Rozdział 9

I

W GRU powiały nowe wiatry. Pojawiły się nowe twarze. Nazwiska nowo mianowanych szefów II, VII i XII Zarządu, 8. Sektora VI Zarządu i 4. Sektora XI Zarządu są mi zupełnie obce. Sami generałowie i admirałowie. Natomiast nazwisko szefa V Zarządu znam aż nadto dobrze. Generał-lejtnant Krawców. Pięć lat temu, gdy wyruszałem do Akademii, otrzymał swój ą pierwszą generalską gwiazdkę. Teraz ma dwie, pewnie wkrótce przyjdzie trzecia. Wszyscy jego poprzednicy na tym stanowisku mieli stopień generała-pułkownika. V Zarząd! Ten nieduży, żylasty człowiek kontroluje dziś cały Specnaz. Podlegają mu siatki dywersyjne i siatki agenturalnego zdobywania informacji szesnastu okręgów wojskowych, czterech grup wojsk, czterech flot marynarki wojennej, czterdziestu jeden armii i dwunastu flotylli. Ma dziś 44 lata. Życzę powodzenia, generale.

Mnie się natomiast nie wiedzie. Wiem, że trzeba szukać dojść do tajnych informacji, lecz zwyczajnie brak mi czasu. Całe dnie i noce, świątki i piątki schodzą na ubezpieczaniu naszych agentów. Licznik w moim samochodzie dostaje kręćka. Nie ma tygodnia bez co najmniej tysiąca przejechanych kilometrów. Czasami te tysiące wskakują w przerażającym tempie, wtedy Sierioża Nesterowicz — nasz mechanik samochodowy — na polecenie Pierwszego Zastępcy podkręca licznik. Ma do tego specjalne urządzenie: pudełeczko z długą metalową linką w rurce. Gdybym był na jego miejscu, już dawno zwiałbym z tym cudeńkiem do Ameryki. Skupowałbym używane samochody, podkręcał liczniki i sprzedawał jak nowe.

Sierioża majstruje nie tylko przy moim samochodzie. W rezydenturze jest spora zgraja chartów. Każdy z nas śmiga po Europie jak Henry Kissinger.

Licznik to legitymacja wywiadowcy. Nie wolno nam pokazywać własnej twarzy. Podkręcaj, Sierioża!


II

Nawigator zaciera ręce:

— No, wchodźcie. Siadajcie. Wszyscy są? Pierwszy Zastępca obrzuca nas spojrzeniem. Przelicza. Uśmiecha się do Nawigatora:

— Wszyscy obecni, towarzyszu generale, z wyjątkiem szyfrantów, grupy kontroli radiowej i grupy nasłuchu.

Nawigator spaceruje po sali, patrzy pod nogi. Oto podnosi głowę, widać, że zadowolony. Nigdy nie widziałem go w tak doskonałym humorze.

— Dzięki wysiłkom Dwudziestego Dziewiątego nasza rezydentura zdołała zebrać informacje dotyczące systemu bezpieczeństwa na mającej się odbyć w Genewie wystawie TELECOM-75. Podobne materiały uzyskały rezydentury dyplomatyczne GRU w Marsylii, Tokio, Amsterdamie i w Delhi. Ale nasze informacje są wcześniejsze i bardziej precyzyjne. Dlatego szef GRU — Nawigator zawiesił głos, by dodać wagi końcowej frazie — dlatego szef GRU powierzył nam przeprowadzenie podczas targów masowej akcji werbunkowej!

Zawyliśmy z radości. Ściskamy dłoń Dwudziestemu Dziewiątemu. Nazywa się Kola Butenko. Jest kapitanem, jak ja. Przyjechał do Wiednia później ode mnie, a zdążył zaliczyć dwa werbunki. Wiking.

— Dwudziesty Dziewiąty!

— Tak jest, towarzyszu generale. — Kola zerwał się na baczność.

— Dobrze się spisujesz!

— Ku chwale Związku Radzieckiego!

— A teraz spokój. Na zachwyty będzie czas później. Wiecie dobrze, jak wygląda zmasowana akcja werbunkowa, nie jesteście dziećmi. Na targi wyjeżdżamy całą rezydentura, w komplecie. Wszyscy pracujemy wyłącznie przy zdobywaniu informacji. Ubezpieczanie bierze na siebie genewska rezydentura dyplomatyczna GRU generała-majora Zwiezdina i berneńska rezydentura generała-majora Łarina. W razie konieczności wyjazdu na terytorium Francji, marsylska i paryska rezydentury GRU są przygotowane do akcji ubezpieczających. Ja sprawuję ogólne kierownictwo. Na czas trwania operacji zostanie oddelegowany pod moje rozkazy szef 3. Sektora IX Zarządu Służby Informacji GRU generał-major Feklenko. Przybędzie na czele potężnej delegacji. Mikołaju Mikołajewiczu…

— Tak jest — zerwał się zastępca do spraw informacji.

— Odpowiadasz za przyjęcie delegacji, zakwaterowanie, transport.

— Oczywiście, towarzyszu generale.

— Podczas masowego werbunku stosujemy klasyczną taktykę. Jeżeli ktoś zrobi głupstwo, nie zawaham się poświęcić go dla dobra całej operacji, jak paryski rezydent GRU poświęcił swojego attache wojskowego podczas akcji na Le Bourget. Pierwszy Zastępca zapozna was z tymi członkami delegacji, z którymi będziecie pracować. Życzę powodzenia.


III

Ekspres z Moskwy przybywa do Wiednia o godzinie 17.58. Wolno przesuwają się zielone wagony. Lekki zgrzyt hamulców. — Dobry wieczór, towarzysze! Witamy na gościnnej ziemi austriackiej! — Bagażowych wołać nie trzeba, sami ściągnęli na nasz peron; wiedzą, że oficjalna delegacja radziecka nie poskąpi sutych napiwków.


Delegacja rzeczywiście potężna. Oficerowie informacji GRU, oficerowie z Komisji Wojskowo-Przemysłowej przy Radzie Ministrów{Wojenno-Promyszliennaja Komisija (WPK) — instytucja koordynująca szpiegostwo naukowo-technologiczne, odpowiedzialna za: a) gromadzenie i analizę konkretnych zapotrzebowań nadsyłanych przez ministerstwa powiązane z sektorem militarnym; b) ustalanie na ich podstawie rocznego planu dla służb specjalnych; c) przekazywanie planu do odpowiednich instancji wykonawczych (KGB, GRU, wywiady wschodnioeuropejskie); d) zbieranie wszystkiego, co owe służby zdobyły w ciągu roku szpiegowaniem i kradzieżą; e) sporządzanie rocznego bilansu płynących stąd oszczędności w sektorze badawczym i produkcji (przyp. tłum.).} ZSRR, eksperci z różnych resortów przemysłu zbrojeniowego, konstruktorzy broni. Ma się rozumieć, żadna z tych kwalifikacji nie figuruje w ich paszportach. Sądząc po paszportach są to przedstawiciele Akademii Nauk, Ministerstwa Handlu Zagranicznego, jeszcze jakichś nieistniejących instytucji. Ale czyż można zaufać naszym paszportom? Czy w moim paszporcie dyplomatycznym stoi, że jestem oficerem operacyjnym GRU? Witajcie! Witajcie!

Na naszej małej, śmiesznej planetce dzieją się zdumiewające rzeczy, które poza mną nikogo nie dziwią. Nikogo w ogóle nie interesuje przybycie ogromnej radzieckiej delegacji. Nikt nie zadaje kłopotliwych pytań. Na przykład: dlaczego radziecka delegacja nie jedzie prosto do Genewy, po co ten trzydniowy postój w Wiedniu? Czemu delegacja przybyła do Austrii w zwartym szyku, jak batalion, po czym w Wiedniu natychmiast się rozpadła, rozsypała, zatomizowała? Dlaczego delegaci udają się do Genewy różnymi drogami, różnymi środkami — pociągiem, autokarem, samolotem? Dziwne — do Wiednia niespiesznie, pociągiem, a dalej szybko samolotem? Dlaczego na genewskich targach dyplomatom ZSRR towarzyszą radzieccy funkcjonariusze ONZ z Wiednia, a nie ich koledzy z Genewy? Wiele jest pytań. Na szczęście, nikt ich nie zadaje i nie szuka na nie odpowiedzi.


IV

W gabinecie instruktażowym, na przezroczystych krzesłach, w które nie sposób wmontować jakiejkolwiek aparatury, siedzą dwaj nieznajomi. Pierwszy Zastępca dokonuje prezentacji:

— Oto Wiktor. Kłaniam się z rezerwą.

— Wiktorze, to jest Mikołaj Siergiejewicz, pułkownik-inżynier zN-II-107.

— Witam, towarzyszu pułkowniku.

— To jest Konstantin Andriejewicz, pułkownik-inży-nier z 1. Sektora IX Zarządu Służby Informacji GRU.

— Witam, towarzyszu pułkowniku. Ściskam wyciągnięte dłonie. Mikołaj Siergiejewicz od razu przystępuje do rzeczy:

— Interesują mnie wszelkie urządzenia odbiorcze, służące do przechwytywania odbitego promienia laserowego, oświetlającego ruchome cele podczas ostrzału z osłoniętych stanowisk ogniowych…

— Ma się rozumieć, moje wiadomości w tym zakresie są bardzo powierzchowne.

— Zdajemy sobie z tego sprawę. Dlatego tu jesteśmy. Do was należy werbowanie, do nas, zapewnienie odpowiedniego nadzoru technicznego.

Mikołaj Siergiejewicz otwiera teczkę.

— Według danych uzyskanych przez Służbę Informacji GRU największe sukcesy w tej dziedzinie osiągnęła amerykańska firma Hughes.

— Nie mogę prowadzić przeciw niej jakichkolwiek operacji na targach.

Skonsternowani pułkownicy spoglądają na mojego przełożonego, ale Pierwszy Zastępca jest tego samego zdania:

— Taka obowiązuje zasada. Na każdej wystawie przy stoiskach dużych kompanii aż się roi od agentów ochrony. Na targach rozpracowujemy wyłącznie niewielkie firmy, których stoisko obsługuje tylko jeden człowiek, z reguły właściciel przedsiębiorstwa. Z takim można ewentualnie próbować szczęścia.

— Wielka szkoda.

— Nie ma rady, styl naszej pracy zmienia się zasadniczo zależnie od okoliczności…

— Trudno. Przywieźliśmy prospekty i wycinki prasowe o niewielkich firmach, związanych z interesującym nas zagadnieniem. Oto plan ich rozmieszczenia na”targach. Oto zdjęcie eksponatu. Za tę szarą skrzyneczkę WPK gotowa jest zapłacić 120 tysięcy dolarów: opracowanie podobnego systemu w kraju pochłonęłoby wiele lat i milionów. Skopiować zawsze taniej.

— Macie ze sobą forsę?

— Tak.

— Można rzucić okiem? Muszę się przyzwyczaić.

Konstantin Andriejewicz kładzie nowiutką, błyszczącą dyplomatkę na przezroczysty stół, otwiera. W środku pełno gazetowych wycinków, folderów reklamowych, jeszcze jakichś papierów: makulatura dla zmylenia kontroli przy wejściu i wyjściu z wystawy. Rozlega się trzask i uchyla się drugie dno.

Co za bogactwo! Zamarłem z wrażenia. Pewnie tak hrabia Monte-Christo napawał się widokiem swoich skarbów. Jakiż ludzki wysiłek, jaka rozkosz zawiera się w tych szeleszczących, starannie ułożonych paczkach zielonych papierków! Pieniądze są mi obojętne, powiedzmy: prawie obojętne. To co ujrzałem przerosło jednak moje wyobrażenie. Zagryzłem wargę.

— Ta teczka służy tylko do demonstracji — objaśnia Konstantin Andriejewicz. — Pieniądze są prawdziwe, ale jest ich mniej, niż się wydaje. Nie możemy zabierać ze sobą na targi dużej gotówki. Właśnie dlatego skrytka została tak spreparowana, że sprawia wrażenie, iż mieszczą się w niej setki tysięcy dolarów. W rzeczywistości jest dość płytka. Nigdy nie płacimy na terenie wystawy, demonstrujemy tylko zawartość. Najlepiej prezentują się nowe banknoty o dużych nominałach. Wypłaty dokonujemy z dala od wystawy, mniejszymi, używanymi banknotami. Oto one…

Otwiera starą, podniszczoną walizeczkę, wypełnioną po brzegi paczkami pieniędzy. Dotykam ich, biorę do ręki, wącham i odkładam na miejsce. Wszyscy wybuchają śmiechem. Z czego się śmieją?


— Nie gniewaj się, Wiktor — mówi Pierwszy Zastępca. — Druga walizeczka zawiera o wiele więcej forsy, ale nie zrobiła na tobie wielkiego wrażenia. Natomiast dyplomatka po prostu cię urzekła. Było to tak uderzające, że trudno powstrzymać się od śmiechu. Cóż, cieszy nas, że teczka przeznaczona na pokaz nawet na ciebie działa tak sugestywnie.


V

Wystawa, a zwłaszcza wielkie targi międzynarodowe, to dla GRU wymarzona przestrzeń operacyjna; to pole, z którego GRU zbiera obfite żniwa. Przez ostatnie pół wieku na naszej planetce nie odbyła się ani jedna wystawa, której nie odwiedziłoby GRU.

Targi są miejscem spotkań specjalistów, są swoistym zjazdem fanatyków. Wiadomo, że fanatyk potrzebuje słuchacza. Potrzebuje kogoś, kto kiwałby ze zrozumieniem głową i wysłuchiwał jego bredni. Słuchać i przytakiwać, zaskarbić sobie zaufanie — to nasza robota.

GRU interesuje się każdą wystawą. Wystawą kwiatów, wojskowej elektroniki, czołgów, kotów, maszyn rolniczych. Jeden z najlepszych werbunków w dziejach GRU miał miejsce na wystawie chińskich złotych rybek. Kto zwiedza takie wystawy? Ten, kto ma dużo forsy. Kto ma powiązania ze światem finansów, wielkiej polityki, wielkiego biznesu. Chadzają hrabiowie i markizy, ministrowie i ich sekretarki. Różni ludzie tam bywają, to jasne, ale trzeba też umieć wybierać.

Wystawa to takie miejsce, gdzie bardzo łatwo nawiązuje się kontakty, gdzie można zagadać z każdym, nie bacząc na rangę.

GRU nigdy nie pracuje w dniu otwarcia wystawy. Pierwszy dzień to inauguracja, przemówienia, toasty, krzątanina, ważne osobistości, zbyt liczna i nerwowa policja. Wystawa należy do nas począwszy od drugiego dnia.

Dzień otwarcia wystawy jest dla każdego z nas równie ważny, jak dla dowódcy ostatnie godziny przed natarciem. Nie odrywa wtedy lornety od oczu, bada pole przyszłej bitwy: ominąć rozpadlinę, z tamtej strony osłonić chłopców zasłoną dymną, do diabła, żeby tylko nie potopili się w tym bagnie, mogą nie zauważyć, w tamtym kierunku trzeba dać ogień zaporowy z dziesięciu baterii, stamtąd ruszy kontratak.

Na razie trzymamy się z dala od terenów targowych. Rzesza specjalistów od zdobywania informacji, analizy i agenturalnego ubezpieczania rozlała się po bulwarach i nabrzeżach, po wąskich uliczkach i szerokich alejach. Każdy lustruje w pamięci pole bitwy: żeby tylko nie oskrzydlili, żeby nie uderzyli z tyłu.

Nie wiem, dlaczego, ale jutrzejsza zmasowana akcja werbunkowa na razie mnie nie podnieca. Serce mi bije spokojnie. Nie, nie dlatego, że jestem wielkim wywiadowcą, odważnie wyruszającym na ryzykowną operację. Po prostu co innego mi w głowie. Zajmuje mnie nie rychły werbunek, lecz wielkie miasto Genewa. Dobra wróżka rzuciła mnie w królestwo przeszłości, gdzie na jednej ulicy pomieszały się wszystkie epoki. Rue de Lausanne — ulica GRU.

Przed wojną tu właśnie, na rue de Lausanne, w niepozornym mieszkaniu, mieściło się centrum nielegalnej rezydentury GRU, którym kierował Sandro Rado. Dyplomatyczny rezydent GRU nawet nie podejrzewał, że tuż obok, kilka domów dalej, działa potężna tajna rezydentura „Dora”, która oplatała swoją siecią Europę. Na tej samej ulicy znajdował się węzeł łączności tajnej rezydentury GRU „Rolland”, którą kierował generał Mraczkowski. Rezydentura „Rolland” działała od Szanghaju do Chicago. Jej Nawigator nie miał pojęcia o istnieniu „Dory”. A Nawigator „Dory” nic nie wiedział o Mraczkowskim i jego wszechmocnej ekipie. A rezydent dyplomatyczny nic nie wiedział ani o jednym, ani o drugim.

Słoneczny jesienny dzień. Upał. W parku liście szeleszczą już pod nogami. Cudzoziemscy robotnicy, Hiszpanie albo Włosi, odziani w pomarańczowe kombinezony zgarniają pierwsze złoto za ścieżek. Naprzeciw parku Mon Repos — szkoła. Jak pałacyk! Zegar na wieży. Pod nim data — „1907”. Znaczy, że i Lenin zachwycał się jej widokiem. A może nie przepadał za tym burżuazyjnym stylem? W każdym razie, mieszkał tutaj. Na rue de Lausanne, tam, gdzie później rozlokowały się rezydentury GRU, gdzie dziś wznoszą się wielkie domy dla dyplomatów. Ręczę głową, że i dziś skutecznie pracują tu nielegalne rezydentury GRU. Piękne miejsce. Wiedział Władimir Iljicz, gdzie żyć, w jakich parkach się przechadzać.

W tamtych czasach po parku Mon Repos i po rue de Lausanne spacerowali terroryści marząc o zabiciu rosyjskiego cara — Goc, Griliant, Minor.{Socjaliści-rewolucjoniści, członkowie terrorystycznej Organizacji Bojowej eserów (przyp. tłum.).} Gdy spotykali Lenina, na pewno kłaniali mu się, uchylając czarnego melonika, przykładając dłoń do wykrochmalonego gorsu. A może ignorowali się, nie kłaniając się sobie w ogóle? Tak czy inaczej, gdy Lenin zdobył władzę, wystrzelał wszystkich terrorystów, jacy wpadli mu w ręce, a przy okazji i cara, którego terroryści nie zdołali zabić.

Muszę się spieszyć. Mam tylko jeden dzień. Ostatni dzień przed walką, przed moim pierwszym zagranicznym werbunkiem. Muszę poznać pole bitwy jak własną kieszeń. Oczarował mnie stary park, świadek bogatej przeszłości. Tu właśnie w październiku 1941 roku, na jednej z ławeczek odbyła się narada nielegalnych rezydentów GRU z całej Europy. Dopóki Związek Radziecki nie brał udziału w europejskiej wojnie, Gestapo nie ruszało jego agentur, choć orientowało się w ich poczynaniach. Ale pierwszego dnia wojny posypały się wpadki. Zaczęły się masowe aresztowania. Wszelkie próby lokalizacji „wsyp” i „kotłów” nie odnosiły rezultatów. Wpadki mnożyły się jedna za drugą, łańcuchowo. Wpadki na liniach łączności. Kompletna izolacja. Skrzynki kontaktowe niepewne. Każdy jest podejrzany. Każdy rezydent podejrzewa swojego oficera i agenta, każdy z nich podejrzewa wszystkich pozostałych. Każdy rezydent czuje już oddech Gestapo na karku i zapach krwi w celach tortur. Wszechogarniające poczucie bezsilności.

W tej sytuacji doszło do spotkania w Genewie, w parku Mon Repos. Nie mieli do tego prawa. Żaden z nich nie miał prawa wiedzieć o działaniu innego rezydenta GRU. To straszliwe przestępstwo określa się jako poziome kontakty w agenturalnej sieci operacyjnej. Za takie spotkanie, jeżeli wieść o nim dotrze do Moskwy — pluton egzekucyjny. A mimo to się spotkali. Z własnej inicjatywy.

To były zaszczute wilki. Zapędzone do matni. W jaki sposób zdołali się wzajemnie odszukać? Nie mam pojęcia. Prawie węchem. Jak prostytutka, która w tłumie wśród tysięcy kobiet może bezbłędnie wskazać nieznajomą koleżankę po fachu. Jak złodziej widzi złodzieja. Jak ten, co siedział w więzieniu bez trudu, dzięki jakimś nieuchwytnym znakom, rozpozna innego byłego więźnia.

Spotkali się. Siedzieli ponuro, być może pod tym kasztanem. Asy wywiadu. Sama elita agenturalnej sieci operacyjnej — nielegalni rezydenci. Nawigatorzy i Dowódcy. Siedzieli i milczeli. Może to milczenie było ich pożegnaniem z życiem, psychicznym przygotowaniem do tortur, wzajemnym braterskim wsparciem.

Wątpliwe, by ktokolwiek patrząc na nich z boku mógł przypuszczać, że to kwiat kierownictwa superpotężnej organizacji. Że każdy z nich niepodzielnie włada tajną siatką, zdolną przenikać najwyższe sfery władzy, strącać ministrów i całe rządy, wstrząsać stolice milionowymi manifestacjami. Kto by mógł pomyśleć, że ci ludzie w parku Mon Repos dysponują nieograniczonymi bogactwami? Siedzieli tu odziani w przetarte palta, sfatygowane marynarki, znoszone buty. Prawdziwy wywiadowca nie powinien przyciągać uwagi. Jest niedostrzegalny, jak asfalt. Jest szary. Z wierzchu.

Siedzieli długo, spierali się. Podjęli decyzję: zmienili taktykę, zmienili systemy łączności, sposoby lokalizacji wpadek, weryfikacji i werbunków. Każdy miał podjąć robotę rzekomo z własnej inicjatywy, nie meldując GRU o tajnej zmowie. Zresztą nie było wówczas żadnej łączności.

Wszyscy przeżyli wojnę. Każdy z nich osiągnął znakomite wyniki. W 1956 roku wspólnie zameldowali kierownictwu GRU o odbytej w czterdziestym pierwszym bezprawnej naradzie. Wszyscy zostali bohaterami. Zwycięzców się nie sądzi.

Kto poza granicami ZSRR oszacował ich wkład w zwycięstwo? Kto uwzględniał ich działania, planując błyskawiczne rozgromienie Armii Czerwonej? Czemu nie pamięta się tych ludzi w sfatygowanych marynarkach na ławce genewskiego parku Mon Repos?


VI

Nazwy genewskich hoteli: „Ascot”, „Epson”, „Amat”, „Derby”. Są to cytadele GRU. W ogóle hotele położone pomiędzy rue de Lausanne, parkiem Mon Repos, brzegiem Jeziora Genewskiego i rue du Mont-Blanc od dawna służą za bazy wypadowe GRU albo KGB. Właśnie z tych hoteli wyruszyły wczesnym rankiem grupy agentów, kierując się w stronę Palais des Expositions. Budowa tej ogromnej konstrukcji trwała wiele lat. Z wielką salą przypominającą halę dworcową, zlewają się inne sale, tworząc pod jednym dachem bezkresne, betonowe pole. Beton przykrywa się wykładziną, hale przecina się przegródkami i każdy wystawia swój dorobek.

Do potężnego pawilonu ściągają ze wszystkich stron grupy agentów GRU najróżniejszych specjalności. Gdyby pozycję każdego wikinga i charta, każdego naszego samochodu zaznaczyć na planie miasta malutką ruchomą żaróweczką, byłby to doprawdy niesamowity obraz.

Ileż wozów z rejestracją dyplomatyczną zjechało na genewskie targi! A ile szarych niepozornych Fordów, autokarów, furgonetek bez numerów dyplomatycznych! Konsul generalny z Berna i konsul z Genewy zaparkowali czarne Mercedesy po przeciwnych stronach Plaine de Plainpalais. Nie biorą udziału w operacji, pozostają w ubezpieczaniu i to nie agenturalnym, lecz ogólnym. Gdyby któregoś z nas aresztowano, będą interweniować, protestować, grozić pogorszeniem stosunków i odpowiednimi sankcjami ze strony Moskwy — słowem, mają naciskać na policję. Radziecki ambasador w Szwajcarii Gieraslmow i stała przedstawicielka ZSRR przy Europejskim Biurze ONZ w Genewie Mironowa również są na posterunku. Oni też zapewniają ogólne ubezpieczanie. Nie wiedzą dokładnie, co się święci, ale otrzymali zaszyfrowane polecenie z KC, by przez cały czas być w pogotowiu: grozić, straszyć, naciskać, odwracać uwagę. Kurierzy dyplomatyczni są w stanie pogotowia. Być może zajdzie potrzeba pilnego przerzutu do Moskwy. Aerofłot też jest uprzedzony. Jeżeli ktoś zostanie zatrzymany przez policję, tuż po wypuszczeniu ma zapewniony błyskawiczny powrót do kraju. Unikać rozgłosu, żadnej pożywki dla prasy, żadnego skandalu… Cisza i spokój.


Bardzo wiele wejść, przed każdym kolejka. Giniemy w tłumie. Bilety po siedem franków. — Poproszę trzy. — Dwadzieścia jeden franków. — Doskonale. Dwadzieścia jeden to szczęśliwa liczba. Jestem przesądny, jak każdy w tym fachu. Z całej trójki tylko jeden ma w ręku teczkę-dyplomatkę. Do demonstracji. — Możecie skontrolować, prześwielić — same papiery.

Moi towarzysze z miejsca wyrywają, do upatrzonych stoisk. O, nie! Tutaj ja rządzę. To ja mam faceta werbować, mnie, a nie wam, przyjdzie go obrabiać. Zaczekajcie, jeśli łaska. O, do tego gościa podejdźmy. To was nie ciekawi? Trudno. Zamienimy z nim kilka słów, może kawę wypijemy. Teraz przejdźmy do tamtego stoiska. Znów chwilkę posiedzimy, pogadamy z przedstawicielami firm, pokiwamy z uznaniem głowami. Proszę, tu też warto rzucić okiem: radiostacje.

Powolutku doszliśmy do naszych stoisk. Wielkie koncerny, wielkie osiągnięcia. Obok gromadzą się grupki ciekawskich, specjaliści tłumaczą coś, wyjaśniają, służba bezpieczeństwa firmy jawnie czuwa. Chodźmy dalej, dalej. O, tu możemy przystanąć. Przy szarych niepozornych pudełeczkach samotnie nudzi się niewysoki jegomość. Mała firma, więc jest sam. Właściciel, czy może dyrektor i obstawa w jednej osobie?

— Dzień dobry.

— Witam panów.

— Bardzo interesują nas pańskie pudełeczka. Niebywałe urządzenie. — Moi towarzysze udają, że nie znają języków, a ja jestem za tłumacza. To dobry chwyt: w ten sposób mają znacznie więcej czasu na odpowiedź. Poza tym wysuwają mnie niejako na pierwszy plan.

— A ile pan sobie życzy za takie cudo?

— 5.500 dolarów.

Wybuchamy śmiechem. Zerkam przez ramię, otwieram teczkę, od razu ukazując drugie dno: niech nasyci wzrok zieloną poświatą. I natychmiast zamykam. Nie odrywa wzroku od zamkniętej teczki.

— Za ten przyrząd gotowi jesteśmy z miejsca odpalić panu 120.000 dolarów. Jeden tylko szkopuł: jesteśmy ze Związku Radzieckiego, a wasze zachodnie rządy w barbarzyński sposób gwałcą swobodę handlu, więc, niestety, nie możemy nabyć pańskiego pudełeczka. Wielka szkoda! Odchodzimy. Uszliśmy kawałek, skręciliśmy w bok mieszając się z tłumem.

— No i jak? Prawdziwe czy atrapa?

— Najprawdziwsze w świecie. Do roboty.

Eksperci techniczni chodzą ze mną, żeby rzucić kilka mądrych słów i pomacać towar przed transakcją. Mnie można nabić w butelkę. Ich nie. Zawracam do stoiska, dyplomatka w ręku. Poznał mnie. Uśmiecha się. Mijam go, też z uśmiechem. W pewnej chwili, jakbym się nagle zdecydował, zwracam się do niego: — A może wypijemy wieczorem po kieliszeczku?

Uśmiech gaśnie mu na twarzy. Przeciągłym, zimnym spojrzeniem patrzy mi w oczy. Zerka na teczkę, znowu na mnie, wreszcie kiwa potakująco. Podaję mu kartkę z adresem: „Hotel du Lać” w Montreux. Aby maksymalnie skrócić spotkanie, już poprzedniego dnia zanotowałem na odwrocie: 21.00.

Od stoiska lecę, jakby mi skrzydła urosły. Werbunek! Zgodził się! Jest już moim tajnym agentem! Serce młotem wali. Doganiani moich towarzyszy i spokojnie oznajmiam, że werbunek się powiódł.

Zwiedzamy jeszcze kilka stoisk. Rozmawiamy, podziwiamy, przytakujemy, popijamy kawę. A może raz jeszcze otworzyć teczuszkę? Może jeszcze kogoś zahaczyć? Oczy zapaliły mi się na samą myśl. Dwa werbunki! Ale przypomniał mi się stary, poczciwy diadia Misza. Nie. Nie będziemy werbować drugiego. Chciwość — zgubą frajerów.


VII

Na Plaine de Plainpalais — morze samochodów. Wszystko zastawione po brzegi. Szukaj tu swoich. Wóz radzieckiego konsula generalnego stoi na miejscu, a więc obeszło się bez jego pomocy. Wszystko idzie zgodnie z planem, mamy na koncie dziesiątki drogocennych werbunków bez wsypy. Bez komplikacji. Z daleka dostrzegam nasz wielki autokar, zaparkowany wśród wielu innych autobusów. W środku Nawigator przyjmuje swoich najzdolniejszych uczniów. Nie dorosłem jeszcze do takiego zaszczytu, by sprawozdanie o postępach w pracy składać samemu Nawigatorowi. Tymczasem podlegam jego Pierwszemu Zastępcy. Gdzież się, do diabła, podziewa?

Widzę go. Przedzieram się do autokaru lawirując wśród niezliczonych pojazdów.

W autobusie pełno. Wszystkie przednie siedzenia zajmują oficerowie informacji GRU i WPK. Ci, którzy pomagali nam werbować. Tylne siedzenia są wolne. Zasłony opuszczone, niby chronią przed słońcem. Na ostatnim siedzeniu — Pierwszy Zastępca. Wzywa nas pojedynczo. Melduj szeptem. Jak wódz, co na polu wygranej bitwy odbiera pierwsze raporty. A my wszyscy, wikingowie i charty, tłoczymy się w przejściu, niby bez celu. Hałas, przepychanki, żarty. W rzeczywistości to po prostu kolejka do raportu. Każdemu pilno, oczy płoną. Śmiech.

Pierwszy Zastępca skinął na mnie. Moja kolej.

— Zwerbowałem. Czas: 6 minut 40 sekund. Dziś wieczorem pierwsze spotkanie.

— Zuch. Gratulacje. Następny.


VIII

Zwerbowałem cennego agenta, który przez dziesięciolecia będzie nam dostarczać najnowocześniejszych oprzyrządowań do samolotów, artylerii, śmigłowców bojowych, rakietowych systemów naprowadzających. Co do tego, że został zwerbowany ani Pierwszy Zastępca, ani ja nie mamy cienia wątpliwości.

To prawda, że o nowym tajnym agencie GRU wiemy tylko to, co widnieje na jego wizytówce. O jego aparaturze wiemy znacznie więcej: dysponujemy dwoma wycinkami z opisem przyrządu RS-77. Ale to nie problem. Ważne, że potrzebujemy tego urządzenia i będziemy je mieć. O samym agencie dowiemy się niebawem więcej. Najważniejsze, że zgodził się na tajną współpracę.

Przez niecałe siedem minut werbunku przekazałem mu masę istotnych wiadomości. Wypowiedziałem kilka banalnych zdań z których wynikało, że:

— jesteśmy oficjalnymi przedstawicielami Związku Radzieckiego;

— interesuje nas nowoczesna elektronika wojskowa, w szczególności jego aparaty;

— jesteśmy gotowi sowicie je opłacać, cena jest znana;

— pracujemy dyskretnie, zręcznie, ostrożnie, nie naciskamy i nie nalegamy;

— nie potrzeba nam wielu egzemplarzy urządzenia, ale tylko jeden, do skopiowania.

Na podstawie tych informacji sam może bez trudu wywnioskować, że:

— nie stanowimy konkurencji dla jego firmy;

— jeżeli produkcja tego sprzętu zostanie uruchomiona w ZSRR, to wcale na tym nie traci, wręcz przeciwnie: wzrośnie popyt na jego aparaturę i niewykluczone, że zachodnie armie zamówią coś nowego, bardziej nowoczesnego, zatem droższego;

— sprzedając nam tylko jeden egzemplarz urządzenia może bez trudu ukryć ten fakt przed władzami i policją: jeden to nie sto i nie tysiąc;

— ma pełną jasność co do naszych ofert i zapotrzebowań, dlatego nie boi się nas; dobrze wie, że sprzedaż urządzenia kwalifikuje się wyłącznie jako szpiegostwo przemysłowe, za które na Zachodzie grozi, nie wiedzieć czemu, znacznie łagodniejszy wyrok.

Wszystkie aspekty transakcji są dlań oczywiste. W jednym zdaniu wyłożyłem mu nasze zainteresowania, warunki i ceny. Skinąwszy głową i przystając na spotkanie, tym samym powiedział jasno „tak” radzieckiemu wywiadowi wojskowemu. Rozumie doskonale, że uprawiamy zabronioną działalność, niemniej zgadza się na kontakty z nami. A więc…

Moja krótka rozmowa werbunkowa stanowi odpowiednik sytuacji, w której zwróciłbym się na przykład z propozycją do młodziutkiej przystojnej studentki: jestem bogatym rozpustnikiem i za stosunki z ładną dziewczyną gotów jestem szczodrze zapłacić. Potem pokazuję pieniądze i wymieniam sumę, po czym proponuję spotkanie, by posłuchać muzyki sam na sam. Jeżeli wyrazi zgodę, to o czym mowa? Co tu jeszcze ustalać?


Tak właśnie przeprowadza się na targach błyskawiczne, masowe akcje werbunkowe: to nas interesuje, jesteśmy gotowi płacić, gdzie się spotkamy?

Z drugiej strony, gdyby ktoś nagrał naszą rozmowę na magnetofon, nie doszukałby się niczego zdrożnego. Obejrzeliśmy urządzenia z zaciekawieniem, wyraziliśmy żal, że nie możemy ich kupić. Dopiero później wróciłem i zaproponowałem wspólne wypicie kieliszka wina.


IX

Jestem młody i niedoświadczony. Na razie wybaczają mi, że tracę siedem minut na jeden werbunek. Werbunek powinien odbywać się błyskawicznie. Dziesięć słów. Jedno zdanie. Jeden życzliwy uśmiech.

Werbunek musi być natychmiast skutecznie zatajony: powinienem obejść setki stoisk, powtarzając jedno i to samo, uśmiechając się tak samo. I nie werbować. Nawet jeśli jestem śledzony, jak wyłowić spośród setek ludzi tego jednego, który radzieckiemu wywiadowi wojskowemu powiedział „tak”? Kręci się nas tu cała zgraja. Wielu werbujących, wielu ubezpieczających. Każdy zabezpiecza własny werbunek setką niewinnych rozmów i spotkań. Dookoła tysiące zwiedzających. Spróbuj tu kogoś śledzić…

Świeżego agenta trzeba jak najszybciej oddalić od terenu werbunku. Jeszcze tej nocy moi bardziej doświadczeni koledzy odbędą pierwsze rozmowy ze zwerbowanymi. Spotkają się z nimi na terytorium Francji, Włoch, RFN. Ja mam spotkanie w Montreux. Ktoś inny w Bazylei, Zurychu, Lucernie. Byle dalej od Genewy! Jak najdalej! To dopiero rendez-vous. Następne odbędą się w Austrii, Finlandii, w USA. Byle dalej od Szwajcarii! Byle dalej!

Długo kluczę, koledzy ubezpieczają. Jeżeli byłem śledzony, dawno zdołałem się urwać. Wyparowałem. Rozpłynąłem się w wielkich supermarketach. Przepadłem na potężnym podziemnym parkingu. Wymknąłem się zapchaną windą.

Z Genewy do Lozanny podróżuję w bagażniku samochodu na dyplomatycznych numerach. To moje pierwsze ubezpieczenie: wikingowie z genewskiej rezydentury dyplomatycznej GRU. Nie widzieli mnie na oczy i nic o mnie nie wiedzą. Po prostu o określonej porze zostawili wóz z otwartym bagażnikiem na podziemnym parkingu i odeszli. Wszystko w myśl instrukcji. Domyślają się zapewne, że ich ubezpieczanie ma jakiś związek z targami. Ale jaki? Nie mają prawa zaglądać do bagażnika. Pędzą autostradami. Co najmniej cztery godziny sprawdzali, czy nie mają ogona. Teraz też sprawdzają. Podziemny parking w Lozannie: ciemno, masa pięter, schodów i wyjść.

Moi wikingowie załatwiają mnóstwo spraw. Spacerują po mieście, wykonująjakieś niezrozumiałe manewry, potem wracają do wozu i jadą dalej. Kolejne postoje, kolejne podziemne parkingi. Sami nie wiedzą, czy bagażnik jeszcze jest załadowany. A ja już od dawna siedzę w pociągu. Druga klasa. Szary wagon, szary pasażer. Jadę długo. Nagle wysiadam, zmieniam pociąg, znowu jadę. Znikam w przejściach podziemnych, w tłoku, w piwiarniach, w ciemnych uliczkach. To dla mnie nowy kraj, ale znam go na pamięć. Ktoś starannie przygotował dla mnie wszystkie przejścia. Ktoś całymi miesiącami wyszukiwał je i opisywał. Ktoś odwalał beznadziejną robotę charta, ubezpieczając mój werbunek.

Są tylko cztery warianty, które mogą spowodować wpadkę:

— jestem śledzony;

— obserwowana była jedna z osób, z którymi się dziś widziałem;

— na miejscu spotkania przypadkiem ktoś nas rozpozna ł zawiadomi policję;

— mój nowy przyjaciel jest prowokatorem policji albo przestraszył się, złożył raport i teraz został prowokatorem.

Z tych czterech możliwości trzy odrzucam od razu. Po pierwsze nie jestem śledzony. Po drugie widziałem dziś około setki osób. Nie sposób objąć inwigilacją wszystkich. Po trzecie genewskie charty GRU wybrały całkiem nieźle miejsce na spotkanie. Możliwość natknięcia się na kogoś znajomego w zasadzie wykluczona. Zostaje ostatnia możliwość: mój nowy kumpel. Ale jego też nie trudno będzie sprawdzić. Dziś w nocy eksperci GRU zbadają dostarczony przez niego aparat. Jeżeli urządzenie działa, znaczy, że mój przyjaciel jest czysty. Mało prawdopodobne, by policja zgodziła się tak słono płacić sekretami, nie otrzymując niczego w zamian.

Miejsce schadzki wybrano mi całkiem przyzwoite. To też zasługa jakiegoś bezimiennego charta. Szukał, opisywał, wykazywał zalety. Gdybym uznał, że miejsce mi nie odpowiada, mógłbym nazajutrz poskarżyć się Pierwszemu Zastępcy, a następnego dnia dowiedziałby się o tym szef GRU i niebawem doszłoby to do genewskiego Nawigatora. Ale nie zamierzam się skarżyć. Miejsce jest w porządku. Hotel musi być duży, wtedy nikt nie zwraca na nikogo uwagi; musi być z klasą, ale nie luksusowy. „Hotel du Lać” spełnia te wymagania. I najważniejsze: muszę mieć osłonięty punkt obserwacyjny, by przez godzinę bacznie śledzić wszystko, co się w pobliżu dzieje. Jest taki punkt. Jeżeli koleżka zameldował o naszym spotkaniu, jeżeli policja zdecyduje się na inwigilację, to przy odrobinie szczęścia zauważę jakiś podejrzany ruch.

Czekam godzinę. Nic się nie dzieje. O 20.54 zjawia się mój nabytek. Zajeżdża złotym Audi, sam. Zapamiętuję numer samochodu, to ważny szczegół. Nikt za nim nie jedzie. Przed wejściem do restauracji rozejrzał się. To bardzo dobra oznaka. Gdyby był pod ochroną policyjną, nie rozglądałby się nerwowo. Spoglądanie na boki zdradza kompletnego amatora, ale nie powiem mu tego. Przyjdą następne spotkania. Zawsze będzie przez nas kontrolowany. Niech się rozgląda. Będziemy spokojniejsi. To — oznacza, że nie kombinuje z policją.

O 21.03 opuszczam punkt obserwacyjny i wchodzę do restauracji.

Uśmiechamy się do siebie. Teraz najważniejsze, to go uspokoić, odkryć przed nim karty, przynajmniej sprawić wrażenie, że są wyłożone. Człowiek boi się jedynie niewiadomych; jeżeli sytuacja jest jasna — przestaje się bać. A jeśli się nie boi, to i głupstw nie popełnia.

— Nie zamierzam wciągać pana w żadne afery. — W tej sytuacji zamiast „my” mówię „ja”. Występuję we własnym imieniu, a nie w imieniu organizacji. Nie wiem, dlaczego to znacznie lepiej działa na zwerbowanych agentów. Pragną wierzyć, że o ich zdradzie wiedzą na całym świecie tylko oni i jeszcze ktoś jeden. Tylko jeden. Oczywiście to wszystko bajki. Za moimi plecami stoi superpotężna struktura, ale mam zakaz mówić „my”. W Wojskowej Akademii Dyplomatycznej karano mnie za to.

— Jestem gotów zapłacić za pańskie urządzenie. Jest mi niezbędne. Ale nie nalegam.

— Skąd przyszło panu do głowy, że jestem gotów dla was pracować?

— Tak mi się zdaje. Czemu nie? Gwarancja bezpieczeństwa, świetne ceny…

— Rzeczywiście jest pan skłonny wyłożyć 120.000 dolarów?

— Tak. 60.000 już w tej chwili. Za to, że pan się mnie nie boi. Następne 60.000 dopiero po tym, jak sprawdzę, że urządzenie rzeczywiście funkcjonuje.

— Ile czasu zajmie to panu?

— Dwa dni.

— Jaką mam gwarancję, że otrzymam drugą połowę należności?

— Pan jest dla mnie niezwykle cennym człowiekiem. Mam nadzieję, że nie poprzestaniemy na tym jednym przyrządzie. Jaki miałbym interes oszukiwać pana przy pierwszym spotkaniu?

Spogląda na mnie, uśmiecha się lekko. Rozumie, że mam słuszność. Ja zaś patrzę na niego, na mojego pierwszego zwerbowanego za granicą agenta. Za trzydzieści srebrników sprzedaje bezpieczeństwo swojego pięknego kraju. Zupełnie mi się to nie podoba. Pracuję przy zdobywaniu informacji, ponieważ nie mam innego wyjścia. Taki los. Jeżeli nie tutaj, to w innym miejscu system znalazłby dla mnie odpowiednio okrutne zajęcie. Gdybym odmówił, system by mnie zmiażdżył. Jestem człowiekiem zniewolonym, ale on sam rwie się do pomocy. Jeśliby się na mnie napatoczył, kiedy byłem w Specnazie, pilnikiem bym mu ząbki spiłował. Nagle przypominam sobie, że agenci winni się uśmiechać, więc składam gębę do uśmiechu.

— Pan nie jest Europejczykiem?

— Nie.

— Myślę, że byłoby lekkomyślnością spotykać się w pańskim kraju, jednak powinniśmy unikać również Szwajcarii. Co by pan powiedział na Austrię?

— Doskonały pomysł.

— W takim razie czekam na pana za dwa dni w Austrii. Oto adres. — Podaję mu pocztówkę z adresem i wizerunkiem hotelu. — Biorę na siebie wszystkie koszty. Również night-club.

Uśmiecha się. Nie wiem do końca, jak ten uśmiech rozumieć: zadowolony, niezadowolony? Znam się na ogół na znaczeniu uśmiechów, ale tu, w półmroku, nie mam pewności.

— Przywiózł pan aparat?

— Tak, jest w samochodzie, w bagażniku.

— Pojedzie pan za mną do lasku i tam wezmę go od pana.

— Czy nie chce mnie pan czasem zamordować?

— Niech pan będzie rozsądny. Potrzebuję przyrządu, po diabła mi pańskie życie? — Chcę cię mieć żywego — dodaję w myślach — mogę zapłacić ci miliony, tylko daj towar!

— Skoro jest pan gotów zaoferować tak pokaźne sumy, to znaczy, że wasz przemysł zbrojeniowy wiele zyska na tej transakcji. Czy tak?

— Dokładnie.

— Za pierwszy przyrząd płacicie 120.000, a sami oszczędzacie miliony.

— Słusznie.

— W przyszłości zapłacicie mi milion, a zarobicie sto milionów. Dwieście. Trzysta.

— Całkowita racja.

— To jest wyzysk! Nie zamierzam pracować na takich warunkach. Nie sprzedam wam mojego urządzenia za 120.000.

— No to niech pan je sprzeda na Zachodzie za 5.500. Jeżeli w ogóle ktoś je kupi. Jeżeli znajdzie pan nabywcę, który zaoferuje więcej niż ja, pańska sprawa. Ja nie nalegam. A tymczasem kupię niemal identyczny aparat w USA.

To już blef. Nie mam żadnego innego dojścia do odbiorników odbitych promieni laserowych. Niemniej uśmiecham się spokojnie. Nie chcesz — to nie. Nie masz monopolu. Kupię gdzie indziej.


— Kelner, rachunek!

Patrzy mi w oczy. Długo patrzy. Potem uśmiecha się. W tej chwili światło pada na jego twarz i już wiem, że ten uśmiech nie kryje w sobie niczego złego. Sam ponownie uśmiecham się do niego…

Wyciąga pakunek z bagażnika i podaje mi.

— Nie, nie — macham rękami. — Lepiej, żebym tego nie dotykał. Niech pan zaniesie do mojego wozu. — W razie czego powiem, że zapomniał: jakie tam szpiegostwo?! Roztargnienie.

Wsiada do mojego wozu (nie jest mój, ma się rozumieć, tylko wynajęty przez chłopców z ubezpieczania).

Zamykam drzwi od wewnątrz, jak każe instrukcja. Pakunek — pod siedzenie. Rozpinam kamizelkę. To specjalna kamizelka do transportu pieniędzy. Oddaję mu do rąk sześć pokaźnych paczek.

— Niech pan sprawdzi. Jeżeli za dwa dni otrzymam od pana dokumentację techniczną, wypłacę pozostałe 60.000 i jeszcze 12.000 za dokumentację.

Kiwa głową.

Ściskam mu rękę.

Odchodzi do swojego samochodu. Z piskiem opon znikam w ciemności.


X

Ilu oficerów GRU przydzielono do ubezpieczania mojej operacji? Nie mam pojęcia. Wiem natomiast, że tej nocy czekają mnie jeszcze dwa spotkania. Po pierwsze otrzymany aparat powinien jak najszybciej znaleźć się za murami radzieckiej ambasady. Po drugie muszę oddać wynajęty samochód i odebrać swój własny, dyplomatyczny.

Po pół godzinie na górskiej przełęczy w letniej mgle spotykam drugiego sekretarza radzieckiej ambasady w Bernie. Przyjechał białym Peugeotem, ledwie widocznym w gęstych oparach.

Moja zdobycz jest już ukryta w zielonym brezentowym worku, zamkniętym i podwójnie opieczętowanym. Dyplomata jest podpułkownikiem GRU, ale nawet on nie ma prawa wiedzieć, kim jestem ani co się znajduje w worku.


Ma polecenie spotkać się ze mną, odebrać towar, zamknąć od środka drzwi samochodu — i w te pędy do ambasady. Od momentu kiedy pakunek znajdzie się w wozie dyplomatycznym, jest względnie bezpieczny. Całkowicie bezpieczny jest dopiero za kamiennym murem ambasady.

Zatrzymuję samochód tak, że nieomal ocieramy się drzwiami, uchylam okno. Jego szyba jest opuszczona. — Trzymaj!

Jest dobrze zbudowanym blondynem o zaciętym wyrazie twarzy. Przysiągłbym, że doskonale werbuje. Wiking, to jasne. Tacy zażarci faceci w ubezpieczaniu miejsca nie zagrzeją. Po prostu dzisiaj jest zwariowany dzień: z genewskiej i berneńskiej rezydentury wszystkich zmobilizowano do ubezpieczania.

Nie wolno nam ze sobą rozmawiać, tym bardziej po rosyjsku. Podjechałeś, wrzuciłeś towar i spływaj. W tej jednej krótkiej chwili ujrzał moją twarz; wydaje mi się, że rozpoznał we mnie zmordowanego ciągłym uganianiem się charcika, który po raz pierwszy w życiu poczuł się wikingiem. Uśmiechnął się do mnie. Nic nie powiedział, tylko poruszył wargami. Zrozumiałem: — Życzę powodzenia.

Mignęły czerwone światła w białej mgle. Zniknął.

Odczekałem trzy minuty. Teraz on ma pierwszeństwo. To on wiezie ładunek. Za dwie godziny mam następne spotkanie, pod Interlaken: oddać pożyczony samochód, odebrać własny.

Tej nocy mogłem zostać zauważony we Fryburgu i w Neuchatel. Świt zastał mnie w Zurychu. Teraz najważniejsze — pokazać się w wielu miejscach i z różnymi ludźmi. Odwiedziłem wielką bibliotekę, sklep z bronią, piwiarnię, dworzec kolejowy. Rozmawiałem z mężczyznami i z kobietami. Wypytywałem o jakąś firmę, która naprawdę istnieje, ale której wcale nie szukałem. Wertowałem książki telefoniczne, znajdowałem ludzi, którzy kompletnie nas nie interesują. Ponoć lis tak chytrze zaciera swój trop.

Późnym wieczorem przekroczyłem granicę w Bregenz. Na przejściu nie było żywej duszy. Choćby i byli celnicy, kto śmiałby kontrolować samochód na dyplomatycznych numerach? Gdyby jednak użyli siły ł łamiąc Konwencję Wiedeńską z 1815 roku sprawdzili moje bagaże, nic by nie znaleźli. To, co naprawdę ciekawe, jest już w Moskwie, na Chodynce, w wielkim gmachu zwanym Akwarium. Podczas gdy ja kluczyłem i myliłem trop, specjalny samolot z uzbrojonymi kurierami dyplomatycznymi dostarczył na miejsce dziesiątki opieczętowanych zielonych worków, starannie poukładanych w aluminiowych kontenerach.

Austriaccy policjanci witają mnie uprzejmie. Dokumenty? Bardzo proszę. Obejrzeć samochód? Ani im to w głowie. Opasłe, dobroduszne chłopisko z pistoletem u boku przykłada rękę do daszka: droga wolna!

Po cóż mieliby się czepiać radzieckiego dyplomaty o tak szczerym, ujmującym wyglądzie? Ani trochę nie przypominam tych zarośniętych brodatych terrorystów, których fotografie rozplakatowano na ścianie posterunku.

Salutuję, wolno mijam szlaban graniczny. Nie jestem wrogiem, jestem prawie przyjacielem. Przeprowadziliśmy masowy werbunek, ale wśród naszych nowych agentów nie ma ani jednego obywatela Szwajcarii, ani jednego Austriaka. Waszych ludzi werbujemy gdzie indziej. Moi koledzy, którzy prowadzą operację przeciw Austrii robią to z terytorium innych krajów. Nigdy nie nadużywamy gościnności.

XI Patrze w lustro. Spoziera na mnie szara, zarośnięta twarz. Człowiek w lustrze ma zaczerwienione, zapadnięte oczy. Jest bardzo zmęczony.

— Zasuwaj na dół, do sauny, wygrzej gnaty. Potem na dywanik do Starego.

— O co chodzi?

— Nie bój się, nie na rozprawę.

W saunie spotykam trzech kumpli: Czwarty, Dwudziesty, Trzydziesty Drugi.

— Cześć, chłopaki.

— Serwus, wiking.

Widać parzą się tu od dłuższej chwili. Czerwoni jak raki.

— Witia, chcesz piwa?

— Jeszcze jak!

Kola chłoszcze mnie rózgami po plecach, po tyłku.

— Jak tam krążenie? Lepiej ci?

— O-o-o… Mowa…

— Hej, stary, nie zasypiaj, mówię ci, to niebezpieczne. Lepiej piwka się napij.

Stół w wielkiej sali uroczyście zastawiony. Krzeseł nie ma. Któż by teraz usiedział? Wszyscy milczą, miny zadowolone. Zjawia się Nawigator, za nim jak wierny adiutant — pierwszy szyfrant.

— Nie będę się rozwodzić nad szczegółami zakończonej operacji. Nie mam prawa. Powiem tylko, że powiodło się wszystkim bez wyjątku. Niektórzy mają po trzy werbunki. Kilka osób po dwa.

Nawigator zwraca się do szyfranta:

— Aleksandrze Iwanowiczu, proszę zapoznać zespół z treścią odpowiedniego ustępu szyfrówki.

Aleksander Iwanowicz otwiera zieloną teczkę i czyta z patosem:

„Generał-major Golicyn, dowódca rezydentury dyplomatycznej 173-W. Osiem kontenerów poczty dyplomatycznej, nadanej przez was z Genewy, Berna i Paryża otrzymałem. Pierwsza analiza, przeprowadzona przez IX Zarząd Służby Informacji jest pozytywna, co pozwala wstępnie wnioskować o wiarygodności wszystkich wciągniętych do współpracy. Podpisali: szef I Zarządu GRU wiceadmirał Jefremow. Szef 5. Sektora I Zarządu GRU generał-major artylerii Liaszko”.

Gęby nam się śmieją.

— Czytaj dalej. — Dowódca promienieje.

„Wasza operacja stanowi jeden z bardziej udanych masowych werbunków w ciągu ostatnich miesięcy. Gratuluję wam i całemu zespołowi rezydentury poważnych osiągnięć. Zastępca szefa Sztabu Generalnego, szef II Zarządu Głównego generał armii Iwaszutin”.

— Szampana!

Korki huknęły salwą. Mieni się, iskrzy złocisty napój. Zroszone butelki. Srebrne wiaderka z lodem. Jak bardzo jestem zmęczony. Jak bardzo chce mi się pić — i spać…

Jeden za drugim, pojedynczo — do Nawigatora. Moja kolej.


— Towarzyszu generale, moje gratulacje. Wiele dobrego ma Japonia, wiele Ameryka, ale my od dziś mamy wszystko.

Uśmiecha się.

— Jeszcze nie wszystko, ale mamy już dojścia do wszystkiego. Dlaczego nie zdecydowałeś się na drugi werbunek?

— Nie wiem, towarzyszu generale, bałem się, że sknocę.

— Słusznie zrobiłeś. Najstraszniejsze w naszej robocie to zbytnia podejrzliwość i nadmierna zachłanność. Jeden werbunek to też bardzo dużo. Gratuluję.

— Dziękuję, towarzyszu generale.

— Aleksandrze Iwanowiczu…

— Tak jest!

— Czytaj ostatnią.

Pierwszy szyfrant ponownie otwiera swoją teczkę: „Do generała-mąjora Golicyna. Gratuluję owocnej służby. Szef Sztabu Generalnego generał armii Kulikow”.

— Hurraaa! — ryknęliśmy pełną piersią.

Dowódca znów jest poważny. Uroczyście wznosi kielich…


XII

Dokładnie cztery i pół godziny po tym, jak przytuliłem głowę do poduszki, obudził mnie trzeci szyfrant. W sali rekreacyjnej ustawiono osiemnaście łóżek polowych. Niektóre już są puste. Na innych śpią jeszcze moi towarzysze, ci, których czeka dziś druga operacja.

— Wiktorze Andriejewiczu, mam nadzieję, że nie pomyliłem godziny? — Szyfrant zerka na swoją listę.

Patrzę na zegarek i kiwam głową.

Śniadanie podano mi w dużej sali. W powietrzu unosi się jeszcze zapach szampana. Nie mam apetytu. Czuję zawroty głowy. Zmuszam się do wypicia szklanki zimnego soku i zjedzenia plastra bekonu. A szyfrant już w drzwiach:

— Pierwszy Zastępca was oczekuje. Kawę możecie wziąć ze sobą.

Pierwszy Zastępca ma przekrwione, obrzękłe oczy. Pewnie w ogóle nie spał tej nocy.

— Kamizelkę z forsą zapnij na wszystkie guziki. Drzwi w samochodzie muszą być stale zamknięte od wewnątrz.


W razie jakichś nieprzyjemności żądaj widzenia z konsulem. Przez noc twój samochód został wymyty, wyregulowany, zatankowany, podkręcono licznik. Marszrutę i system sygnałów na wypadek przerwania operacji uzgodnisz w grupie kontroli. To wszystko. Życzę powodzenia. Następny!

Wróciłem po dwóch dniach. Nowy agent, teraz już występujący pod kryptonimem 173-W-41-706, przywiózł na spotkanie pełną dokumentację techniczną przyrządu RS-77. Przekazał mi listę oficjalnych osobistości utrzymujących kontakty z jego firmą — ewentualnych kandydatów do werbunku. Była to kartoteka z prawdziwego zdarzenia: krótkie życiorysy, zdjęcia, adresy, a co najważniejsze — wykaz ich skłonności i słabych stron. Wypłaciłem mu pozostałą część należności, ustaliliśmy datę i miejsce kolejnego spotkania. Dane, które zebrał z własnej inicjatywy będą opłacone następnym razem.

Uzyskane dokumenty pozwoliły nam zaoszczędzić miliony i lata.


XIII

Osiem dni później awansowałem na majora Sztabu Generalnego.

Smutno mi jakoś. A zdawałoby się — taki dzień powinien napawać mnie radością. Gdy dowódca odczytał szyfrówkę, wyrecytowałem: „Ku chwale Związku Radzieckiego!”. A w duchu pomyślałem: postępują ze mną tak samo, jak ja z moim agentem. On dostaje parę setek tysięcy, a ci na górze mają z tego miliony. Ja zdobywam te miliony, i w nagrodę — aluminiowa gwiazdka. Nawet nie mam prawa jej nosić: mundur wisi w szafie z naftaliną.

Smutno mi, nie cieszą mnie szlify i ordery, coś mnie dręczy, choć nie wiem, co. Najważniejsze — nie pokazywać, w jakim jestem stanie. Wystarczy, że ktoś zauważy brak optymizmu w moich oczach, a zostaną podjęte odpowiednie kroki. Nie wiem, jakie, ale zostaną podjęte. Tego chcę uniknąć.

Patrzę w generalskie oczy, promienieję radością i szczęściem.

Загрузка...