu, tam, gdzie w drżących oparach wilgoci majaczą szkielety wież wartowniczych, gdzie dziesiątki zasieków kolczastych bezlitośnie oplątują rachityczne zagajniki. Wynędzniałe drzewka. Szare liście pokryte grubą warstwą pyłu. A może to nie wartownicze wieże? Może geologiczne albo wiertnicze? Do diabła, ładna mi ropa! Wieże z reflektorami i karabinami maszynowymi. Cała masa. Cała masa reflektorów. Cała masa karabinów. No, znaczy, nie zbłądziliśmy. Idziemy we właściwym kierunku. Kurs na Żółte Wody. Przyjdzie czas, gdy te dwa słowa będą brzmiały podobnie, jak Katyń, Oświęcim, Suchanowo, Babi Jar, Buchenwald czy Kysztyn. Ale ten czas jeszcze nie nastał i na razie nikt nie wzdryga się na dźwięk tej strasznej nazwy. Nawet zeki, pędzone w niekończących się kolumnach ze stacji pod wieże niczego nie podejrzewają. Wielu nawet zaciera ręce: nie Kolyma, nie Nowa Ziemia, tylko Ukraina… Chłopaki, da się żyć! Nie wiedzą jeszcze, biedne ofiary, jakiego miały pecha, że trafiły do tego „Glino-Ziemnego Kombinatu”, do którego Komitet Centralny większą przywiązuje wagę, niż do Fabryki Czołgów w Czelabińsku. Dyrektor Kombinatu, połączony gorącą linią z KC, codziennie składa raport o stanie wydajności. Nie radujcie się zawczasu, że żarcie tu lepsze, że mięso pływa w kapuśniaku. Jeśli któremuś zęby zaczną wypadać albo wyłysieje, zaraz go stąd zabiorą. Jeśli któryś domyśli się co to za gliny, też bardzo szybko zniknie. A gdyby wam przyszły do głowy bardziej dzikie pomysły, na przykład bunt, to musicie wiedzieć, że ochrona w Żółtych Wodach zna swój fach, a w razie potrzeby my też udzielimy pomocy. Miejcie na uwadze, że w sąsiedztwie stoi największy ośrodek szkoleniowy Specnazu. Nie igrajcie więc z ogniem. Zamiast podskakiwać lepiej zdychajcie powolutku… w „Glino-Ziemnym Kombinacie”.


XI

Kurz. Upał. Step. Skaczemy. Skaczemy coraz więcej. Z dużego pułapu. Z niskiego. Z bardzo niskiego. Skaczemy dwutorowo z Ań-12 i czterotorowo z An-22. Myślicie, że jesteście w stanie wyobrazić sobie czterotorowy zrzut desantowy? Gówno prawda. Tylko ten, kto skakał, wie, co to takiego. Skaczemy w dzień i w nocy. Żółte Wody to Europa, leżą pod samym Kirowogradem. Ale latem zawsze panuje tutaj duchota i spiekota. Lato jest znojne i bezchmurne, nie zdarza się nielotna pogoda. Dlatego tu właśnie ściągają ze wszystkich krańców Związku kompanie, bataliony, pułki i brygady Specnazu, tutaj zrzuca się je na okrągło od czerwca do września. Boże, ześlij ulewę. Niechby rozmokło to przeklęte lotnisko. Jest wytrzymałe jak granit, choć to zwyczajna glina, ani grama betonu. Słońce zabetonowało je lepiej niż jakakolwiek technologia. Boże, ześlij nam deszcze! Niech wreszcie rozmoknie. Błagamy Cię, Boże! Jest nas tysiące, dziesiątki tysięcy. Zlituj się, spraw, żeby lało!


XII

Burza nadciąga jak światowa rewolucja: leniwie i niepewnie. Wysuszony step. Wiatr pędzi tumany kurzu. Horyzont cały w czerni, w oddali widać błyski, dobiega ledwo słyszalny grzmot. A deszczu ani na lekarstwo. Ach, z jaką rozkoszą wystawiłbym twarz pod ciężkie krople letniej burzy. Ale nie będzie burzy. Jutro czeka nas ten sam znój, gorący wiatr sypiący drobnym piaskiem. Bezkresny wypalony step. Zaschniętymi gardłami znowu będziemy wrzeszczeć „Hurraaa!” Tak jak teraz. Na całej długości pasa startowego stoi w zwartym szyku kwiat Specnazu. Ledwie kołysze się morze zakurzonych, spłowiałych niebieskich beretów. — Baczność! Na prawo-o patrz! Prezentu-uj broń!


Zagrzmiał marsz powitalny. Już nie potrzeba mi wody ani deszczu. Marsz uskrzydla mnie. W oddali pojawia się samochód z marszałkiem potężnej postury. Ujrzawszy go, ryknął pierwszy batalion „Huraaa!” — i potoczyło się przez stojące szeregi zwielokrotnione echo: „A-a-a-a-a-a!” Zapewne z takim wrzaskiem pokrywały się bataliony do ataku. Hurrraaa!

— Towarzyszu marszałku Związku Radzieckiego, melduję połączony korpus sił specjalnych gotowy do przeglądu i defilady. Szef V Zarządu generał-pułkownik Pietruszewski.

Spojrzał marszałek na nieprzebrane szeregi dywersantów, uśmiechnął się.

Generał Pietruszewski prezentuje swoje wojsko:

— 27. Brygada Specnazu Białoruskiego Okręgu Wojskowego!

— Czołem, zwiadowcy! — huknął marszałek.

— CZOEM…RZYSZU…AŁKU…ZWIĄ…CKIEGO!!! — ryknęła w odpowiedzi 27. Brygada.

— Dobrze służycie!

— KU CHWALE ZWIĄŻ…CKIEGO!!!

— 3. Morska Brygada Specnazu Floty Czarnomorskiej!

— Czołem, zwiadowcy!

— CZOEM…RZYSZU…

— 72. Samodzielny Ćwiczebny Batalion Specnazu!

— CZOEM…RZYSZU…

— 13. Brygada Specnazu 6. Gwardyjskiej Armii Pancernej!

Marszałek wykrzykuje słowa pozdrowienia, echo niesie je aż po horyzont: DOBRZE SŁUŻYCIE! SŁUŻYCIE! SŁUŻYCIE!!!

Podniosły i surowy jest ceremoniał wojskowych defilad. Nie na darmo wymyślono parady, nie na darmo. Wóz generała Pietruszewskiego jedzie po prawej i trochę z tyłu za samochodem marszałka. Co też maluje się w oczach generalskich? Duma! Oczywiście, że duma! Patrz, marszałku, na swoich chwatów. Czy są gorsi od zbirów Margiełowa? Pewnie, że nie gorsi!

— 32. Brygada Specnazu Zakaukaskiego Okręgu Wojskowego!

— Czołem, bohaterowie!

— CZOEM…RZYSZU…


Lotnisko nie ma końca. Bezkresnym murem stoi Specnaz.

— Dobrze służycie!

Zwyczajowo już każde poważne ćwiczenia kończą się ogólnym przeglądem wojsk. Jest to wielowiekowa tradycja. Tak samo po bitwie wódz zbierał swoje hufce, liczył straty, pozdrawiał zwycięzców. Wielkie manewry zostały zakończone. Dopiero tu, na bezbrzeżnym polu można sobie wyobrazić potęgę V Zarządu GRU. A przecież wielu tu nie ma.

— 703. Samodzielna Kompania Specnazu 17. Armii!

Jedzie marszałek wzdłuż szeregów i na pewno nurtuje go myśl: na kogo by całą tę sforę spuścić z łańcucha? Na Europę? Na Azję? A może na towarzyszy z Politbiura?

No i co, marszałku? Czemu zwlekasz? Tu sami swoi, sami źli. No, spuśćże z łańcucha. Całą Rosję we krwi skąpiemy. Daj tylko rozkaz. Oczywiście, nie wszystkich będziemy zabijać. Tym co mają okazałe dacze i zgrabne limuzyny włos z głowy nie spadnie. To nie grzech mieć daczę i piękny samochód. Tych, co głoszą sprawiedliwość społeczną też zostawimy w spokoju. Grzeszą, ale nie jest to grzech śmiertelny. Wykańczać będziemy, marszałku, tylko tych, którzy gadają o społecznej sprawiedliwości, a sami jeżdżą w limuzynach. Tych będziemy wieszać jak wściekłe psy — na latarniach, na słupach telegraficznych. No, spuść nas z uwięzi! Marszałku! Przecież jeśli nie ty, to twój następca spuści Specnaz z łańcucha. Spuści. Możesz być pewny. Będzie wiele krwi. Im dłużej będziecie zwlekać, tym więcej krwi popłynie. Ale popłynie! Hurraaa!!!

Przetacza się ryk po polu, goni dalej, odbija się echem w wyschniętych parowach.

— To jak chłopaki, popracujemy? — pyta marszałek.

— A-a-a-a! — triumfalnie ryczy w odpowiedzi Specnaz.


XIII

Pracujemy. Pracujemy dzień i noc. Wszystko jak w kołowrocie. Skoki dzienne, skoki nocne, skoki z niskiego pułapu, skoki ze średniego. Skoki z katapultowaniem, nie dla wszystkich. Skoki ze stratosfery, też tylko dla wybrańców. Zawody. Zawody. I znów skoki. Gorzki kurz w ustach. Zaczerwienione oczy. Złość rozpiera.

Czasem kompletna apatia. Spadochrony składamy już bez drżenia. Żeby tylko złożyć jak najprędzej i przespać się z pół godzinki. Może sprawdzić jeszcze raz, dla świętego spokoju? A, do diabła… Obejdzie się… Ćwiczebne walki. Napalm. Psy. MWD. KGB. Znowu strzelanie i znowu skoki.

A śmierć za nami krok w krok. Nie, jak dotąd nikogo nie zagarnęła pod swe czarne skrzydła. Ale czuwa kostucha.

W 112. samodzielnym batalionie testują nowy spadochron D-1-8. Niedobry spadochron. Boi się go Specnaz. Coś w nim nie gra. Na sto prób co najmniej raz zwija się olinowanie. Konstruktor spadochronu i jego ludzie są na miejscu. Objaśniają, że nieprawidłowo układamy, że źle składamy. A niech was szlag… przecież to my ryzykujemy! Starszy sierżant ze 112. skoczył, przerzuciło mu taśmy przez czaszę, w ostatniej chwili przeciął je sztyletem. Dobrze wylądował, miękko. Na ziemi żarty sobie z niego stroją: jakże to tak, nie trzeba było siekać taśm, należało poszukać miejsca, gdzie są zszyte jedwabną nitką i starannie wypruć szew. Starszy sierżant po takim skoku zupełnie nie zna się na żartach, klnie w żywy kamień dowcipnisiów i konstruktora przy okazji.

Śmierć czai się tuż-tuż. O, za tamtymi ogrodzeniami. Żółte Wody. Obóz koncentracyjny. Uran. Więc śmierć. Czyż to nie tu szefowie jednostek zaopatrują się w „kukły” i „gladiatorów”? Zakazane rewiry. Wieże strażnicze. Wieże spadochronowe. Wszystko na kupie. Kacet i my. Czemu tak jest? Żeby nas zastraszyć? A może istnieje jakiś inny powód sąsiedztwa Centralnego Ośrodka Szkoleniowego Specnazu z kopalnią uranu? Z obozem koncentracyjnym? Ze śmiercią?


XIV

I znowu skoki. „Kapitan Suworow. Spadochron składałem osobiście”. Czynność pierwsza: zamocować szczyt czaszy spadochronu. „Spadochron składałem osobiście”. Gotowi? Podskoki. Naprzód. Naprzód. Naprzód marsz.


„Generał-major Krawców. Spadochron składałem osobiście”. Długo wpatruję się tępym spojrzeniem w podpis mojego sąsiada, który właśnie zakończył iikładanie. Coś mi tu nie gra. Ale jestem otępiały. Brak snu. Z trudem wytężam umysł i raptem olśnienie:

— Towarzyszu generale!

— Cicho, nie hałasuj. Tak, Witia. Tak. — Śmieje się. — Tylko nie rób gwałtu. Już od 32 godzin jestem generałem. Ty pierwszy na to wpadłeś.

— Moje gratulacje…

— Dziękuję.

— Życzę wielu gwiazd…

— Przecież mówię, nie rób hałasu… Później się napijemy. Teraz nie czas. Do diabła, jestem kompletnie wykończony. Swój spadochron chociaż złożyłeś?

— Oba, towarzyszu generale.

— Zdaj oba do magazynu.

— Rozkaz. — I czując coś przez skórę pytam nieregulaminowo: — Nie skaczę już dzisiaj?

— Nigdy już nie będziesz skakać.

— Zrozumiałem — mówię, chociaż nic nie rozumiem.

— Wzywają cię do Kijowa. Stamtąd do Moskwy.

— Tak jest.

— Nikomu ani słowa. W dziale osobowym powiesz, że wzywa cię X Zarząd Główny Sztabu Generalnego.

— Tak jest!

— No, to trzym się, kapitanie. Powodzenia.


XV

Kapitanie, otrzymaliście wstępną decyzję Sztabu Generalnego o zrzuceniu was na tyłach wroga ze specjalnym zadaniem. — Nieznajomy generał zmierzył mnie ciężkim spojrzeniem. — Hę czasu potrzebujecie, by się przygotować?

— Trzy minuty, towarzyszu generale.

— Dlaczego nie pięć? — Po raz pierwszy uśmiech pojawił się na jego twarzy.

— Muszę skoczyć do toalety, trzy minuty wystarczy. — Spostrzegłszy, że może nie poznać się na żarcie, dodaję: — Całą noc wieźli mnie tutaj autobusem, nie było kiedy.

— Mikołaju Gierasimowiczu — zwrócił się do kogoś generał — zaprowadźcie kapitana do toalety.

Po upływie dwóch i pól minuty ponownie staję przed generałem.

— Teraz gotów?

— Gotów, towarzyszu generale.

— A dokąd?

— W ogień i w wodę, towarzyszu generale.

— I nie ciekawi was, dokąd?

— Ciekawi, towarzyszu generale.

— Gdybyśmy postanowili bardzo długo przygotowywać was do wykonania zadania, powiedzmy pięć lat, jak byście się na to zapatrywali?

— Pozytywnie.

— Dlaczego?

— To by oznaczało, że zadanie jest rzeczywiście poważne. To mi odpowiada.

— Co wy wiecie, kapitanie, o X Zarządzie Głównym Sztabu Generalnego?

— Jest odpowiedzialny za dostawy broni dla wszystkich bojowników o wolność, szkoli przywódców ruchów narodowowyzwoleńczych, kieruje doradców wojskowych do Azji, Afryki, na Kubę…

— Co byście powiedzieli na propozycję skierowania was do X Zarządu Głównego?

— Byłby to dla mnie najwyższy zaszczyt.

— X Zarząd Główny posyła doradców do krajów należących do strefy klimatów gorących suchych, albo gorących wilgotnych. Co byście wybrali?

— Gorący wilgotny.

— Dlaczego?

— To jest Wietnam, Kambodża, Laos. Tam toczy się walka. W gorących suchych działania bojowe są zawieszone…

— Jesteście w błędzie, kapitanie. Walka toczy się zawsze l wszędzie. Rozejmu nigdy nie było i nie będzie. Wojna trwa bezustannie. Jawna wojna czasem przycicha, ale l u j na, nigdy. Rozważamy właśnie projekt wysłania was na wojnę. Na tajną wojnę.

— DoKGB?

— Nie.

— Czyż może być tajna wojna bez udziału KGB?

— Może.

— I tę wojnę prowadzi X Zarząd Główny?

— Nie, prowadzi ją II Zarząd Główny Sztabu Generalnego, GRU. Dla zamaskowania swojego istnienia GRU wykorzystuje najróżniejsze organizacje, także X Zarząd Główny. Skierujemy was, kapitanie, na egzaminy do tajnej Akademii GRU, ale wszystko zostanie przeprowadzone w taki sposób, jak byście mieli zostać doradcą wojskowym. X Zarząd Główny to wasza przykrywka. Wszelkie papiery i dokumenty przygotuje dla was wyłącznie ten Zarząd. On też wezwie was do Moskwy, a tam na miejscu zostaniecie przewiezieni do nas na egzaminy…

— Co będzie, jeżeli obleję? Otrząsnął się z obrzydzeniem.

— Wtedy naprawdę przekażemy was do X Zarządu i rzeczywiście zostaniecie doradcą wojskowym. Chętnie was przyjmą, podobacie im się. Ale nam też się podobacie. Jesteśmy przekonani, że zdacie egzaminy, w przeciwnym razie ta rozmowa nie miałaby miejsca.

— Wszystko jasne, towarzyszu generale.

— Skoro tak, to pozostały pewne niezbędne formalności. Wyciągnął z sejfu szeleszczącąjak nowiutki banknot kartkę papieru opatrzoną godłem i nadrukiem „Ściśle tajne”.

— Przeczytajcie i podpiszcie.

Na kartce — dwanaście zwięzłych punktów. Każdy zaczyna się od słów: „Zabrania się” i kończy się surową przestrogą: „grozi najwyższy wymiar kary”. Konkluzja brzmi: „Wszelka próba ujawnienia tego dokumentu lub jego dowolnego fragmentu podlega karze śmierci”.

— Przeczytaliście?

W odpowiedzi skinąłem tylko głową. Podsunął mi pióro. Złożyłem podpis i kartka zniknęła w czeluści sejfu.

— Do zobaczenia w Moskwie, kapitanie.


XVI

Po zdaniu wszystkich papierów i akt młodziutkiemu starszemu lejtnantowi, zjawiłem się w gabinecie mojego byłego już dowódcy:

— Towarzyszu generale, kapitan Suworow melduje się w związku z przeniesieniem do X Zarządu Głównego Sztabu Generalnego.

— Siadaj. Usiadłem.

Długo patrzy mi w oczy. Wytrzymuję jego wzrok. Jest zebrany w sobie i poważny.

— Decydujesz się, Wiktor, na bardzo poważny krok. Biorą cię do Dziesiątki, ale myślę, że to tylko parawan. Sądzę, że wezmą cię gdzieś wyżej. Może nawet do GRU. Do Akwarium. Po prostu na razie nie mają prawa rozmawiać z tobą na te tematy. Ale zapamiętaj moje słowa, przyjdziesz do X Zarządu, a zabiorą cię gdzieś indziej. Na pewno tak się stanie. Jeżeli moja ocena sytuacji jest trafna, czekają cię bardzo trudne egzaminy. Jeżeli chcesz je zdać, musisz w każdej sytuacji być sobą. Jest w tobie coś występnego, coś zepsutego, ale nie staraj się tego ukryć.

— Nie będę tego ukrywać.

— I bądź dobry. Staraj się zawsze być dobrym. Przyrzekasz mi? Jeżeli będziesz zmuszony zabić człowieka, bądź dobry! Uśmiechaj się do niego, zanim go zabijesz.

— Postaram się.

— Ale jeżeli ciebie będą zabijać, nie skowycz i nie płacz. Tego ci nie wybaczą. Uśmiechaj się, gdy będą cię zabijać. Uśmiechaj się do kata. Tym się unieśmiertelnisz. Tak czy owak każdy z nas prędzej czy później zdechnie. Zdychaj jak człowiek, Witia. Zdychaj z godnością.

Następnego dnia zielony autokar dowiózł grupę oficerów na odludną stację kolejową, gdzie formowano wojskowy eszelon. Wszystkich wzywał do Moskwy X Zarząd Główny Sztabu Generalnego. Wszystkich czekała przyszłość wojskowych doradców w Wietnamie, w Algierii, w Jemenie, w Syrii, w Egipcie. W tej grupie byłem też ja. Od tej chwili dla wszystkich moich przyjaciół, kolegów, przełożonych i podwładnych po prostu przestałem istnieć. Pierwszy punkt dokumentu, który podpisałem zabraniał mi jakichkolwiek kontaktów z kimkolwiek, kogo znałem w przeszłości.

Загрузка...