Rozdział 3

I

Najważniejsza część wyposażenia żołnierza Specnazu to obuwie. Nie licząc, oczywiście, spadochronu.

Magazynier, który, sądząc po bliźnie na policzku, sam swego czasu robił w dywersji, wydał mi parę butów i teraz oglądam je z zaciekawieniem. Nie są to półbuty ani buty z cholewami. Coś pomiędzy. Hybryda, skrzyżowanie najlepszych właściwości obu rodzajów. W rejestrach buty te figurują pod nazwą Ob-S — obuwie skokowe. Tak też będziemy je nazywać.

Buty te, wykonane z grubej miękkiej skóry wołowej, są znacznie lżejsze, niż wyglądają. Na każdym bucie masa pasków i zapięć: dwa paski wokół pięty, jeden szeroki wokół stopy, dwa — wokół goleni. Paski również bardzo miękkie. But jest sumą tysiącletnich doświadczeń. Przecież tak szykowali się do wypraw nasi przodkowie: owijali stopy miękką skórą i ściskali rzemieniami. Moje obuwie to właśnie miękka skóra i rzemienie.

Jednakże przodkowie nasi nie mieli pojęcia o takich podeszwach. Podeszwy są grube, szerokie i miękkie. Ale miękkie wcale nie oznacza, że mało odporne. Każda podeszwa zawiera trzy tytanowe płytki, zachodzące jedna na drugą, jak rybie łuski — bardzo wytrzymałe i zarazem elastyczne. Takie łuski wykonane z tytanu stosuje się w kuloodpornych kamizelkach. Żaden pocisk ich nie przebije. Naturalnie, nie wstawiono ich w te podeszwy, by chroniły od pocisków. Te płytki tytanowe mają ochraniać stopę przed kolcami i szpikulcami, porozrzucanymi najczęściej wokół obiektów pod specjalnym nadzorem. Gdyby zaszła potrzeba, na tych podeszwach można biegać nawet po rozżarzonych węglach. Płytki odgrywają ponadto jeszcze jedną istotną rolę: wystają nieco poza krawędź podeszwy i mogą służyć jako zaczepy do wiązań narciarskich.

Wzór na podeszwach został skopiowany z butów używanych przez naszych potencjalnych przeciwników. W zależności od terenu działania, możemy zostawiać standardowe ślady wojsk amerykańskich, francuskich, hiszpańskich, czy jakichkolwiek innych.

Ale najlepsza sztuczka na czym innym polega: obuwie dywersanta, a ściślej mówiąc Ob-S, ma obcas z przodu a podeszwę z tyłu. Tak więc dywersant idzie w jednym kierunku, a jego ślady w kierunku przeciwnym. Zrozumiałe, że obcas jest cieńszy, a podeszwa grubsza, aby nie było kłopotów z chodzeniem.

Doświadczonego tropiciela śladów oszukać się nie da. Wie doskonale, że podczas szybkiego marszu czubek buta zostawia znacznie głębszy ślad niż pięta. Ale czy wielu jest takich, którzy wpatrują się w ślady żołnierskich butów? Czy wiedzą, że czubki powinny zostawiać głębszy ślad? Czy zwrócą uwagę, że raptem pojawił się ślad, który ma wszystko na opak? A ilu z nich potrafi wyciągnąć z tego odpowiednie wnioski? Komu może w ogóle zaświtać w głowie pomysł buta z obcasem na nosku i podeszwą na pięcie? Komu przyjdzie na myśl, że skoro ślady wiodą na wschód, to znaczy, że człowiek posuwa się na zachód?

A my też nie w ciemię bici. Dywersanci jak wilki, w pojedynkę nie chodzą. I jak wilki idziemy po własnych śladach. Spróbuj, zorientuj się, ilu nas było w grupie — trzech czy stu? A gdy po tych samych śladach przemaszerowało wiele nóg, to taki szczegół jak głębokość śladu obcasa przestaje być możliwy do odróżnienia.


Do butów Ob-S nadaje się tylko jeden gatunek skarpet: bardzo grube, z czystej wełny. I gdziekolwiek byśmy się znaleźli, w tajdze czy na rozgrzanej pustyni, na nogach mamy zawsze takie same skarpety: bardzo grube, wełniane, szare. Taka skarpeta chroni stopę przed zimnem, potem i obtarciem, no i sama się nie wyciera. A żołnierz Specnazu ma w plecaku tylko jedną zapasową parę, nieważne, czy wyrusza na dzień, czy na miesiąc. Jego sprawa, jak sobie poradzi.

Bielizna lniana, cieniutka. Powinna być nie nowa, ale już trochę używana i przynajmniej raz wyprana. Na tę cienką bieliznę osobistą zakłada się „siatkę” — drugą parę bielizny, utkaną z grubych miękkich sznurków grubości palca. Tym sposobem między odzieżą wierzchnią i bielizną stale pozostaje niemal centymetrowa warstwa powietrza. Mądra głowa to wymyśliła. W razie upału, kiedy pot spływa po rozpalonym ciele, ta siatka jest jedynym ratunkiem. Ubranie nie lepi się do ciała, warstwa powietrza służy za doskonałą wentylację. Gdy nastaje chłód, ta sama warstwa utrzymuje ciepło, jak pierzyna, i w dodatku nic nie waży. Ale to nie wszystko: żądła komarów trafiają w pustkę, nie sięgają ciała. Żołnierz Specnazu tylko w ostateczności wyjdzie na otwartą przestrzeń. Bagno i las sąjego żywiołem. Godzinami czai się na torfowisku, albo w parzących pokrzywach, otoczony chmarami brzęczących komarów. I sznurkowa siatka jest jego zbawieniem. Dopiero na tę siatkę zakłada się bluzę i spodnie — zielone, bawełniane. Szwy wszędzie potrójne. Kurtka i spodnie miękkie, ale bardzo solidne. Na przegubach, na łokciach i kolanach, na ramionach — wszędzie potrójna, wzmacniająca warstwa materiału.

Na głowie żołnierz Specnazu nosi hełm-pilotkę. Zimą — ze skóry i futerka, z jedwabną podkładką, latem — bawełniany. Hełm składa się z dwóch części: pilotki i maski. Pilotka nie powinna nigdy, pod żadnym pozorem i w żadnych warunkach zsuwać się z głowy, nawet podczas desantu. Z zewnątrz musi być zupełnie gładka, bez jakichkolwiek sprzączek, pasków czy występów, bowiem w chwili skoku znajduje się przy samym spadochronie. Na hełmie nie może być niczego, co mogłoby przeszkodzić w płynnym otwarciu czaszy lub zahaczyć o olinowanie, dlatego ściśle przylega do czaszki, szyi i brody, pozostawiając odsłonięte tylko oczy, nos i usta. W razie silnych mrozów, a także podczas wykonywania zadania, na twarz zakłada się osłonę maskującą, czyli maskę.

Żołnierz Specnazu ma również kurtkę: grubą, ciepłą, lekką, nieprzemakalną. Może taplać się w niej w bagnie — nie przemoknie, może spać na śniegu — nie przemarznie. Długość kurtki — do połowy uda — nie krępuje ruchów w marszu, ale też gdyby przyszło spędzić kilka dni z rzędu na lodzie, wówczas może służyć za siedzenie. Z dołu kurtka jest szeroka. To bardzo ważne podczas biegu, albo w szybkim marszu: zapewnia wentylację. W razie potrzeby można jednym ruchem ściągnąć dół kurtki tak, by szczelnie oblegała nogi, zatrzymując ciepło. Dawniej żołnierze Specnazu mieli takie same spodnie — grube, ciepłe. Okazały się niepraktyczne. Podczas forsownego kilkudniowego marszu powodowały zaburzenia całej wentylacji. Nasi mądrzy przodkowie nigdy nie szyli sobie futrzanych spodni. Zamiast tego nosili długie do pięt futra. Wiedzieli, co robią. Futrzane spodnie przyprawiają o siódme poty, a futro — nigdy. Obecnie wykorzystano doświadczenie wieków, i żołnierz Specnazu ma wyłącznie kurtkę, do której w razie konieczności przypina się długie poły, chroniące ciało do samych pięt: zawsze ciepło, nigdy gorąco. Można je łatwo odpiąć, a zrolowane zajmują w bagażu żołnierza Specnazu bardzo niewiele miejsca.

Do niedawna kurtki można było nosić na dwie strony. Z jednej strony były w kolorze białym, z drugiej — w kolorze ochronnym. Ale to też nie było praktyczne. Kurtka winna być od podszewki delikatna, jak skóra kobiety, a z zewnątrz szorstka jak skóra nosorożca. Dlatego obecnie kurtek nie wywija się na dwie strony. Są delikatne od środka, a po wierzchu szorstkie, w kolorze jasno-burym, jak zeszłoroczna trawa, albo jak przybrudzony śnieg. Trzeba przyznać, że barwę dobrał ktoś bardzo trafnie. A gdyby zaszła potrzeba, na kurtki można narzucić lekkie białe pałatki maskujące.


Całe wyposażenie żołnierza Specnazu mieści się w PD — plecaku desantowym. Plecak, podobnie jak cała odzież i wyposażenie dywersanta, ma kolor jasnobury. Jest to niewielki prostokątny tornister, wykonany ze sztywnego materiału. Aby nie odciągał ramion do tyłu, nadano mu specyficzny kształt: płaski, szeroki i wysoki. Uchwyty i paski umożliwiają zaczepienie go na różne sposoby: można nosić go na piersi, na barkach, można opuścić na same pośladki i zaczepić na pasku, pozwalając wytchnąć obolałym plecom.

Gdziekolwiek wyrusza żołnierz Specnazu, ma zawsze do dyspozycji tylko jedną manierkę z wodą: 810 g. Poza tym ma ze sobą flakonik z malutkimi brunatnymi pastylkami odkażającymi. Taką tabletkę można wrzucić do wody zanieczyszczonej ropą czy mydlinami, albo skażonej bakterią czerwonki, i po upływie minuty cały osad opada na dno, a górna warstwa nadaje się do picia. Uzyskana w ten sposób woda pitna ma obrzydliwy smak i silny zapach chloru. Ten kto wie, co znaczy prawdziwe pragnienie, pije taką wodę z największą rozkoszą.

Kiedy żołnierz Specnazu wyrusza na akcję — na tydzień, na miesiąc, czas nie gra roli — ma w plecaku zawsze taką samą rację żywności: 2.765 g. Czasem w trakcie operacji samolot podrzuci mu trochę jedzenia, wody i amunicji. Może się też zdarzyć, że nie podrzuci, i wtedy zdany jest na własne siły. Prawie trzy kilogramy żywności to bardzo dużo, jeśli uwzględni się niezwykle wysoką kaloryczność specjalnie opracowanego i przygotowanego pokarmu. Gdy go zabraknie, wówczas trzeba samemu zadbać o wyżywienie. Można upolować jelenia albo dzika, można łowić ryby, można jeść jagody, grzyby, jeże, żaby, żmije, ślimaki, dżdżownice, można robić wywar z kory brzozowej i żołędzi, można… a mało to rzeczy może zjeść wygłodzony człowiek, bogaty w doświadczenia tysiącleci?!

Oprócz żywności żołnierz Specnazu ma w plecaku cztery pudełka zapałek saperskich, wodoodpornych, zapalających się na wietrze i w deszczu. Ma też sto pastylek suchego paliwa. Nie wolno mu pod żadnym pozorem rozpalać ogniska; grzeje się i szykuje strawę przy płomyku pastylki. Płomyk jak od świeczki, tyle że bardziej odporny na wiatr. Ma też w plecaku ze dwadzieścia innych tabletek, na wypadek różnych dolegliwości i zatruć.

Poza tym w plecaku — jeden ręcznik, szczotka i pasta do zębów, żyletka, tubka mydła w płynie, haczyk wędkarski i żyłka, igła z nitką. Żołnierz Specnazu nie używa grzebienia. Przed zrzutem jest strzyżony na zero — głowa mniej się poci i zlepione włosy nie przesłaniają oczu. Po miesiącu włosy odrastają, ale nie na tyle, by trzeba było tracić bezcenne miejsce na grzebień. I tak ma wystarczająco dużo do niesienia.

Istnieją dwa warianty uzbrojenia żołnierza Specnazu: uzbrojenie kompletne i wariant lżejszy.

Uzbrojenie kompletne składa się z karabinu samoczynnego Kałasznikowa AKMS i 30O naboi. Niektóre karabiny wyposażone są dodatkowo w tłumik PBS, oraz NSP-3 — noktowizor. Podczas zrzutu karabin spoczywa w futerale, by nie przeszkadzać w otwarciu spadochronu. Aby zaraz po wylądowaniu żołnierz Specnazu nie był bezbronny, dysponuje pistoletem wytłumionym PB-8 i 32 nabojami. Ponadto na prawym podudziu ma zawieszony ciężki dywersyjny nóż, a na lewym cztery zapasowe ostrza. Dywersyjny nóż to nie zwyczajny nóż. W klindze ma ukrytą mocną sprężynę. Można ją odbezpieczyć, po czym nacisnąć przycisk i ostrze z przeraźliwym świstem wystrzeli do przodu, odrzucając rękę z pustą rękojeścią. Ciężkie ostrze wylatuje na 25 metrów. Jeżeli trafi w drzewo, nie zawsze daje się wyciągnąć, i wtedy żołnierz Specnazu wstawia w uchwyt nowe zapasowe ostrze, ciężarem całego ciała napierając na rękojeść, by pokonać opór sprężyny. Następnie przekręca bezpiecznik i z noża dywersyjnego może znowu korzystać jak z każdego innego: kroić nim ludzi i chleb, używać go jako pilnika, albo nożyc saperskich do cięcia zasieków. Uzbrojenie kompletne uzupełnia sześć granatów, plastik wybuchowy, miny kierunkowe lub inna ciężka broń.

Lżejszy wariant uzbrojenia przysługuje oficerom i radiotelegrafistom. Zawiera karabin i 120 naboi, pistolet z tłumikiem oraz nóż. Wszystko to wydaje mi z magazynu tenże doświadczony eks-komandos. Pistolet mam prawdziwy. Ruszam z grupą dywersantów jako obserwator i dlatego nie muszę strzelać. Ale jestem też oficerem wywiadu, więc muszę czuć na ramieniu ciężar karabinu i amunicji. Dlatego dostałem karabin szkoleniowy. Wygląda tak samo jak broń bojowa, tyle że jest już mocno sfatygowany i spisany ze zbrojowni. W komorze nabojowej ma przewiercony otwór i wybity napis „szkoleniowy”. Przerzucam broń przez ramię. Od lat już nie zdarzyło mi się dźwigać karabinu z dziurą w komorze. Od takiej broni zaczynają służbę najmłodsi rekruci i kursanci wojskowych uczelni.

Naturalnie, nie czuję się żółtodziobem. Ale mimo wszystko w jednostce Specnazu jestem nowicjuszem. Po otrzymaniu karabinu z dziurką raptem zupełnie machinalnie postanawiam sprawdzić, czy nie zrobili ze mnie jelenia. Jednym ruchem zrzucam plecak, otwierani, z niewielkiej kieszonki wyciągam łyżkę. W łyżce, podobnie jak w zamku karabinowym, wywiercona dziura i identyczny napis: „szkoleniowa”.

— Wybaczcie, towarzyszu lejtnancie — stary wyga robi speszoną minę. — Niedopatrzenie.

Jest zawiedziony, że nie jestem w armii od wczoraj, że znam te wszystkie oklepane kawały i wykazałem czujność. Wzywa swojego pomocnika, młodziutkiego żołnierzyka, i w mojej obecności strofuje go za nieuwagę. I on i ja rozumiemy doskonale, że młodzik nie ma z tym nic wspólnego, że „łyżkę szkoleniową” podsunął mi sierżant we własnej osobie. Sierżant rozkazuje z miejsca wyrzucić łyżkę, żeby uniknąć głupich żartów na przyszłość. Wiem, rzecz jasna, że nie pozbędą się jej za żadne skarby. Posłuży jeszcze wielu pokoleniom żołnierzy Specnazu. Ale porządek musi być. Sierżant musi wydać odpowiednie dyspozycje, a młody żołnierz musi zostać skarcony. Sierżant natychmiast podaje mi inną łyżkę. Żart się nie udał, ale widzi, że mam poczucie humoru, znam się na żołnierskich dowcipach i starych tradycjach: w wojsku nie należy obrażać się na żarty. Znowu jest poważny i rzeczowy:

— Powodzenia, starszy lejtnancie.

— Dziękuję, sierżancie.


II

W Armii Radzieckiej każdy składa swój spadochron własnoręcznie. Odnosi się to także do generałów; nie wiem, czy Margiełow skakał po tym, jak został mianowany generałem armii, ale będąc jeszcze generałem-puł-kownikiem — skakał. Wiem to na sto procent. Prócz Margiełowa w wojskach powietrznodesantowych jest bardzo wielu generałów, i wszyscy skaczą. Są również dziesiątki generałów w wywiadzie wojskowym, i ci z nich, którzy jeszcze skaczą, sami składają swoje spadochrony. To bardzo rozsądne. Jeżeli walniesz w kalendarz, będzie to wyłącznie twoja wina. A żywi nie ponoszą za ciebie żadnej odpowiedzialności.

Wszystkie spadochrony są przechowywane w magazynie, złożone, zapieczętowane, zawsze gotowe do użycia. Na każdym spadochronie — napis na jedwabiu: „Szeregowiec Iwanów. Spadochron składałem osobiście”.

Jeśli nie zrywa nas nocny alarm, jeśli udajemy się na zaplanowane ćwiczenia, z pełnym cyklem przygotowawczym, to wszystkie spadochrony zostaj ą rozłożone i złożone od nowa. I znowu każdy podpisuje: „Spadochron składałem osobiście”.

Składanie odbywa się w warunkach identycznych jak te, w jakich wypadnie skakać. A skakać trzeba będzie na mrozie, toteż składamy na mrozie. Szósta rano.

Dziś cały batalion składa spadochrony. Na szerokim placu, odgrodzonym wysokim płotem od ciekawskich spojrzeń postronnych żołnierzy.

Rozłożyliśmy spadochronowe stoły. Stół spadochronowy to nie zwyczajny stół. Jest to po prostu podłużna płachta brezentu, rozścielonego na betonie i umocowanego za pomocą specjalnych kołków. Składanie odbywa się dwufazowo. Najpierw we dwóch składamy twój spadochron: ty kierujesz, ja pomagam. Następnie złożymy mój, i role się odwrócą. Później złożymy twój zapasowy, znowu ty będziesz dyrygować, wreszcie mój zapasowy, i wtedy kieruję ja. Niektórych z nas zrzucą nie z dwoma, ale z jednym spadochronem. Komu przypadnie to w udziale — na razie nie wiadomo. I dlatego każdy szykuje dwa spadochrony.


Zaczęło się.

Czynność numer jeden: rozciągamy czaszę i linki na stołach spadochronowych. Do każdej kompanii przydzielony jest oficer, pełniący obowiązki zastępcy dowódcy kompanii ds. służby spadochronowo-desantowej — zastępca ds. SSD. On wydaje komendy. On też kontroluje dokładność ich wykonania. Po sprawdzeniu, że wszyscy wykonali pierwszy rozkaz, wydaje następny: — Zamocować szczyt czaszy! — I znowu rusza wzdłuż rzędów, kontrolując jego należyte wykonanie. Każdy z nas ma za sobą wielkie doświadczenie w układaniu spadochronów. Ale jesteśmy tylko ludźmi. Każdy może się omylić. Jeżeli błąd zostanie odkryty, spadochron będzie ponownie rozłożony i zacznie się układanie od początku. Pierwsza czynność. W porządku. Druga czynność… Kompania cierpliwie czeka, nim ten kto się pomylił wykona wszystko od początku i dogoni pozostałych. Czynność siedemnasta. A mróz — trzaskający…

Razem z całym batalionem w układaniu spadochronów biorą udział oficerowie wydziału wywiadowczego Armii. Zostaliśmy wyznaczeni na obserwatorów. A więc i nas czeka wielotygodniowy marsz przez śniegi z żołnierzami Specnazu…

Zimą wcześnie zapada zmrok. Kończymy składanie spadochronów przy świetle reflektorów, w mroźnej mgle. Za chwilę ruszymy do ciepłych koszar, a nasze spadochrony pozostaną na mrozie, pilnie strzeżone przez wzmocnioną wartę. Gdyby wniesiono je do zamkniętego pomieszczenia, na wyziębionym materiale osiadłyby niedostrzegalne gołym okiem kropelki wilgoci. A nazajutrz, na mrozie, te kropelki zamieniłyby się w drobniutkie lodowe igiełki, które wpiłyby się w warstwy jedwabiu. To śmierć. Prosta wydawałoby się sprawa. Oczywista dla każdego, nawet najmłodszego żołnierza. A jednak zdarza się czasem, że giną żołnierze Specnazu wszyscy jak jeden mąż. Całym plutonem, całą kompanią. Omyłek, możliwych podczas układania i składania są setki. Zapłata zawsze ta sama — życie.

Skostniałą ręką podpisuję się na jedwabnych paskach obu moich spadochronów: „Starszy lejtnant Suworów. Spadochron składałem osobiście”. Roztrzaskam się, a winnego znajdą. Będę to, oczywiście, ja sam.


III

Grzejemy się w przytulnym cieple koszar. Potem późna kolacja. Wreszcie ostatnie przygotowania. Wszyscy są już ostrzyżeni na zero. Teraz kolej na łaźnię. Wygrzejcie, chłopcy, swoje kosteczki, nieprędko nadarzy się wam następna okazja na ciepłą wodę. I spać. Już jest grubo po północy. Każdy musi wyspać się na zapas na wiele tygodni. Dla każdego po dziesięć godzin snu. Okna w koszarach szczelnie zasłonięte, żeby rano nikt się nie obudził. Każdy ma spać głębokim snem. Jest na to sposób. Położyć się na plecach, wyciągnąć się, rozluźnić całe ciało, zamknąć oczy i pod zamkniętymi powiekami wywrócić źrenice do góry. Jest to normalny stan oczu podczas snu. W tej pozycji człowiek zasypia bardzo szybko, łatwo i głęboko. Zbudzą nas bardzo późno. Nie będzie krzyku: „Kompania — pobudka! Za 30 sekund zbiórka!” Przeciwnie, kilku żołnierzy i sierżantów, którzy tym razem nie skaczą, którzy stój ą na straży kompanii, jej uzbrojenia i spadochronów, będzie cichutko podchodzić do każdego z osobna i ostrożnie budzić: „Wstawaj Kola, już czas”. Czas. Czas. Czas. Wstawajcie, chłopcy. Na nas czas.


IV

Czterdziesta trzecia grupa dywersyjna 296. wydzielonego batalionu zwiadowczego Specnazu liczy 12 osób. Ja, oficer informacji, idę z grupą jako trzynasty. Jestem obserwatorem, kontrolującym jej działania. Mam najłatwiejsze zadanie. Nie muszę podejmować żadnych decyzji. Moja rola ogranicza się do tego, by w najbardziej nieoczekiwanych momentach zadawać pytania — a to żołnierzom, a to dowódcy grupy, a to jego zastępcy. Mam ze sobą kartkę z setką pytań. Na wiele z nich nie znam na razie dokładnych odpowiedzi. Później oficerowie z trzeciej grupy pod kierownictwem pułkownika Krawcowa ustalą, kto się mylił, a kto nie.

Grupa dywersyjna dźwiga ze sobą dwie radiostacje R-351-M, aparaturę szyfrującą, aparaturę do ultraszybkiej transmisji sygnałów.

Dziś w nocy zostanie przeprowadzona potężna operacja mająca na celu oślepienie, neutralizację stacji radiolokacyjnych 8. Gwardyjskiej Armii Pancernej, przeciw której prowadzimy obecnie działania. Równocześnie na-stąpi zmasowane uderzenie rakietowe i lotnicze wymierzone w jej punkty dowodzenia i zgrupowania wojsk. W trakcie operacji zostanie zrzucony desant dwudziestu ośmiu czołowych grup dywersyjnych naszego batalionu Specnazu. Grupy mają różne zadania i zróżnicowany skład: od trzech do czterdziestu ludzi. Na czele jednych stoją sierżanci, na czele innych oficerowie. Każdej nocy będą się odbywać kolejne desanty. Od trzech do ośmiu grup w ciągu jednej nocy. Zrzuty mają się odbywać w różnych rejonach, z różnych kierunków i wysokości. ; Dziś mamy skakać z bardzo niskiego pułapu. Bardzo niski pułap — to znaczy 100 metrów. Każdy z nas ma tylko jeden spadochron. Otwarcie nie swobodne, lecz wymuszone. Przy bardzo niskim pułapie zapasowy spadochron jest zbędny.


V

Widziałeś kiedy zwierzęcy strach w ludzkich oczach? Ja widziałem. Gdy zrzucają z bardzo niskiego pułapu z wymuszonym otwarciem spadochronu. Przed startem wszystkich nas zważono wraz z całym ekwipunkiem. Siedzimy w samolocie według wagi. Najcięższy musi skakać pierwszy, za nim trochę lżejszy, i tak do najlżejszego. Chodzi o to, by ciężsi nie wpadli w czasze lżejszym i nie tłamsili ich spadochronów. Jako pierwszy ruszy wysoki radiotelegrafista o wystających kościach policzkowych. Nazwiska nie znam. W grupie ma przydomek Łysy Tarzan. Jest to potężne ponure chłopisko. W grupie znalazłoby się paru cięższych od niego, ale jego zważono z radiostacją, wyszło, że najcięższy, więc pójdzie pierwszy. Za nim skacze jeszcze jeden radiotelegrafista o przezwisku Brat Jewłampij. Trzeci według wagi figuruje Czyngis-chan — szyfrant grupy. Tę pierwszą trójkę czeka bardzo trudny skok. Każdy z nich ma ze sobą kontener zawieszony na długiej, 15-metrowej lince. Skaczą, przyciskając ciężki, nieporęczny pojemnik do piersi, a po otwarciu spadochronu zrzucają go w dół. Kontener leci razem ze spadochroniarzem, tyle że pierwszy uderza o ziemię, po czym skoczek staje się jakby lżejszy i w ostatnich ułamkach sekundy jego prędkość spadania nieznacznie maleje. Ląduje tuż koło kontenera. Prędkość i podmuchy wiatru spychają spadochroniarza i dlatego prawie nigdy nie ląduje na kontenerze. Niewielka to pociecha. Skok z kontenerem to wyjątkowo ryzykowna rzecz, szczególnie z bardzo niskiego pułapu. Jako czwarty pójdzie zastępca dowódcy, starszy sierżant Drozdów. Jest największy w grupie. Wołają nań Piącha. Patrzę na jego tytaniczne łapska i rozumiem, że lepiej nie sposób wymyśleć. Ale człowiek! Ogromniasty. Że też natura zrodzi takie dziwo! Zaraz za Piącha ruszy dowódca grupy lejtnant Jelisiejew. Też potężny, choć daleko mu do swego zastępcy. Lejtnanta nazywają 43-1 — od numeru grupy. Oczywiście, też ma jakiś przydomek, ale czyż w obecności jednego oficera ktokolwiek ośmieli się wypowiedzieć na głos przezwisko drugiego?

A za dowódcą siedzą mocarnej postury, zbudowani jak szafy szeregowcy Specnazu: Kańczug, Wampir, Żelazko, Mikołaj Trzeci, Negatyw, Szopen, Carl de la Duchesse. Oczywiście, mnie też jakoś między sobą nazywają, ale oficjalnie nie mam żadnego pseudo, tylko numer 43-K. Znaczy się kontrola.

W 43. grupie dywersyjnej jestem najmniejszy i najlżejszy. Dlatego wypadło, że jako ostatni mam opuścić samolot. Ale to nie znaczy, że siedzę na samym końcu. Przeciwnie, siedzę przy samym włazie desantowym. Ten kto skacze ostatni, pełni funkcję wypuszczającego. Stojąc przy włazie wypuszczający w ostatnim momencie sprawdza, czy wszystko jest jak należy i w razie konieczności ma prawo w każdej chwili przerwać desantowanie. Trudna jest rola wypuszczającego, choćby dlatego, że siedzi w samym ogonie, jak na scenie: wszystkie spojrzenia skierowane są na niego. Gdzie spojrzę, widzę utkwione we mnie oczy komandosów. We wszystkich oczach obłęd. Nie, nie we wszystkich: dowódca grupy drzemie spokojnie, rozluźniony. Ale z oczu całej reszty bije lekkie szaleństwo. Dobrze jest skakać z trzech tysięcy! Pysznie! A tutaj tylko sto. Niejedną sztuczkę wymyślono dla stłumienia strachu, ale gdzież się przed nim skryjesz? Ten strach jest tuż-tuż. Siedzimy razem w uścisku.

Gwałtowna zmiana ciśnienia zatyka uszy, samolot gwałtownie zniża lot. Tuż obok migają wierzchołki drzew. Przypadła mi w udziale fatalna rola: każdy skoczek ma linkę otwierającą spadochron przypiętą do centralnej liny, i tylko mój zaczep zwisa luźno na piersi. Po przepuszczeniu pozostałych muszę w ostatniej chwili zatrzasnąć karabińczyk nad głową. A jeśli nie trafię? A jeżeli rozgorączkowany wyjdę, nie zdążywszy go zapiąć? Będzie już za późno na ręczne otwieranie spadochronu: ziemia pędzi pod samymi nogami. Nagle wyobraziłem sobie, że spadam w dół bez spadochronu. Jak kot z rozpostartymi łapami. Ale będzie krzyku! Słyszę w uszach mój przedśmiertelny wrzask i ogarnia mnie niepohamowany śmiech. Komandosi patrzą wyrozumiale: obserwator wpadł w histerię. A to wcale nie histeria. Po prostu śmiać mi się chce.

Niebieska żarówka nad włazem zamigotała nerwowo.

— Wszyscy wstać! Skłon.

Pierwszy skoczek Łysy Tarzan pochylił się do przodu, wysuwając prawą nogę dla lepszej równowagi. Brat Jewłampij całym ciężarem ciała wparł się w jego plecy. Trzeci wparł się w plecy drugiego, i tak cała grupa, sklejona w jedną całość zamarła w oczekiwaniu. Na dany sygnał ci z tyłu będą napierać na stojących z przodu, i wszyscy niemal równocześnie wylecą przez szeroki właz. Dobrze mają, mnie nikt nie popchnie.

Gigantyczne skrzydła pokrywy włazu z lekkim zgrzytem rozsunęły się na boki. Mróz bije w twarz. Noc bezksiężycowa, ale śnieg jaskrawy, oślepiający. Wszystko widać jak w dzień. Ziemia tuż-tuż. Krzaki i leśne przecinki galopują, jak oszalałe. JAZDA!

— Chłopaki! JAZDA!!!

Niczego gorszego ludzkość nie wymyśliła. Przemknęły oczy ogarnięte szaleństwem. Syrena wyje, jak ginący zwierz. Ten ryk rozdziera uszy. Twarze wykrzywia grymas. Każdy krzyczy jedno straszne słowo: JAZDA! Nie sposób się wykręcić. Z tyłu bezlitosny napór. Ci z przodu posypali się w mroźną mgłę. Strumień wiatru wywraca każdego do góry nogami. JAZDA!!! Ci z tyłu, pchani instynktem stadnym, też wylatują w czarny śnieżny wicher. Podrzuciłem rękę w górę. Pstryk. I wypadam w lodowaty mrok. Tu porządny człowiek nie ma czego szukać, tu tylko diabły i wiedźmy na miotłach, no i Witia Suworow ze swoim spadochronem.

Przy bardzo niskim pułapie wszystko dzieje się równocześnie: głowa w dół, palący mróz nahajką po pysku, nogi w górę, potężne szarpnięcie za kark, nogi w dół, wiatr za pazuchę, pod futrzaną kamizelkę, uderzenie w nogi, sztywnym spadochronowym olinowaniem znów po pysku, a w rękawicach i w rękawach aż po łokcie gorący śnieg, i od razu zaczyna topnieć. Obrzydlistwo…

Spadochrony zakopaliśmy pod śniegiem, z wierzchu posypaliśmy jakimś świństwem. To żeby zmylić psy. Cała miejscowa milicja, KGB, Jednostki MWD{MWD (Ministierstwo Wnutriennych Diel) — Ministerstwo Spraw Wewnętrznych (przyp. tłum.).} — wszyscy biorą udział w ćwiczeniach. Wszystkich rzucono przeciw naszym nieszczęsnym grupom. A nam jakby związano ręce. Gdyby to była wojna, zdobylibyśmy kilka transporterów, albo innych pojazdów — i w teren. Ale wojny nie ma, i zabroniono nam kategorycznie zdobywać środki transportu. Drakoński rozkaz: na nogach, tylko na nogach, byle dalej od psów.

Narty mamy krótkie, szerokie. Od spodu wykończone prawdziwym lisim futerkiem. Narty świetnie suną do przodu, a w tył poślizgu nie ma. Lisie futro staje pod włos i doskonale hamuje. Specjalne wyposażenie Specnazu. Takie narty często w ogóle nie zostawiają śladów, zwłaszcza na ubitym zleżałym śniegu. Są szerokie, więc się nie zapadają. Z takich nart można nawet zbudować na śniegu małą kryjówkę: futrem do wewnątrz — spać, chłopcy, po kolei. Ale co najważniejsze, narty nie zamarzają, nie pokrywają się zlodowaciałą skorupą.


VI

Nad ranem opadliśmy z sił. Trzy godziny wycofywaliśmy się z rejonu zrzutu, klucząc i zacierając ślady. Kurtki przemoczone. Twarze zaczerwienione. Pot spływa strumieniami. Serce łomocze, jakby chciało się wyrwać z piersi. Język wywalony, jak u psa w upał. Takie są zawsze początki. Za trzy, cztery dni już się wciągniemy i będzie szło jak po maśle. Pierwszy dzień jest zawsze bardzo ciężki. Pierwsza noc i dwie kolejne doby — straszne. Później już z górki.

— Psy we wsi szczekają. To zły znak. Na pewno obcy ludzie.

Tyle wie każdy głupi. Któż inny mógłby w tej głuszy i tak wczesną porą rozdrażnić wiejskie psy?

— Obejdziemy. Ruszamy w lewo.

— Po lewej zasadzka KGB. O, w tamtym lasku. Ptaki krążą nad drzewami.

Też racja. Kto je oderwał w powietrze w taki mróz? Ptaki o tej porze siedzą na gałęziach, nastroszone, pokryte szronem. Jasne, że w tamtym kierunku droga odcięta. Pozostaje jedynie marsz przez wąwozy i wiatrołomy. Droga dla wilków i dywersantów z grupy Specnazu.

— Gotowi? Naprzód.


VII

Normy okrutne. Osiem kilometrów na godzinę.

Wieczór. Mróz tężeje. W ciągu dnia przeszliśmy 67 kilometrów, w tym dwa odpoczynki. Czas, by znowu walnąć się w śnieg.

— Ni cholery, darmozjady — syczy dowódca. — Wczoraj trzeba się było wyspać.

Dowódca wściekły. Grupa nie wytrzymuje tempa marszu. Grupa też wściekła. Zapada noc. To źle. W ciągu dnia grupa może przyczaić się w śniegu, w krzakach, w moczarach — i przeczekać. Ale nigdy w nocy. Noc została wymyślona do pracy. Jesteśmy jak prostytutki — pracujemy po nocach. Jeżeli w dzień nie wypocząłeś, w nocy nie masz na co liczyć.


— Nie żreć śniegu! — wrzeszczy dowódca. — Nogi powyrywam!

To nie do mnie. To groźby pod adresem Czyngis-chana i Żelazka. Mnie zobowiązuje pełniona funkcja. Obserwator. Nie wolno mi brać śniegu do ust. Gdybym nie był obserwatorem, już po cichutku nałykałbym się białej wilgoci. Całymi garściami wpychałbym do gęby. Gorąco. Strumyki potu spływają po czole. Całe szczęście, że czaszka wygolona, bo miałbym na głowie jeden wielki kołtun. Kurtki parują na plecach. Wszystko przepocone, wszystko skute mrozem. Całe ubranie zesztywniałe, jakby z desek uszyte. Przed oczami — pomarańczowe kręgi. Grupa nie wytrzymuje tempa marszu… Nie żreć śniegu!… Powyrywam!… Nie gap się daleko przed siebie — zdechniesz. Lepiej patrzeć pod nogi, cały czas — do ogłupienia. Machinalnie przestawiasz narty, nie irytuje nieosiągalny horyzont.

— Osły patentowane! Lenie! — wścieka się dowódca. — Patrzeć przed siebie! Wpadniemy w zasadzkę! Negatyw przegapił światełko po lewej. Uważaj, Negatyw, kijem zęby ci porachuję.

— Naprzód, dupy wołowe!


VIII

Świta. W mroźnej mgle nad liliowymi wierzchołkami jodeł wypłynęło kosmate, nadęte słońce. Mróz hula w leśnych przesiekach.

Leżymy w zagajniku. Drugi raz tej nocy. Czekamy na powrót wysłanej na rozpoznanie czujki. Twarze trupio blade. Nogi jak kłody. Trzeba unieść je do góry, żeby krew odpłynęła. To przynosi ulgę. Radiotelegrafiści leżą plecami na śniegu, nogi opierają o swoje kontenery. Pozostali też trzymają nogi w górę. Od zrzutu minęła doba. Cały czas w marszu. Co trzy, cztery godziny stajemy na kwadrans odpoczynku. Dwóch obserwuje sytuację, dwóch wyrusza na zwiad. Reszta kładzie się na plecach i z miejsca zasypia. Carl de la Duchesse odrzucił głowę, spod rozpiętej kurtki wypływa obłoczek pary. Płatek śniegu o nadzwyczaj regularnych kształtach powoli opadł na jego odsłoniętego gardło i zaraz się rozpłynął. Oczy mi się kleją. Jakby ktoś nasypał popiołu pod powieki. Dobrze by było zmrużyć oczy, zamknąć je i nie otwierać jakieś sześćset minut. Dowódca grupy trze podbródek, zły znak. Jest w parszywym humorze. I zastępca jego Piącha też ponury. W kierunku węzła łączności armii pancernej sunęło równocześnie z różnych stron pięć grup dywersyjnych. Rozkaz był prosty: ci, którzy do trzeciej nad ranem zdołają dotrzeć do węzła, o godzinie 3.40 ruszą do ataku. Ci, którzy nie zdążą na czas nie wezmą udziału w akcji, obejdą węzeł łączności wielkim łukiem, po czyni ruszą do następnego celu. Nasza 43. grupa nie zdążyła. Dlatego ponury jest dowódca. Z oddali dobiegają odgłosy wybuchów i długie serie z broni maszynowej. To znaczy, że strzelają z bliskiej odległości. Dystans zerowy. Co najmniej trzy grupy dotarły na czas. Ale choćby zdążyła tylko jedna grupa, zdjęła wartę i pojawiła się w węźle łączności u schyłku lodowatej nieprzytulnej nocy… O, jedna grupa może masę zwojować przeciw węzłowi łączności, ogrzanemu w ciepłych kontenerach, przeciw spasionym łącznościowcom-okularnikom, przeciw rozpustnym i zawistnym telegrafistkom. Przykro dowódcy, że jego żołnierze nie zdążyli do tak ponętnego celu. Jest przekonany, że grupa lejtnanta Złego dotarła na czas. Pewnie i starszy sierżant Rek zdążył swoich chwatów doprowadzić na miejsce. Rek, to znaczy Rekin. Starszy sierżant ma zęby ostre, mocne, ale nierówne, jakby rosły w dwóch rządach. Dlatego właśnie obdarzono go mianem Rekina. A może nie tylko dlatego. Zgrzyta nasz dowódca zębami. Jest oczywiste, że dzisiaj grupie nie popuści. Trzymać się, dupy wołowe.


IX

Śpimy. Mija jedenasta doba tej operacji. W ciągu dnia nie sposób wychylić głowy. Śmigłowce latają bez przerwy. Na wszystkich drogach posterunki. Na skraju każdego lasu — zasadzka. Pojawiła się cała masa fałszywych obiektów: baterie rakietowe, węzły łączności, punkty dowodzenia. Żołnierze Specnazu ruszają do ataku — i wpadają w pułapki. Batalion stracił już dziesiątki grup dywersyjnych. Nie wiemy, ile. Co noc otrzymujemy zrzuty lotnicze: amunicję, ładunki wybuchowe, żywność, czasem spirytus. Taka troskliwość może oznaczać tylko jedno: nie zostało nas wielu. W tych dniach grupa wykryła linię radiotelefoniczną, o której istnieniu nasz sztab nie rniał dotąd pojęcia. Badając kierunek anten nadawczych i odbiorczych grupa zlokalizowała też potężny węzeł łączności i punkt dowodzenia zapleczem. Piątego dnia operacji grupa po raz pierwszy uruchomiła nadajnik, by zakomunikować o swoim odkryciu. Głównodowodzący 13. Armii osobiście wyraził nam podziękowanie, po czym rozkazał wycofać się z tego rejonu. Z pewnością został obrobiony rakietami, albo lotnictwem. Siódmego dnia grupa połączyła się z czterema innymi, tworząc oddział dywersyjny kapitana o przezwisku Czwarty Zbędny. Oddział w pełnym składzie przeprowadził atak na lotnisko, l to podczas ćwiczebnego startu pułku myśliwskiego. Bez strat oddalił się od prześladowców i rozbił się na drobne grupki. Nasza dotychczasowa 43. grupa chwilowo nie istniała, rozbita na dwie: 43-1. i 43-2. Teraz połączyły się na nowo. Ale z aktywnej pracy na razie nici: śmigłowce w powietrzu, posterunki na drogach, zasadzki w lasach, pułapki wokół obiektów strategicznych. A mimo to robimy swoją robotę: 8. Gwardyjska Armia Pancerna sparaliżowana niemal w stu procentach — zamiast prowadzić operacje bojowe zajmuje się wyłapywaniem dywersantów na własnych tyłach.

Dzień dobiega końca. Przez całą dobę nikt nas nie niepokoił. Wypoczęliśmy. Nasza grupa pozostaje niewykryta, bowiem dowódca jest przebiegły jak wąż. Okazuje się, że wołają nań właśnie Waż. Wytropił nieprzyjacielski magazyn amunicji, i pod tym magazynem koczujemy od trzech dni. Tutaj założyliśmy swoją bazę, tu przechowujemy cały ciężki sprzęt. A po nocach część grupy bez zbędnego obciążenia wyrusza na dalekie wypady, dokonuje śmiałych napaści, wraca do bazy. Wszystkie pozostałe grupy, które ukrywały się w nieprzebytych borach dawno już zostały wytrzebione. A my się jeszcze trzymamy. Trudno przeciwnikom wyobrazić sobie, że naszą bazę mają pod samym bokiem, i dlatego helikoptery nam nie dokuczają. A na zasadzki i posterunki trzeba uważać.

— No jak, dupy wołowe? Gotowi?

Grupa stoi gotowa do wymarszu. Narty przypięte, pasy i zaciski sprawdzone.

— Podskoki.

Przed wyruszeniem na akcje każdy musi podskoczyć kilka razy w miejscu, sprawdzić, czy nic nie brzęczy.

— Już czas. Naprzód.


X

Słuchaj, Szopen, wyobraź sobie, że jesteśmy naprawdę na wojnie. Zastępca dowódcy zginał, a dowódca ma przestrzeloną nogę. Ciągnąć go ze sobą, to wyrok na całą grupę, porzucić go, to samo. Nieprzyjaciel zmusi go do gadania, choćby miał mu wycinać wątrobę po kawałku. Specnaz nie wie, co to ewakuacja. Wyobraź sobie, Szopen, że przejąłeś dowodzenie grupą. Co poczniesz z rannym dowódcą?

Szopen bez słowa sięga do niewielkiej kieszonki na rękawie i wyciąga jednorazową strzykawkę: Błoga Śmierć.

— Bardzo dobrze, Szopen. Na wojnie mamy jedyny sposób przeżycia: zabijając swoich rannych własnoręcznie. — W notesie wpisuję kolejny plus.

Mija siedemnasty dzień od zrzutu. Aktywne działania prowadzi już tylko pięć, sześć grup Specnazu, w tym nasza. Grupa Rekina, grupa kapitana Złego dawno już wpadły. Dowódca 43. wyczuwa to szóstym zmysłem. Zarówno Rekin, jak Zły, to jego przyjaciele i rywale. Pewnie lejtnant Wąż myśli o nich w tej chwili, bo leciutki uśmiech pojawił się na jego twarzy.

— Gotowi? Podskoki. Dobra. Naprzód chłopcy. Już nie mówi na swoich żołnierzy „dupy wołowe”.

Загрузка...