C'udowne, niezapomniane chwile powrotu z samodzielnego werbunku do betonowych rodzimych kazamatów.
Tygodniową nieobecność zauważyli wszyscy bez wyjątku, cała zgraja. Kiedy oficer operacyjny znika na trzy dni, wiadomo, że był przy ubezpieczaniu. Ale ponad tydzień? Gdzie się podziewał? Nie ulega wątpliwości: werbunek.
Idę korytarzem. Cała nasza brać szpiegowska rozstępuje się, milkną rozmowy. Zaciskam wargi, żeby nie pokazywać, jak mnie radość rozpiera. Nie wolno cieszyć się przed spotkaniem z dowódcą. To uchodzi za nieprzyzwoitość.
Oni też szanują tradycję. Żaden nie wyrwie się z niedyskretnym pytaniem, nikt się nie roześmieje, nie pogratuluje. Pierwszeństwo należy do Nawigatora. Nikt, oczywiście, nie ma pojęcia, za co mi się gratulacje należą, ale każdy czuje szóstym zmysłem, że coś tam być musi, że to dzień mojego triumfu.
Jak przyjemnie, że nie ma w nich zawiści, a tylko zrozumienie, szacunek, radość. I duma. Dumni są ze mnie i z całej naszej bandy: widzisz, Witia, idziesz po czerwonym dywanie prosto do generalskiego gabinetu i cieszymy się, że ci się udało. Tak samo stąpaliśmy po tym dywanie, a jeżeli dopiero nas to czeka, z pewnością będziemy jak ty — dumni i opanowani.
Drzwi gabinetu otwierają się przede mną, sarn Nawigator wychodzi mi na spotkanie. Bez zbędnych ceregieli przepuszcza mnie przodem: — Wejdź, proszę, Wiktorze Andriejewiczu. — Na pozór nic specjalnego, ale ten zwrot w jego ustach brzmi doprawdy niezwykle. W zapadłej ciszy ktoś z wrażenia westchnął głęboko, aż dowódca zatrzymał się w drzwiach, obejrzał się i wybuchnął śmiechem.
A za nim cała banda.
Regulamin GRU kategorycznie zabrania informowania oficerów o pracy ich kolegów, o ich sukcesach czy niepowodzeniach. Nawigatorzy ściśle przestrzegają zasady, że każdy powinien wiedzieć tylko tyle, ile jest niezbędne do wykonywania pełnionej funkcji. Nie więcej. Jak w takim razie podtrzymywać stale ducha współzawodnictwa wewnątrz tajnej organizacji? Dowódcy wynajdują różne chwyty, pozwalające obejść sztywny regulamin i zademonstrować całej zgrai swoją sympatię do jednych i niezadowolenie z innych. Mają na to sposoby.
W moim przypadku Nawigator zastosował wariant prosty, ale pewny. Ledwie drzwi gabinetu zamknęły się za nami, korytarzem przedefilował szósty szyfrant w białych rękawiczkach z butelką szampana w srebrnym zapotniałym wiaderku.
Na widok wiaderka z lodem i nakrochmalonej serwetki rozległ się szmer aprobaty! Nieźle ojczulek wykombinował! A nasz Witia Suworow też złapał wiatr w żagle, patrzcie, na jakie wzbił się wyżyny. Ostro pruje! Młode charty z błyskiem w oku komentują mój nagły wzlot. Starzy doświadczeni wikingowie kiwają głowami. Wiedzą, jak trudna w życiu oficera operacyjnego jest chwila sukcesu. Poprzedza ją straszliwe napięcie, nadludzka koncentracja uwagi na każdym słowie, na każdym kroku, na każdym oddechu. Podczas werbunku wywiadowca natęża całą swoją wolę, swój charakter, całą posiadaną wiedzę, aby uderzyć w ofiarę, a równocześnie ani na moment nie traci z oka tego, co dzieje się wokół niego.
Sukces to nagłe odprężenie. Raptowne rozładowanie napięcia może się skończyć katastrofą, załamaniem, głęboką depresją, histerią, samobójstwem. Mądrzy wikingowie dobrze o tym wiedzą.
Nawigator też to wie, dlatego mimo zadowolenia stara się być surowy. Wytyka mi jakieś bzdurne niedopatrzenia, żeby tylko nie rozsadziło mnie z radości. A jak tu się nie cieszyć? Zgodził się. Zainkasował zaliczkę. Wziął spis zagadnień, które powinny znaleźć się w jego książce. Biorąc pieniądze dobrowolnie oddał się w nasze ręce. Niebawem wyda otrzymane 73.000 i zechce odebrać pozostałe. GRU wie z doświadczenia, że wielu ludzi postanawia wziąć 10-procentową zaliczkę i na tym skończyć. W rzeczywistości, gdy tylko poczują smak łatwych pieniędzy, nie związanych z dużym ryzykiem, robią rzetelnie co było ustalone i zgłaszają się po następne. Ta reguła nie zna wyjątków.
To dziwne, ale niedawny wyczyn mnie nie cieszy. Chyba rację mają ci, co mówią, że szczęściem jest tylko droga do sukcesu, szczęście się kończy, kiedy dopniesz celu. Spójrzcie na ludzi, którzy stanęli u szczytu sławy. Niewielu naprawdę wie, co to szczęście. Wśród obdartych, brudnych, wygłodzonych włóczęgów prędzej znajdziesz szczęśliwych, niż wśród gwiazd ekranu albo ministrów. Częściej zdarzają się samobójstwa wśród sław aniżeli wśród śmieciarzy.
Jest mi źle. Nie wiem, dlaczego. Jestem teraz gotowy na wszystko. Ciekawe, dlaczego nas nikt nie werbuje? Mógłby podejść do mnie, powiedzmy, amerykański dyplomata i rzucić: — Hej ty, chodź no tutaj, chcę cię zwerbować!
Zgodziłbym się natychmiast, nie żartuję. Znając zwyczaje GRU na pewno oniemiałby ze zdumienia. — Ty kretynie — zdumiałby się mój amerykański kolega — czy zdajesz sobie sprawę, na co się narażasz w razie wsypy? — W pełni — odpowiedziałbym radośnie. — No już, werbuj mnie wreszcie, przeklęty kapitalisto! Za darmo będę dla ciebie pracować, zapłatę od CIA możesz pakować do własnej kieszeni! Chcę po prostu ryzykować własną głową. Czyż nie upaja spacer po krawędzi przepaści? Czy nie wciąga igranie ze śmiercią? Są przecież na świecie szaleńcy, co ujeżdżają dzikie mustangi albo tańczą na arenie przed rozszalałym bykiem. Nie dla pieniędzy. Dla przyjemności.
Wrogowie! Werbujcie mnie! Godzę się na wszystko!
Czemu milczycie?
Znów weryfikacje, sprawdziany, kontrole. Wykończyły mnie te wieczne weryfikacje.
Kontrolowanie zwerbowanych przez nas „przyjaciół” nie przysparza większych trudności. Wszyscy pozostają pod stałą obserwacją Służby Informacji GRU, która nie zna, oczywiście, ich nazwisk, życiorysów ani zajmowanych stanowisk.
Zagadnienia interesujące Akwarium bada się z wielu miejsc, nieraz oddalonych o tysiące kilometrów od śledzonego obiektu. Plany Sztabu Generalnego Bundeswehry rozpracowywano z Genewy, ale także z Tokio i z Nikozji. Żadne z tych źródeł nie podejrzewało istnienia innych, nie miało pojęcia, że ktoś je może dublować. Jeżeli dane otrzymane od jednego agenta odbiegają od pozostałych, to dowód, że coś z tym agentem nie gra. Pamiętacie mojego przyjaciela z targów genewskich? Może też być odwrotna sytuacja: coś niedobrego dzieje się u pozostałych agentów, na przykład dali się nabrać na dezinformację i tylko jedno źródło przesyła wiarygodne wiadomości. Tak czy owak, jeżeli z różnych krańców świata dociera identyczny aparat, który po skopiowaniu działa bez zarzutu i jest przydatny dla armii, to można się nie kłopotać, choćby nasz facet przeszedł na drugą stronę i był teraz podwójnym agentem. Nic wielkiego, niech tylko nadsyła odpowiednie materiały. Skoro policja gotowa jest zapłacić taką cenę za złudzenie rozgrywki z GRU — niech płaci. Takie podarunki przyjmujemy z otwartymi ramionami. Gdy tylko okaże się, że prezenty zaczynają się psuć i zalatywać zapaszkiem, bardzo prędko to zasygnalizuje Służba Informacji.
Akwarium sprawdza nie tylko przyjaciół, sprawdza również nas, nie daje nam spokoju, czepia się, stosuje prowokację. Przez wszystkie lata nauki i pracy nieraz miałem okazję zakosztować tych sztuczek. Stale niepokoi ich jedno: jak też tym razem zareaguję? Ja zaś reaguję zawsze jak trzeba: niezwłocznie składam dowódcy wyczerpujący raport o wszystkim, co się przytrafiło mnie albo moim kolegom. Zobaczę w lesie kumpla — zaraz lecę zameldować. Jeżeli nic mu się nie stało, znaczy że był w lesie na operacji, a może umyślnie go tam skierowano, by dowódca mógł skontrolować, czy go zauważę, czy zamelduję na czas. Nieustannie sprawdzają: kogo wolę — Akwarium czy przyjaciela? Jasne, że Akwarium. Spróbuj tylko nie zameldować! A jeżeli to kontrola? Koniec zabawy, trafisz na konwejer.
Muszę przyznać, że ostatnimi czasy zaczęto mi bardziej ufać. Teraz sam biorę udział w sprawdzaniu innych. Również dziś. Czarna noc, samochód porzucony daleko z tyłu, człapię w ciemności po kałużach. Nogi mi przemokły, trzęsę się z zimna. Jak tylko wrócę do domu, naleję wannę gorącej wody, polezę z godzinkę, wygrzeję się.
W kieszeni mam niewielką paczuszkę, a w niej Biblię. Mała książeczka, wydrukowana na cieniutkim papierze. To te różne stowarzyszenia religijne specjalnie tak wydają, żeby łatwiej było przewozić do Związku. Biblię włożę do skrzynki na listy Wowki Fomiczewa. Wowka to pomocnik attache wojskowego, a więc nasz chłop, z Akwarium, od niedawna w rezydenturze. Nie wiem, czy się domyśla, że Akwarium podkłada mu ostatnio całą serię świństw. Teraz też idę do niego w tym celu.
Jutro rano wyciągnie Biblię ze skrzynki. Nic w tym nadzwyczajnego, wszystkie te organizacje religijne i gminy stale podrzucają nam podobne publikacje. Przez myśl mu nie przejdzie, że tym razem to nasza robota. Może książeczka go zaciekawi, może z chęci zysku postara się ją zachować: w Związku ludzie całkiem poszaleli, za takie rzeczy płacą kupę forsy, nie żałują. Jutro niedziela, nie idziemy do pracy, no więc zobaczymy, co zrobi: przyleci skoro świt, żeby zameldować czy zaczeka do poniedziałku. A może w ogóle nie powie, schowa lub wyrzuci, żeby uniknąć kłopotów. Każdy jednak wariant prócz pierwszego — prócz natychmiastowego raportu — oznacza dla niego koniec. Konwejer.
Zimno i mokro, na ulicach żywego ducha. Tylko ja, samotny szpieg, trybik wielkiego systemu. Sprawdzam właśnie swego współbrata. Zresztą trudno orzec, kto kogo sprawdza. Wowka Fomiczew to mój dobry kumpel. Dwa razy wychodziliśmy już razem na operację. Pracuje po mistrzowsku, na pewniaka. Diabli go jednak wiedzą: przybył dopiero co, ale bardzo możliwe, że ma zlecone specjalne zadanie. Może to z jego pomocą mnie właśnie sprawdzają? Coś za bardzo narzuca się ze swoją przyjaźnią. Doświadczenie chciałby zdobyć, powiada. Wcale niewykluczone, że to ja dziś jestem sprawdzany. Biblię wrzucę do skrzynki, a sam po przyjaźni spróbuję go uprzedzić, żeby w te pędy poleciał z raportem. I już mnie mają. I już ląduję na konwejerze: przyjaciel jest ci droższy niż radziecki wywiad wojskowy!
Dom Wowki Fomiczewa jest duży i elegancki, mieszka w nim bardzo wielu dyplomatów wszelkich narodowości. Gmach znajduje się, oczywiście, pod kontrolą policyjną, a już na pewno główne wejście. Chociaż może i nie, ale zawsze to lepiej wybrać gorszy wariant i na nim opierać swoje plany. Właśnie dlatego nie wchodzę główną bramą, lecz od tyłu podwórkami przekradam się koło schludnych pojemników na śmieci — i do garażu. Mamy klucze od bardzo wielu garaży i bram domów, zamieszkałych głównie przez dyplomatów. Mogę również bez trudu dostać się do dowolnego wiedeńskiego hotelu. Mamy całą wielką szafę kluczy i wytrychów. Gdziekolwiek przejdzie ktoś z Akwarium, zrobi odbitkę klucza. Najważniejszy jest dobry stan ewidencji i przechowywania, żeby zawsze móc na czas odnaleźć właściwy kluczyk. Dziś mam w kieszeni trzy. Gdyby zaszła potrzeba, mogę dostać się nawet do mieszkania Wowki. Skąd miałby wiedzieć, że przed trzema laty w tym samym apartamencie mieszkał jego pechowy poprzednik i to on właśnie wykonał dla GRU odbitki kluczy? Niestety, nie stać go było na nic bardziej heroicznego, więc został haniebnie ewakuowany i wydalony ze Sztabu Generalnego.
Koty z dzikim wrzaskiem rozpierzchły się spod śmietnika na wszystkie strony. To dobry znak, to znaczy, że nikogo nie ma w pobliżu. A może śledzi mnie ukryta kamera? Ciemno choć oko wykol, pewnie oszczędzają prąd. Zresztą światło na podwórku nie jest konieczne, a ukryta kamera może pracować również na promienie podczerwone. Nie zapinam płaszcza, aby widoczna była spinka krawata. Wygląda jak najzwyklejsza w świecie spinka, ale pokrywająca ją farba luminescencyjna świeci się w promieniach podczerwonych i od razu wykrywa obecność noktowizora. Obracając się mogę go bez trudu zlokalizować. Jeżeli jestem obserwowany, wysikam się pod śmietnikiem i poczłapię dalej. Ale spinka nie świeci się, nie ma kamery. Wyciągam klucz ł ostrożnie wkładam do zamka. Drzwi garażu ustępują bezszelestnie. Znajduję się w wielkiej hali z setkami pojazdów.
Stąpam ostrożnie, starając się jednak nie skradać, nie rozglądać się ukradkiem jak złodziej. Powinienem sprawiać wrażenie człowieka, który przed chwilą zaparkował samochód i udaje się właśnie do domu. Drugim kluczem otwieram żelazne drzwi. Jadę windą prosto z garażu na ostatnie piętro i tam odczekuję kilka minut pilnie nasłuchując. Dom śpi. Nie słychać otwierania drzwi ani zjeżdżającej windy. Spoglądam na zegarek. Jeżeli nawet jestem śledzony, nikt nie jest w stanie połapać się w moich zamiarach. Może mam spotkanie z amerykańskim dyplomatą, może czeka na mnie kobieta. Jeżeli jestem śledzony, wówczas włożenie Biblii do skrzynki na listy wyda się kamuflażem i przeciwnik długo będzie sobie głowę łamał nad prawdziwym celem mojej wizyty.
Windy nadal stoją, nikt nie idzie po schodach. Martwa cisza.
Ostrożnie schodzę w dół. Stąpam nie na palcach i nie całą podeszwą, dotykam stopni tylko zewnętrznymi kantami butów, posuwając się jak klown na zgiętych nogach, Mam buty na miękkich zelówkach, nie skrzypią, lepiej jednak chodzić tak, jak mnie uczono; w ten sposób nigdy nie słychać kroków. Już jestem na parterze. W wyłożonym marmurami westybulu widzę z dziesięć skrytek na listy. Wiem, która mnie interesuje, ale zatrzymuję się po kolei przed każdą, wczytuję się w nazwiska mieszkańców. Potem całym ciałem przywieram do bloku skrzynek i niedostrzegalnym ruchem wrzucam paczkę do właściwego otworu. Gdyby nawet ktoś śledził mnie z tyłu, nie wiedziałby, która skrzynka mnie zaciekawiła i co przy niej majstrowałem.
Pieszo, schodami, z obojętną, zblazowaną miną kieruję się z powrotem do garażu.
Kto wchodzi i wychodzi tą samą drogą, pokazuje, że nie czuje smaku konspiracji. Ja nabrałem tego smaku. Nie przypomina smaku wina ani miłości, ani walki. Smak konspiracji jest zupełnie inny, jedyny w swoim rodzaju. Lubię ten smak, potrafię się nim delektować. To nie brak smaku goni mnie znów do ciemnego garażu, po prostu nie ma stąd innego wyjścia.
Znowu jestem niewyspany. Kiedy miałbym się wyspać? Oczy mnie pieką. Skoro świt zjawiam się na „przodku”, choć dziś niedziela. Czekam na Wowkę. Jakże byłoby wspaniale, gdyby zjawił się jeszcze przede mną! Ale na razie tylko Saszka-Aeroftot ziewa smętnie w kącie. Też ma opuchnięte oczy, też pewnie podkładał komuś świnię, może nawet mnie. On też pewnie czeka na kogoś, kto powinien przybiec z wywieszonym jęzorem. Usprawiedliwia się przede mną, że niby musi pilnie zamknąć rozliczenie finansowe. Wiem, oczywiście, że to prawda, choć nie cała. Co innego przygnało go w niedzielę o szóstej rano. Mówię mu, że zalegam ze sprawozdaniami z przeprowadzonych operacji. Kurier nie będzie czekać. Saszka jednak też nie w ciemię bity, wie, że to nie jest jedyny powód mojej porannej wizyty. Udaje, że pilnie pracuje, ale co rusz zerka na zegarek. Ja tak samo, ale robię to ukradkiem. Rozłożyłem papiery na biurku, a sam gapię się w ścianę. Szkoda, że nie wolno nam mieć tu okienek.
O 10.00 Pierwszy Zastępca zaprasza Saszkę-Aeroftota do swojego gabinetu. Zostałem sam.
O 11.32 zjawia się Nawigator.
— No i co?
— Towarzyszu generale, włożyłem prezent bez przeszkód. Jeszcze nie ma reakcji.
Z miny Nawigatora wnoszę, że to nie mnie sprawdzano, tylko Wowkę Fomiczewa. Elementarna prowokacja. Połknął przynętę. Znalazł Biblię, ale nie wiadomo dlaczego nie powiadomił natychmiast przełożonych. Jak w takim razie postąpi, jeżeli przytrafi mu się coś poważniejszego? Zamelduje czy też przemilczy? Jasna sprawa: stanowi zagrożenie dla naszej tajnej organizacji i dla całego systemu.
— Wiktorze Andriejewiczu, idź do domu, wyśpij się porządnie. Bądź tu z powrotem o 18.00.
— Tak jest.
GRU nie wie, co to wypoczynek. KGB również. Wyobraźmy sobie jednak na moment, że w każdy dzień wolny część dyplomatów nie zjawia się w pracy, natomiast reszta — zdecydowana większość — przychodzi jakby nigdy nic. Od razu stanie się jasne, kto jest rzeczywiście dyplomatą, a kto nie.
Aby uniknąć podobnej sytuacji, wymyśla się masę pretekstów i sztuczek, żeby każdy dyplomata musiał również w soboty i niedziele zajrzeć do biura: musimy schować się za kurtuazyjnym, dyplomatycznym uśmiechem, musimy utrzymać w tajemnicy nieprzerwaną pracę rezydentur.
W święta i dni wolne od pracy ambasada przypomina rozgrzebane mrowisko. Nie bez powodu. Tylko w te dni można odebrać korespondencje z ZSRR. Listy i prasę. Każdy potrzebuje świeżych „Izwiestij”, aby sprawdzić najnowsze kursy walut. Każdy rachuje zapamiętale: warto dzisiaj wymienić dewizy na bony, czy może jeszcze zaczekać? Kurs skacze, co dzień inne notowania. Jaki będzie za tydzień kurs Gosbanku? — jeden Pan Bóg raczy wiedzieć.
Ponadto w dni świąteczne w radzieckich ambasadach na całym świecie otwierane są specjalne sklepy: ceny takie, że oko bieleje. Cała radziecka kolonia zwartym tłumem pcha się do lady.
W niedziele odbywają się ponadto prelekcje. Sale nabite po brzegi. Nie to, żeby lgnęli do wiedzy, bynajmniej. Na wykładach sprawdza się obecność, zaznacza krzyżykami, kto był, kto opuścił. W zasadzie nie ma przymusu, wolna wola, ale jeżeli ktoś raptem uzna, że powiedzmy, Iwan Pawłowicz ostatnio nie za bardzo się udziela, przejawia skłonność do apatii i przestał interesować się polityką, to do ewakuacji jeden krok. Którejś nocy stukanie do drzwi: tatuś niedomaga, pragnie się pożegnać. Eskorta — jak na zawołanie; nieważne czy sam Iwan Pawłowicz chce się pożegnać z rodzicielem, czy nie: — Do samolotu!
Również w niedziele w ambasadach radzieckich odbywają się projekcje. Pokazują nowe i nie całkiem nowe filmy. Znowu pełno: masowe uczestnictwo — to oznaka rozwiniętej świadomości i nierozerwalnych więzów z socjalistyczną ojczyzną.
Tłoczno jest w niedziele w radzieckich ambasadach, Nie ma gdzie zaparkować samochodu. Mnie to nie dotyczy, mam zarezerwowane specjalne miejsce.
Spacerujemy z Nawigatorem po ogromnym parku. Gawędzimy, zerkamy dyskretnie na główną bramę. Przechadzają się również wicekonsul Piotr Jegorowicz Dunajec i Mikołaj Tarasowicz Moroz, pierwszy sekretarz ambasady. Niby nie zwracają na nas uwagi, ale wiem, że nieprzypadkowo postanowili się przewietrzyć. Szykuje się ewakuacja. Pomocnik radzieckiego attache wojskowego w Wiedniu kapitan GRU Władimir Dmitriewicz Fomiczew okazał się osobnikiem niepewnym. Samolot już czeka. W ewakuacji bierze udział bardzo ograniczona liczba osób: Nawigator — to on podjął decyzję; ja — bo brałem udział w kontroli, więc jestem zorientowany w całej sprawie; pułkownicy Dunajec i Moroz — zastępca i Pierwszy Zastępca rezydenta.
Szary Ford Fomiczewa miękko wpłynął przez bramę. Pomocnik attache wojskowego przyjechał z małżonką do kina. Ech, Wowka, czemuś nie przyleciał zdyszany skoro świt? Czemu nie przyniosłeś Biblii? Po co ją schowałeś? Na cholerę ci ona potrzebna? Boga nie ma, najwyższy czas, żebyś wbił to sobie do łba. Wszystkie te religijne hocki-klocki, to wredna antyradziecka robota. Nie ma raju po śmierci. Raj trzeba budować na ziemi. Jeżeli wierzysz, że raj nastąpi po śmierci, automatycznie sam się odsuwasz od aktywnego budowania raju na ziemi. Niepiśmiennej babinie można to wybaczyć, tobie — nie. Pójdziesz na konwejer, tam już się przyznasz do wszystkiego. Po coś chował Biblię? A może wcale jej nie schowałeś, może wyrzuciłeś ją do śmieci, żeby uniknąć nieprzyjemnych wyjaśnień. Sądziłeś, że nikt się nie dowie, a my wiemy wszystko. Masz obowiązek meldować cokolwiek się przydarzy. GRU nie przebaczy ci milczenia.
Zastępca Nawigatora statecznym krokiem spaceruje i jakby nigdy nic przesuwa się w kierunku bramy. Do ambasady prowadzi jedna droga; opuścić teren można tylko przez bramę wejściową. Pomocnik attache wojskowego nie ma już drogi odwrotu. Przy bramie stoją wartownicy. Nie są wtajemniczeni w całą operację. Jeżeli Fomiczew nie rzuci się do ucieczki, w ogóle niczego się nie dowiedzą. Gdyby próbował zwiać, pułapka zatrzaśnie mu się przed samym nosem. Nawigator i Pierwszy Zastępca niespiesznie, spacerkiem kierują się do biblioteki. Przy samej bibliotece jest zapasowe wejście do bunkra.
Zaczekam tu jeszcze chwilkę.
Boria, trzeci szyfrant, spieszy na parking. Boria nie jest wtajemniczony. Ma za zadanie podejść, przywitać się i powiedzieć: — Władimirze Dmitriewiczu, szyfrówka dla was.
Obserwuję z oddali.
Boria zbliża się do samochodu. Fomiczew wysiada. Nie widzę jego twarzy. Mówi coś do żony, lekko ją całuje. Już poszła sama do sali projekcyjnej. Kapitanie, nie wiesz, co cię czeka! Jesteś przestępcą. Nie zameldowałeś dowódcy, że zgniły kapitalizm usiłuje cię zdemoralizować, ściągnąć na manowce. Za to, kapitanie, nikt cię nie rozstrzela, to jasne, ale do tiurmy pójdziesz — za próbę oszukania rezydenta. W więzieniu dołożą ci kolejny wyrok. Takim jak ty zawsze dokładają. Jeżeli kiedyś nawet wyjdziesz z pudła, to nie jest pewne, czy twoja żona jeszcze cię zechce. Rzuci cię. Widziałem ją kiedyś z bliska na jakimś przyjęciu dyplomatycznym. Rzuci, jak nic.
Na mnie czas.
Pancerne drzwi. Korytarz. Schody w dół. Następne drzwi, te z trupią czaszką. Znów w dół. Do bunkra. Wielka sala. Korytarz. Mała sala. Jeszcze jeden korytarz. Drzwi na prawo i zaraz na lewo. Naciskam dzwonek. Wychyla się twarz Pierwszego Zastępcy. Zasłania się drzwiami jak tarczą. Co w środku — nie widać.
— Czego chcesz?
— Trzeba w czymś pomóc?
— Nie, nie. Idź, obejrzyj film. Damy sobie radę.
— Do widzenia, Mikołaju Tarasowiczu.
— Do widzenia.
Korytarz. Schodami do góry. Mała sala…
— Witia! — Pierwszy Zastępca dogania mnie zdyszany.
— Tak?
— Słuchaj, Witia, na śmierć zapomniałem. Zaczekasz, aż film się skończy. Podejdziesz do jego żony, Walentyny, powiesz, że mąż dostał pilne zadanie. Wróci za dwa dni. Niech się nie niepokoi. Powiesz, że poufne zadanie. Wykombinujesz coś, żeby się nie zorientowała. Odwieziesz ją do domu. Tymczasem zabierz wóz Fomiczewa z parkingu i zjedz do podziemnego garażu. Masz klucze. To wszystko. Do jutra.
— Do jutra, Mikołaju Tarasowiczu.
Walentyna Fomiczew należy do specjalnego gatunku kobiet. Za takimi kobietami mężczyźni oglądają się na ulicy. Jest niewysoka, ostrzyżona na chłopca. Ogromne, czarujące oczy. Lekko kapryśny uśmiech. W kącikach ust ma coś rozwiązłego, ale żeby to dostrzec, trzeba przyjrzeć się bardzo uważnie. Jest w niej niewątpliwie coś szatańskiego. Co? Dobrze nie wiem. Może cała jej uroda jest szatańska. Po coś, Wowka, taką żonę sobie wybrał? Piękna żona — cudza żona. W ambasadzie kto żyw wodzi za nią wzrokiem. W mieście tak samo. Zwłaszcza południowcy, wysocy, korpulentni, lekko łysiejący. Ta zgrabna figurka nie daje im spokoju. Jedziemy samochodem, zatrzymujemy się na światłach, świdrują mnie ironiczne spojrzenia: na co ci, brzydalu, taka ślicznotka?
A ona wcale nie moja. Odwożę ją do domu, bo małżonek trafił na konwejer, śpiewa aż miło. Jeszcze tutaj, w Wiedniu, wyrwą z niego odpowiednie zeznania. Potem trafi do Akwarium, do wielkiego szklanego gmachu na Chodynce.
Walentyna, jego żona, na razie niczego się nie domyśla. Wyruszył na noc, na akcję. Jest przyzwyczajona, nie denerwuje się. Opowiada mi o nowych połyskujących płaszczach, cały Wiedeń teraz je nosi. Byłoby jej w takim płaszczu bardzo do twarzy. Jak królewna Śnieżka mącisz nasz spokój swym zimnym, wyniosłym spojrzeniem. Ileż władzy w tych zaciśniętych, wąskich dłoniach! To pewne, że potrafi owinąć wokół palca każdego, kogo napotyka na swojej drodze. Gdyby je ścisnąć, rozsypałaby się jak kryształowa waza. Z taką kobietą można spędzić tylko jedną noc i zaraz trzeba ją porzucić. W przeciwnym razie ujarzmi, rzuci na kolana. Znam takie, miałem kiedyś taką samą, też malutką i delikatną, też się za nią oglądano. Odszedłem od niej sam, nie czekałem aż przepędzi, oszuka, złamie.
Głupiś, kapitanie, żeś za taką poszedł. Wiem na pewno, że śmiała ci się w nos, a ty, miotany zazdrością, śledziłeś ją zza węgła. Później, ulegając chwilowej zachciance, zgodziła się zostać twoją żoną. Teraz pewnie na konwejerze też myślisz tylko o niej i dręczy cię, że nie wiesz, kto ją teraz odwozi do domu. Uspokój się, kapitanie, to ja, Witia Suworow. Niepotrzebna mi ona, omijam takie z daleka. Zresztą Wiedeń to nie miejsce na takie zabawy. Zbyt uważnie śledzimy się nawzajem.
— Suworow, dlaczego nigdy się do mnie nie uśmiechasz?
— Czy ja jeden?
— Tak. Wszyscy się do mnie uśmiechają. Boisz się mnie?
— Nie.
— Boisz się, Suworow. Aleja cię zmuszę do uśmiechu.
— Grozisz?
— Obiecuję.
Resztę drogi jedziemy w milczeniu. Wiem, że to nie prowokacja GRU. Takie kobiety tak właśnie mówią. Zresztą GRU nie może mnie teraz śledzić. Operacje GRU są precyzyjne i nieskomplikowane. GRU różni się od innych wywiadów prostotą swoich operacji.
GRU nigdy nie stara się złapać naraz dwóch srok za ogon. Właśnie dlatego działa tak skutecznie.
— Mam nadzieję, Suworow, że nie porzucisz mnie przed domem. Jestem ładną kobietą, może mnie ktoś zgwałcić na klatce. Wtedy wszystko będzie na ciebie.
— W Wiedniu takie rzeczy się nie zdarzają.
— Mimo wszystko boję się sama.
Nie boi się niczego na świecie, znam takie, zwierz w spódnicy.
Jesteśmy sami w windzie, Walentyna śmieje się figlarnie:
— Jesteś pewny, że Wołodia nie wróci na noc?
— Jest na operacji.
— A nie boisz się zostawić mnie samej? Ktoś mógłby ttinie porwać…
Winda zatrzymuje się, przepuszczam ją przodem. Otwiera drzwi do mieszkania.
— Co robisz dziś w nocy?
— Śpię.
— Z kim ty śpisz, Suworow?
— Sam.
— Ja też sama — wzdycha.
Przekracza próg i nagle odwraca się do mnie. Płonący wzrok. Twarzyczka wzorowej uczennicy. To najbardziej perfidny rodzaj kobiet. Nie cierpię takich.
Ewakuacja zawsze odbywa się samolotem, szybko, tylko jedna kontrola policyjna.
Ewakuacja zawsze odbywa się w dzień. W nocy policja jest bardziej podejrzliwa, rano przychodzi nowa zmiana, świeże siły, z kolei pod wieczór samoloty z reguły nie wyruszają na dalekie trasy. Dlatego w dzień.
Rozkład lotów Aeroflotu z większości zachodnich stolic do Moskwy został tak opracowany, żeby samoloty startowały w dzień. Nie zawsze jest to możliwe, ale w większości wypadków ustalono właśnie tak. Ludzi ewakuuje się nie każdym rejsem Aerofłotu, ale w razie nagłej potrzeby wszystko jest z góry zaplanowane.
Były kapitan GRU, były pomocnik attache wojskowego siedzi na taborecie. Głowa zwieszona. Nie jest skrępowany, po prostu siedzi. Nie ma już ochoty krzyczeć i awanturować się. Przeszedł pierwsze stadium konwejera. Zeznał już wszystko: tak, była Biblia w skrzynce na listy. Nie, religia mnie nie interesuje. Tak jest, wykazałem karygodne niedbalstwo. Tak, wyrzuciłem do śmieci. Trzeci pojemnik od lewej. Biblia leży już na stole. Znaleziono bez trudu. Dowód rzeczowy, leży w celofanowym opakowaniu.
Kiedy wiozłem twoją żonę, wyciągano z ciebie, kapitanie, pierwszą serię zeznań.
— Tak, wcześniej też oszukiwałem Nawigatora. Cztery razy odwiedzałem prostytutki. Nie, nie mam żadnych kontaktów z zachodnimi wywiadami. Nigdy nie otrzymałem żadnych propozycji współpracy. Nie, nie przekazywałem im tajnych informacji. Ewakuacja.
— Spirytus.
Zamiast spirytusu aptekarskiego używamy najczęściej dżinu Gordon z barku Nawigatora.
— Strzykawka.
Strzykawka jednorazowa. Zupełnie jak w Specnazie. Ale to nie Błoga Śmierć, to po prostu Błogość.
Miejsce zastrzyku trzeba starannie przetrzeć watką z dżinem, żeby nie było zakażenia.
Lotnisko. Huk silników. Lśniące podłogi. Koski z pamiątkami. Lalki w strojach regionalnych, zapalniczki Ronsona.
— Kontrola biletów. Bagaż?
— Bez bagażu. Krótka podróż służbowa.
— Paszporty proszę.
Zielone paszporty. „W imieniu Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich. Minister spraw zagranicznych ZSRR…”
— Proszę przechodzić.
Jest nas trzech: były kapitan, ja, wicekonsul. Były kapitan podróżuje, my dwaj go odprowadzamy. Jakoby. W rzeczywistości zapewniamy bezpośrednie ubezpieczanie. A tam dalej, przy kiosku — konsul generalny ZSRR. Ubezpieczanie ogólne. Grozić! Protestować! Osłaniać!
Teraz do samolotu. — Poczta dyplomatyczna — to o nas.
Płytą lotniska — do samolotu. Dwa kroki, nie potrzeba autobusu. TU-134. Dwa trapy. Tylny dla wszystkich. Przedni — dla szczególnie ważnych osobistości i poczty dyplomatycznej, to znaczy dla nas. Przy wejściu na schodki jeszcze jedna stewardesa, szczerzy zęby do pasażera. Nie wie, że kapitan przestał być szczególnie ważną osobistością, a uśmiecha się tylko dlatego, że go naszprycowano Błogością.
Przy trapie — kurierzy dyplomatyczni. Jest ich dwóch. Osiłki. Wiedzą, jaki wiozą dziś ładunek. Są uzbrojeni i nie kryją się z tym. Taka jest międzynarodowa praktyka dyplomatyczna. Takie są zasady ustalone już w 1815 roku na Kongresie Wiedeńskim.
Pomagają byłemu kapitanowi wgramolić się po trapie. Byłemu kapitanowi jakoś nogi się plączą, nie może trafić na stopnie. Nic strasznego. Pomożemy. Przy samym włazie dwaj kurierzy odwrócili byłego kapitana bokiem: we trzech naraz się nie zmieszczą. Znowu widzę ich twarze. Były radziecki dyplomata wojskowy uśmiecha się potulnie i dobrotliwie. Do kogo się uśmiecha? Może nawet do mnie.
Ja też uśmiecham się do niego.