Towarzyszu generale, nawiązałem kontakt przez wodę z Dwieście Dziewięćdziesiątym Dziewiątym. Zawiadamia, że jest mało prawdopodobne, by w najbliższych miesiącach pojawili się u niego w hotelu klienci z interesujących nas miejscowości.
— To fatalnie.
— Ale nr 299 nie próżnuje. Zawarł przyjazne stosunki z właścicielami okolicznych pensjonatów i czasem pod różnymi pretekstami ma możność przejrzenia rezerwacji na kilka tygodni naprzód.
— Myślisz, że to niczym nie grozi? — Dowódca wie, że to niczym nie grozi, ale ma obowiązek zadać mi to pytanie.
— Nie, towarzyszu generale, niczym. Dwieście Dziewięćdziesiąty Dziewiąty jest sprytny i doświadczony. Dowiedziałem się od niego, że w sąsiednim hoteliku — przysuwam kartkę papieru i piszę nazwę: nawet w specjalnie chronionych pomieszczeniach notujemy takie rzeczy na papierze, na głos przytaczając przypadkowe miejsca i daty — że w sąsiednim hoteliku zarezerwował pokój niejaki… — tu znowu piszę nazwisko. — Pracuje w Hiszpanii, w mieście…
Na leżącej przede mną kartce stawiam triumfalnie cztery litery: ROTA.
Patrzy na mnie, nie wierzy własnym oczom. Jeszcze raz piszę tę krótką, cudowną nazwę, o której cale GRU może tylko śnić po nocach, która w naszych uszach brzmi jak anielski śpiew: Rota.
Radość mnie rozsadza. Na całym świecie są setki miejsc interesujących radziecki wywiad wojskowy, a każde z nich to gratka, uśmiech fortuny. Tym razem trafiłem w dziesiątkę: Rota!
— Mam cię sprawdzić? — żartuje, naturalnie. Nie ma takiego oficera GRU, który nie znałby szczegółowej charakterystyki tej bazy. Na słowo ROTA w mózgu jak w komputerze zapalają się krótkie sygnały: powierzchnia akwenu — 25 kilometrów kwadratowych; wejścia do portu chroni falochron — 1.500 metrów; trzy pirsy po 350 metrów, głębokość przy pirsach — 12 metrów; skład amunicji — 8.000 ton; zbiorniki paliwa — 300.000 ton; lotnisko, jeden pas startowy — 4.000 metrów. O tym, że jest to baza amerykańskich atomowych okrętów podwodnych, wie każde dziecko.
Nawigator przemierza gabinet wzdłuż i wszerz, zaciera ręce.
— Przygotuj kwestionariusz.
— Rozkaz!
Człowieku z hiszpańskiego miasteczka Rota, nic o tobie nie wiem. Nie wiem nawet, czy jesteś Amerykaninem, czy Hiszpanem. Siedzę i pracowicie wypełniam kwestionariusz. Jutro zostanie przepuszczony przez centralny komputer GRU, który powie mi o tobie wszystko, co wie.
Centralny komputer GRU jest dziełem genialnych amerykańskich inżynierów. Sprzedali go Związkowi Radzieckiemu krótkowzroczni amerykańscy politycy. Za ten komputer Ameryka dostała wiele milionów, a straciła — miliardy. Centralny komputer zna wszystkich. Jest bardzo mądry — pochłania istne morze informacji o całej ludzkości.
Jest bardzo żarłoczny — wsysa książki telefoniczne, listy absolwentów wyższych uczelni, pracowników zachodnich firm. Jest nienasycony — pochłania miliony ogłoszeń prasowych, zawiadomień o narodzinach i śmierci. Żywi się nie tylko tą makulaturą. Pożera również tajne dokumenty w niesłychanych ilościach. Każdy z nas troszczy się, by to żarłoczne amerykańskie dziecię nigdy nie zaznało głodu.
Być może dane dotyczące człowieka z Roty będą bardzo wyrywkowe i niekompletne. Może centralny komputer poda nam tylko datę urodzenia albo dzień, kiedy jego nazwisko po raz pierwszy pojawiło się na liście zastrzeżonych numerów telefonicznych. Może dowiemy się nazwy banku, w którym ma swoje konto. Te wyrywkowe informacje w zupełności wystarczą, by punkt dowodzenia GRU niezwłocznie skierował kilka szyfrówek tam, gdzie można zdobyć coś więcej na jego temat. Jakiś chart być może odszuka rodziców, kolegów ze szkolnej ławy, miasto rodzinne, zdjęcie. Więc kiedy spotkamy się w niewielkim hoteliku nad brzegiem górskiego jeziora, będę wiedział o tobie, człowieku z Roty, znacznie więcej, niż sądzisz. Do zobaczenia, drogi przyjacielu. A propos, dla większej wygody masz już swój numer: 713. W pełnym brzmieniu — 173-W-41-713. Odtąd każdy wtajemniczony wie od razu, że pracuje z tobą czterdziesty pierwszy oficer operacyjny wiedeńskiej rezydentury dyplomatycznej GRU.
Czas pędzi jak oszalały. Znowu dzień i noc zmieszały się w białoczarnym wirze: tranzyt z Libanu; nawiązanie łączności z grupą zwerbowanych ostatnio w RPA; pośredni kontakt z jakimś nieznanym „przyjacielem”; ubezpieczanie „nielegalnych”; tranzyt do Irlandii. Nawigator i Pierwszy Zastępca zabraniają mi tracić czas na głupstwa, jednak co chwila wyskakuje jakieś ubezpieczanie wyższej wagi: a to „nielegalnych”, a to ubezpieczanie masowe, kiedy wszyscy jak jeden maż ruszają w teren z zastępcami rezydenta włącznie. Bez wyjątków! Wszyscy do ubezpieczania! Skąd brać ludzi? Pójdziesz dwa razy w jedną noc! Tranzyt z Francji. Tranzyt z Hondurasu. Kręćka można dostać.
I nagle — stop! Wśród zapisanych gęstym maczkiem kartek mojego notesu niespodziewanie natykam się na zupełnie białą stronicę. Na niej tylko jedna notatka: „praca ż 713”. Ta biała strona nosi dzisiejszą datę! A ja jak głupi siedzę w swoim fotelu z głową napęczniałą od kolejnych tajnych spotkań i operacji.
Długo wpatruję się w lakoniczny zapis, biorę słuchawkę telefoniczną i nie wykręcając żadnych cyfr pytam:
— Towarzyszu generale, czy moglibyście poświęcić mi krótką chwilę?
— Nie możesz zaczekać do jutra?
— Już od dłuższego czasu zabiegam o rozmowę — zmyślam, wiedząc, że nie ma teraz czasu na sprawdzanie. — Dziś jest ostatni dzień.
— Jak to ostatni?
— Nawet nie ostatni, towarzyszu generale, ale pierwszy.
— O, cholera. Słuchaj, w tej chwili nie mogę. Przyjdź za pół godziny. Jeżeli zobaczysz kogoś w poczekalni, poślij w moim imieniu do diabła. Zrozumiałeś?
Zrozumiałem.
Przedstawiłem mu całą marszrutę, wszystkie sztuczki i chwyty, których zamierzałem użyć dla zatarcia śladów. Wyłożyłem też wszystko czego zdołałem się dowiedzieć o człowieku z Roty.
— No cóż, nienajgorzej. Powodzenia.
Wstał. Uścisnął mi dłoń. Po raz trzeci w ciągu czterech lat.
Tłok na drogach, sezon turystyczny w pełni. Spieszę się. Liczę, że pod wieczór znajdę się w hotelu i jeszcze dziś wezmę się do roboty. Pięć godzin spędzam w samochodzie. Czasami ruch na szosie w ogóle staje, tworzą się gigantyczne zatory, ale gdy tylko się da, gnam przed siebie nie szczędząc silnika ani opon, wyprzedzam wszystkie pojazdy. Słońce już chyli się ku zachodowi, zjeżdżam na boczną, wąską drogę i nie zmniejszając prędkości pędzę naprzód. Zza zakrętu wyłania się biały Mercedes. Ostry zgrzyt hamulców, tumany kurzu — zniosło go na pobocze. Kierowca smaga mnie światłami po oczach, ogłusza klaksonem; kobieta na tylnym siedzeniu Mercedesa puka się palcem w czoło, pokazując, że jestem nienormalny. Wiem o tym bez pani, madonnę. Zakręt. Lekko muskam pedał hamulca, pisk opon, znosi mnie na przeciwny pas — i gaz do dechy, aż stopa oprze się o podłogę. Ręczę, że nie zapamiętali moich numerów, nie zdążyli nawet dojrzeć. Mocno trzymam kierownicę i nie wypuszczę jej, choćbym leciał w przepaść. Silnik wyje na wysokich obrotach, nie podobają mu się moje wybryki. Na pierwszym skrzyżowaniu odbijam w bok, na wąziutką leśną drogę. Długo wspinam się pod górę, a potem w dół, do górskiej kotliny. Nie korzystam z mapy, znam te okolice na pamięć, purpurowe słońce służy mi za punkt orientacyjny.
Do hotelu dotarłem o zmroku. Stoi nad brzegiem leśnego jeziorka u stóp łagodnego zbocza. Zimą na pewno wszystko mieni się tutaj kolorami narciarskich skafandrów. Teraz, latem — cisza i spokój. Z gór ciągnie chłodem, nad łąką ściele się wieczorna mgła. Nie mam czasu na podziwianie piękna przyrody. Idę do swojego pokoju, na drugie piętro. Nie mogę trafić kluczem do zamka. Trzeba wziąć się w karby. Otwieram drzwi, walizkę ciskam w kąt — i pod prysznic.
Czysty, wykąpany, wkładam świeży, wyprasowany garnitur, na szyję jaskrawą apaszkę, staję przed lustrem. Nie, nic z tego: oczy nalane ołowiem, wargi zaciśnięty — fatalnie. Wyraz twarzy powinien być pogodny, beztroski. O, już lepiej. Teraz na dół, powoli, niespiesznie. Patrzą na mnie ludzie i nikomu nie przyjdzie na myśl, jakie mam trudne, wypełnione ciągłą pracą życie bez niedziel i świąt, jaki mam za sobą wyczerpujący dzień. A przecież jeszcze nie fajrant — dopiero zaczynam.
Na sali orkiestra gra na całego. Kolorowe światła miotają się po ciemnych ścianach, po suficie, po rozbawionych twarzach tryskających energią ludzi. Naraz wyrywa się trąbka, przeraźliwym głosem zagłuszając kaskady dźwięków i zniewalający rytm wciąga roztańczony tłum.
Czuję w dłoni ostry chłód wilgotnego kryształu, unoszę roziskrzony kielich z przezroczystym palącym napojem i zasłaniając nim twarz wolno omiatam wzrokiem salę. Staram się opanować napięcie, kątem oka dostrzegam człowieka, który w zielonej glansowanej teczce figuruje pod numerem 713. Widziałem go przedtem tylko jeden raz, na malutkiej fotografii, ale teraz poznaję bezbłędnie. To on. Przykładam szkło do ust, pociągam alkohol, wolno odwracam twarz. On powoli podnosi na mnie wzrok. Nasze spojrzenia krzyżują się. Udając radosne zdziwienie macham mu ręką na powitanie. Zdumiony odwraca się za siebie — nikogo. Znów patrzy na mnie pytająco: — Do kogo machasz? — do ciebie, do ciebie, do kogóżby innego! — Rozsuwając tańczących, z kieliszkiem w dłoni przepycham się w jego kierunku.
— Jak się masz! Nigdy bym nie przypuszczał, że cię tu spotkam! Pamiętasz ten wspaniały wieczór w Vancouver?
— Nigdy w życiu nie byłem w Kanadzie.
— O, przepraszam — mówię speszony, wpatrując się w jego twarz. — Tak tu ciemno, a pan tak bardzo przypomina mojego znajomego… Proszę wybaczyć…
Znów przebijam się do baru. Ze dwadzieścia minut przyglądam się tańczącym. W moim życiu nigdy nie było czasu na tańce. Staram się teraz zapamiętać najbardziej charakterystyczne ruchy. Kiedy przyjemne ciepło rozlewa się po całym ciele, wstępuję na parkiet, a tłum życzliwie się rozstępuje. Tańczę długo. Stopniowo moje ruchy nabierają właściwej giętkości i swobody. A może tylko mi się tak zdaje. W każdym razie nikt nie zwraca na mnie uwagi. Rozbawiony tłum przyjmuje wszystkich i wybacza wszystkim.
Nie wiem nawet, kiedy odszedł. Opuściłem bar późną nocą jako jeden z ostatnich…
Rankiem dźwięk budzika wyrywa mnie ze snu. Długo leżę z twarzą wtuloną w poduszkę. Męczy mnie chroniczne niewyspanie. Pięć godzin to stanowczo za mało jak na wielomiesięczne zaległości.
Wreszcie zmuszam się do wstania. Kwadrans katuję się forsowną gimnastyką, potem lodowaty prysznic, po nim gorący i znów lodowaty, i znów prawie wrzący. Kto regularnie stosuje tę procedurę, wygląda o 15 lat młodziej. Dziś muszę mieć rześki i wesoły wygląd.
Schodzę pierwszy na dół i z obojętną miną pogrążani się w porannej prasie.
Oto schodzi na śniadanie starsze małżeństwo. Po chwili kobieta w nieokreślonym wieku, nieokreślonej narodowości z głupim, napastliwym pieskiem. Oto grupa Japończyków. A oto i mój człowiek. Uśmiecham się, kiwam mu głową. Poznaje mnie, odpowiada na pozdrowienie…
Po śniadaniu wracam do pokoju. Sprzątanie jeszcze się nie zaczęło. Wywieszam na drzwiach tabliczkę „Nie przeszkadzać”, zamykam drzwi na klucz, spuszczam żaluzje i w półmroku z rozkoszą wyciągam się na łóżku. Dawno marzyłem o takim dniu, kiedy nigdzie nie trzeba się spieszyć. Staram się odtworzyć w pamięci szczegóły z poprzedniego dnia, lecz tylko błogi uśmiech wypływa na mojej twarzy. Z tym uśmiechem najpewniej zasypiam.
Wieczorem tańczę zapamiętale. On siedzi na tym samym miejscu, co wczoraj. Jest sam. Ujrzawszy go uśmiecham się przyjaźnie. Puszczam do niego oko i na migi zapraszam do rozochoconego tłumu. Uśmiecha się i gestem odmawia.
Następnego ranka znów jestem pierwszy w holu. Zjawia się tuż po mnie.
— Dzień dobry — mówię, podsuwając mu poranną prasę.
— Dzień dobry — odpowiada uprzejmie.
Na pierwszych stronach wszystkich gazet prezydent Ugandy Idi Amin. Zamieniamy kilka słów i idziemy na śniadanie.
Teraz najważniejsze, żeby go nie spłoszyć. Można, ma się rozumieć, chwycić byka za rogi, ale mam kilka dni w zapasie i dlatego stosuję „kontakt stopniowy”. Wiele stron jego osobowości pozostaje dla nas tajemnicą, ale nawet kilkudniowa obserwacja dostarcza masy bardzo ważnych informacji: jest sam, nie ugania się za spódniczkami, nie szasta pieniędzmi, ale też nie liczy się z każdym dolarem. Ma wesołe usposobienie, co nie jest bez znaczenia: najgorzej werbować ponuraka. Nie spija się, ale sączy regularnie. Dużo czyta. Uważnie ogląda dziennik telewizyjny. Ma poczucie humoru, ceni dobry dowcip. Ubiera się starannie, bez luksusu. Nie nosi drogich ozdób. Włosy nie zawsze ma nienagannie uczesane: ten szczegół też wymownie świadczy o pewnych cechach. Często zaciska szczęki, co sugeruje wewnętrzną samokontrolę, dyscyplinę, siłę woli. Trudno takiego zwerbować, za to potem łatwo się z nim pracuje. Długo śledzę ukradkiem jego twarz. Szczególnie interesują mnie oczy, każdy szczegół jest ważny: szeroki rozstaw, niewielkie worki pod oczami. Źrenice poruszają się wolno, na długo zatrzymując się w jednej pozycji. Powieki opuszcza bardzo wolno i równie wolno podnosi. Spojrzenie przeciągle, nie zawsze wnikliwe, najczęściej nieobecne, rzadziej badawcze. Analizując czyjąś osobowość należy pilnie obserwować mięśnie ust w różnych sytuacjach: śmiech, gniew, rozdrażnienie, relaks. Uśmiech może być pobłażliwy, wzgardliwy, szczęśliwy, ironiczny, sarkastyczny, bywa uśmiech zwycięzcy i uśmiech zwyciężonego, uśmiech człowieka speszonego i uśmiech złowrogi. Wszystko to zależy od mięśni twarzy; ich praca jest jakby zwierciadłem duszy. Wszystkie te szczegóły są o wiele ważniejsze niż znajomość finansowych i służbowych kłopotów delikwenta, choć i te mają swoje niewątpliwe znaczenie…
Nocą rzucam do bagażnika plecak, gumiaki, wędki i jadę nad odległe jezioro na ryby. O brzasku z sitowia wyłania się Pierwszy Zastępca. Siada koło mnie i zarzuca spławik. Dokoła żywej duszy. Woda jest ciepła, lekko paruje, różowa poświata zapowiada rychły świt, choć słońca jeszcze nie widać.
Zastępca Nawigatora nienawidzi wędkarstwa. Zwłaszcza mierzi go myśl, że są na świecie ludzie, którzy dobrowolnie gołymi rękami nabijają robaka na haczyk. Boi się tknąć rosówkę palcem. Gdyby był rozkaz, to co innego. Tutaj jednak on jest szefem i nie musi brać ich do ręki, dlatego zarzuca pusty haczyk. Jest bardzo zmęczony, oczy ma przekrwione, szarą cerę. Dla tej krótkiej rozmowy ze mną spędził całą noc za kierownicą, a ma przecież na głowie masę ważnych spraw. Słuchając mnie nie jest w stanie pohamować ziewania. Co prawda pod koniec opowieści przestaje ziewać i nawet się rozpogadza.
— Wszystko w porządku, Wiktor.
— Myślicie, że można werbować?
Trzeci raz w życiu obdarzył mnie spojrzeniem, jakim zmęczony nauczyciel patrzy na wyjątkowo niepojętnego ucznia. Nauczyciel trze opuchnięte z niewyspania oczy.
— Słuchaj, Suworow, mam wrażenie, że ty czegoś nie rozumiesz. Przecież w takiej sprawie zwyczajnie nie masz prawa pytać o zgodę. Jeżeli zapytasz, powiem nie. Kiedyś zostaniesz Pierwszym Zastępcą albo nawet Nawigatorem, ale zapamiętaj: nawet wtedy nie powinieneś nikogo pytać. Wyślesz szyfrówkę do Akwarium, a odpowiedź z pewnością spóźni się z przyczyn technicznych. Mogę bardzo dużo wiedzieć o twoim człowieku, ale przecież nie mogę go wyczuć. To ty z nim rozmawiasz i tylko twoja intuicja może przyjść ci z pomocą. W tej sytuacji ani ja, ani Nawigator, ani Akwarium: nikt z nas nie ma ochoty brać na siebie odpowiedzialności. Jeżeli go nie zwerbujesz, będzie to twój błąd, który nieprędko zostanie ci zapomniany. Jeżeli przypadkiem zostaniesz aresztowany w chwili werbunku, to też nie będzie ci wybaczone. Decyzja należy wyłącznie do ciebie. Zwerbujesz, zarobisz na swój własny order. Będzie to twój sukces i twoja kariera. Wtedy wszyscy staniemy za tobą. Zapamiętaj: Akwarium ma zawsze rację. Zapamiętaj: Akwarium zawsze jest po stronie tych, co odnoszą sukcesy. Jeżeli złamiesz reguły i wpadniesz, staniesz przed trybunałem GRU. Jeśli będziesz postępować zgodnie z regułami i wpadniesz, oskarżą cię o dogmatyczne stosowanie regulaminu. Jeżeli odniesiesz sukces, wszyscy cię poprą i wszystko ci wybaczą, łącznie z naruszaniem elementarnych reguł. „Twórczo i elastycznie wykorzystał regulamin, odrzucając przestarzałe, zdezaktualizowane zasady”. Jesteś pewny sukcesu, idź i werbuj. Nie jesteś pewny, wycofaj się już teraz. Poślę kogo innego, każdy wywiadowca tylko marzy o takiej okazji. Twoja sprawa.
— Będę werbować.
— To już inna rozmowa. I zapamiętaj: ani ja, ani Nawigator, ani Akwarium nie zaaprobowaliśmy twoich zamiarów. Najzwyczajniej w świecie ich nie znamy. Pomylisz się, powiemy, żeś głupi szczeniak, który przekroczył swoje uprawnienia i zasługuje wyłącznie na kosmodrom w Plesiecku.
— Rozumiem.
— W takim razie powodzenia.
Zabrał kilka złowionych przeze mnie rybek i skrył się w szuwarach.
Wieczorem pijemy z Siedemset Trzynastym. Nie podejrzewa, że od dawna ma swój numer, że centralny komputer poświęcił mu szczególną uwagę, że dookoła górskiego hotelu zgromadzono niebagatelne siły GRU, że z Akwarium przybył jeden z czołowych psychologów II Zarządu Głównego pułkownik Streszniew, który dokonał wnikliwej analizy nakręconego przeze mnie króciutkiego filmu. Siedemset Trzynasty nie wie, że pracę mięśni jego twarzy badali być może najlepsi psychiatrzy tajnego świata wywiadu.
Pijemy i żartujemy. Rozmawiamy o wszystkim: o pogodzie, o pieniądzach, o kobietach, o sukcesie, o władzy, o obronie pokoju i zapobieganiu światowej katastrofie nuklearnej. Musi się znaleźć,jakiś temat, który on podchwyci i sam zacznie mówić. Najważniejsze, żeby mówił więcej ode mnie. Trzeba tylko znaleźć właściwy kluczyk, właściwy temat. Znowu pijemy i opowiadamy zabawne historyjki.
Kluczyk już jest. Interesują go rekiny. Pyta, czy widziałem film „Szczęki”? Nie, jeszcze nie. Ach, co za film! Paszcza rekina pojawia się w najmniej spodziewanym momencie. Efekt piorunujący! Opowiada mi o zwyczajach rekinów. Zdumiewające istoty… Śmiejemy się. Stara się odgadnąć moją narodowość. Grek? Jugosłowianin? Czech skrzyżowany z Włochem? Turek z Niemcem? Nie, jestem Rosjaninem. Obaj wybuchamy śmiechem. Cóż ty, Rusku, tutaj porabiasz? Jesteś szpiegiem? Chcesz mnie zwerbować? Tak! Ryczymy ze śmiechu.
Raptem przestaje się śmiać.
— Naprawdę jesteś Rosjaninem?
— Naprawdę.
— Jesteś szpiegiem?
— Szpiegiem.
— Przyszedłeś mnie zwerbować?
— Jak najbardziej.
— Wiesz o mnie wszystko?
— Wszystkiego nie wiem. Tylko co nieco. Długo milczy.
— Nasze spotkanie zostało sfilmowane i będziesz mnie teraz szantażować?
— Nasze spotkanie zostało sfilmowane, ale nie mam zamiaru cię szantażować. Być może to się kłóci z kanonem powieści szpiegowskiej, ale szantaż nigdy nie przynosił pożądanych wyników i dlatego nie stosujemy szantażu. Przynajmniej moja instytucja.
— Jesteś z KGB?
— Nie, jestem z GRU.
— Nigdy o czymś takim nie słyszałem.
— Tym lepiej.
— Słuchaj, Rusku, składałem przysięgę, że nigdy nie przekażę żadnych informacji obcym mocarstwom.
— Nie musisz nikomu przekazywać żadnych sekretów.
— No więc, czego się po mnie spodziewasz? — Najwyraźniej nigdy w życiu nie spotkał żywego szpiega i rozmowa ze mną bardzo go ciekawi.
— Napiszesz książkę.
— O czym?
— O okrętach podwodnych z bazy Rota.
— Wiesz, że jestem z tej bazy?
— Przecież werbuję właśnie ciebie, a nie tych przy sąsiednim stoliku.
Znowu wybuchamy śmiechem.
— Mam wrażenie, że oglądam film sensacyjny.
— Zawsze ma się takie wrażenie. Ja też nigdy nie przypuszczałem, że trafię do wywiadu.
— Słuchaj, Rusku, zaczekaj. Dobra, powiedzmy, że napiszę książkę. I co dalej?
— Opublikuję ją w Związku Radzieckim.
— Milionowy nakład?
— Nie. Tylko 43 egzemplarze.
— To niewiele.
— Płacimy po 17.000 dolarów za każdy egzemplarz. Kontraktu nie podpisujemy. 10% z góry. Reszta po otrzymaniu rękopisu, pod warunkiem, ma się rozumieć, że porusza zagadnienia interesujące naszych czytelników. Potem książkę można będzie wydać po angielsku. Jeżeli pewne szczegóły okażą się nieciekawe dla zachodniego czytelnika, to w wersji amerykańskiej można będzie je pominąć. Nie ma więc żadnego przekazywania tajemnic. Jest wyłącznie wolność druku. Ludzie piszą nie tylko o okrętach podwodnych, piszą na znacznie straszniejsze tematy i nikt ich za to nie sądzi.
— Im wszystkim również płacicie?
— Niektórym.
Uregulowałem rachunek i poszedłem spać.