Idę po czerwonym dywanie. Nie było mnie tutaj 23 dni. Odzwyczaiłem się od ciszy, od dywanów, od ciepełka. Zdziczałem. W ogóle człowiek bardzo szybko dziczeje i powraca do świata zwierząt łatwo i lekko, bez żadnych oporów.
Na korytarzu w sztabie cisza i spokój. Wszyscy syci, wypucowani, twarze starannie wygolone. Żadnego zziębniętego chrypienia dowódcy ani niecierpliwego skowytu psów na chwilę przed spuszczeniem ze smyczy.
Naszą 43. grupę dywersyjną pojmano jako jedną z ostatnich. Otoczono, zapędzono w wąwóz. Wszystko jak na prawdziwej wojnie. I psy były prawdziwe. A przecież czworonożny przyjaciel człowieka nie widzi żadnej różnicy: prawdziwa to nagonka, czy ćwiczebna… Jeden czort.
Zwinny, sprawny szeregowiec Kańczug nawet z tych tarapatów wyszedł obronną ręką. Jego pierwszego odbili od grupy i popędzili w stronę rzeki. Lody właśnie ruszyły, więc chcieli go dopaść na brzegu. Ale Kańczug zrzucił kurtkę, cisnął karabin — i popłynął, lawirując między, krą. Nie posłano helikoptera za jednym uciekinierem, ale j psy — nie w ciemię bite — skakać do wody nie chciały. Po l czterech dniach wrócił do koszar swojego batalionu, dój reszty wynędzniały, w granatowym milicyjnym szynelu.
Ukradł. Za ten wyczyn nagrodzono go stopniem sierżanta i piętnastodniowym urlopem. W batalionie nie on jeden taki chwat. Wracają pojedynczo, na połamanych nartach, w poszarpanych kurtkach, krwawiąc z ran.
Naszą grupę pojmano w głębokim wąwozie, odcinając jej wszystkie drogi odwrotu. Przywieziono nas do koszar pułku MWD. Powitali jak starych kumpli, wyparzyli w łaźni, nakarmili, dobę dali się odespać. Dla schwytanych zawczasu wydzielono osobny barak i lazaret obsługiwał wyłącznie nas.
W łaźni żołnierze MWD spoglądają na nas z szacunkiem i przerażeniem: szkielety.
— Ciężka służba przypadła wam chłopcy w udziale.
Nikt nie oponuje. Ciężka. Tyle, że każdy rok w formacji Specnazu liczy się za półtora roku służby. Odsłużysz dziesięć lat — zapiszą piętnaście. Odpowiednio płacą nam po półtorej pensji, płacą za skoki, płacą specjalny dodatek za każdy dzień w terenie. A sadełko niebawem się zawiąże. Odespałem zaległości. Wypocząłem. I oto znowu stąpam po miękkim dywanie. Sztab wita mnie żarcikami:
— Opowiedz, Witia, jak się odchudzałeś.
— Ej, zwiadowca, gdzieś się tak opalił? Twarz mam ogorzałą od mrozu, wiatrów i bezlitosnego zimowego słońca. Wargi czarne, spękane. Nos się łuszczy.
— Hej, stary, może w niedzielę na narty?
To okrutny żart. Takich żartów nie trawię. W ogóle po zaprawie w Specnazie najbardziej nienawidzę tych, co dobrowolnie przypinają narty, ot tak, bo nie mają niczego lepszego do roboty.
Udaję się do szefa wywiadu.
— Czy można? Towarzyszu podpułkowniku! O, przepraszam. …
Na nowiutkich epoletach Krawcowa błyszczą zamiast dwóch — po trzy gwiazdki.
— Towarzyszu pułkowniku, starszy lejtnant Suworow melduje powrót z zadania ćwiczebno-bojowego!
— Cześć.
— Czołem, towarzyszu pułkowniku! Proszę przyjąć moje gratulacje.
— Dziękuję. Siadaj. — Patrzy na moją wychudzoną gębę. — Nieźle cię obciosało. Wyspałeś się?
— Tak jest.
— Tutaj dużo pracy. Póki cię nie było, sporo zaszło na świecie. Wszystko zdążyłeś zapomnieć?
— Starałem się powtarzać wszystko w pamięci…
— Mam przepytać?
— Proszę.
— Śpangdahlem.
— Śpangdahlem: baza lotnicza Sił Powietrznych Stanów Zjednoczonych w Niemczech Zachodnich. 25 kilometrów na północ od miasta Trier. Stała baza 52. Taktycznego Skrzydła Myśliwców. Siedemdziesiąt dwa myśliwce RF-4. Jeden pas startowy. Długość: 3.050 metrów. Szerokość: 45 metrów. W skład skrzydła wchodzi…
— Wystarczy. Możesz odmaszerować.
Świat zmienia się w tempie błyskawicznym. Przez 23 dni nie miałem dostępu do informacji, i oto leżą przede mną grube teczki komunikatów, rozkazów, szyfrówek. Wiem dobrze, że szef wywiadu nie chciał urazić mojej ambicji i zadał łatwe pytanie dotyczące obiektu stałego, bazy lotniczej. Gdyby spytał na przykład o 6. Zmotoryzowaną Dywizję Piechoty Bundeswehry, to nieuchronnie znalazłbym się w kropce. Sytuację trzeba obserwować z dnia na dzień, na gorąco, w przeciwnym razie zmieniasz się w kolportera zdezaktualizowanych informacji… A więc… „Ściśle tajne: agentura wywiadu Białoruskiego Okręgu Wojskowego wykryła wzmocnienie ochrony wyrzutni rakiet Pershing na terytorium RFN…”; „Ściśle tajne: Piąty Wydział Zarządu Wywiadowczego Floty Bałtyckiej zanotował całkowitą zmianę systemu kodowania w rządowych i wojskowych kanałach łączności w Danii…”; „Ściśle tajne: wywiad Sztabu Generalnego stwierdził…”; „Ściśle tajne: wywiad 11. Armii Gwardyjskiej Bałtyckiego Okręgu Wojskowego na terytorium RFN zarejestrował prace przy budowie szybów dla min jądrowych. Rozkazuję szefowi II Zarządu Głównego Sztabu Generalnego, szefom wywiadów GSWG, SGW, CGW{Kryptonimy radzieckich sił zbrojnych stacjonujących w NRD, Polsce i Czechosłowacji (przyp. tłum.).}, Bałtyckiego, Białoruskiego i Karpackiego Okręgów Wojskowych położyć szczególny nacisk na zbieranie wszelkich informacji odnośnie systemu min jądrowych na terytorium RFN. Szef Sztabu Generalnego generał armii Kulików…”
Dwadzieścia trzy dni temu nikt nie miał zielonego pojęcia o minach jądrowych… A w tej chwili kolosalne siły wywiadu agenturalnego rzucono z zadaniem rozpracowania tego tajemniczego systemu zachodniej obrony. Zmienia się także oblicze naszej armii: „Tajne: wyniki eksperymentalnych ćwiczeń 8. Powietrzno-Szturmowej Brygady Zabajkalskiego Okręgu Wojskowego…” Przed dwudziestoma trzema dniami takie brygady w ogóle nie istniały… „Ściśle tajne: rozkazuję wprowadzić do uzbrojenia artylerii przeciwpancernej wyrzutnię Malutka-M z triangulacyjnym systemem naprowadzania. Minister obrony marszałek Związku Radzieckiego A. Greczko.”; „Ściśle tajne: wyłącznie do wiadomości oficerów Specnazu… Dochodzenie w sprawie śmierci kursantów-obcokrajowców z Odeskiego Specjalnego Ośrodka Treningowego Specnazu podczas ćwiczebnych walk z «kukłami»… Rozkazuję nasilić kontrolę i ochronę… Zwrócić szczególną uwagę…”
Ten rozkaz czytam trzykrotnie. Jasne, jak należy postępować z „kukłą”, jak ją przechowywać i ochraniać. Tylko niejasne, co to takiego — „kukła”.
Niełatwa sprawa szkolić cudzoziemców i agenturę Specnazu. My, radzieccy żołnierze tych jednostek, rozpoczniemy działania dopiero podczas wojny, a ci chłopcy, rozrzuceni po całym świecie, już dziś są w akcji. Bohatersko umierają za swoje światłe ideały, nawet nie podejrzewając, że są w szeregach Specnazu. Zdumiewający ludzie! My ich trenujemy, tracimy miliony na ich utrzymanie, rzucamy na szalę reputację naszego państwa, a ci uważają, że są niezależni. Trudno sobie z nimi poradzić. Zjeżdżając do nas na szkolenie przynoszą ze sobą ducha zadziwiającej zachodniej beztroski. Są naiwni jak dzieci i wielkoduszni jak bohaterowie powieści. W ich sercach płonie ogień, a w głowach mętlik przesądów. Podobno niektórzy uważają, że nie wolno zabijać ludzi podczas wesela, a inni są zdania, że nie wolno zabijać podczas pogrzebu. Dziwacy. Przecież cmentarz wymyślono dla umrzyków.
Specjalny Ośrodek Treningowy ma za zadanie wybić im te romantyczne głupoty z głów. Też szczuje się ich psami, też zmusza się do biegania po rozżarzonych węglach. Uczą ich nie bać się wysokości, krwi, szybkości, nie lękać się śmierci. Ci chłopcy nie raz demonstrują światu swoją pogardę wobec śmierci, cudzej i własnej, gdy w okamgnieniu opanowują samolot lub ambasadę. Specjalny Ośrodek uczy ich sztuki zabijania. Uczy, jak zabić umiejętnie, spokojnie, z przyjemnością. Ale co też w tym programie może się kryć pod słowem „kukła”?
Nasz system ochrony tajemnic wojskowych został udoskonalony, dopracowany do perfekcji. Likwidujemy tych, którym może się coś zbytecznego wypsnąć; otaczamy ścisłą tajemnicą kolosalną liczbę faktów, często nie będących żadną rewelacją. Strzeżemy sekretów poprzez szczególny system selekcji osób, poprzez system upoważnień, poprzez system pionowego i poziomego ograniczania dostępu do ściśle tajnych informacji. Na ich straży stój ą wartownicy, psy, urządzenia alarmowe, sejfy, pieczęcie, pancerne drzwi, totalna cenzura. Strzeże ich specjalnie w tym celu opracowany język, szczególny żargon. Jeżeli ktoś potrafi nawet wedrzeć się do naszych sejfów, to i tak niewiele zdoła zrozumieć.
Kiedy mówimy o wrogach, używamy normalnych, powszechnie zrozumiałych określeń: rakieta, głowica jądrowa, broń chemiczna, dywersant, szpieg. O naszych mówimy: „wyrób Gcz”, „spec. broń” „Specnaz”, „specjalne źródło”. Wiele terminów posiada po kilka znaczeń. W zależności od kontekstu słowo „czystka” może oznaczać wyrzucenie z partii, albo masową eksterminację ludności.
Jedno normalne słowo może mieć wiele żargonowych synonimów. Radzieckich dywersantów można nazwać ogólnikowo Specnaz, ale też mówi się o nich „głęboki zwiad”, „turyści”, „ciekawscy”, „rajdowcy”. Cóż więc kryje się w tej terminologii za enigmatycznym pojęciem „kukły”? Czy „kukły” stosuje się również w szkoleniu radzieckich żołnierzy, czy jest to przywilej zarezerwowany dla zagranicznych kursantów? Czy istniały przedtem, czy też jest to innowacja, podobnie jak brygady powietrz-no-szturmowe?
Zamykam teczkę z mocnym postanowieniem dowiedzieć się znaczenia tego dziwnego terminu. Jest tylko jeden sposób: udawać, że wiem, w czym rzecz, i czekać, aż ktoś naprawdę poinformowany niechcący wygada jakiś dodatkowy szczegół. Czasem starczy mały detal, by domyślić się reszty.
Sposób zakamuflowania 296. samodzielnego batalionu rozpoznania Specnazu dowodzi znajomości rzeczy, wręcz pewnego gustu. W skład 13. Armii wchodzi pułk łączności, obsługujący sztab i punkty dowodzenia. Przez ten pułk bezustannie przepływają informacje wagi państwowej, i dlatego jest szczególnie chroniony. Na terenie pułku znajduje się wydzielony obszar — i tam właśnie stacjonuje nasz batalion. Wszyscy dywersanci noszą mundury wojsk łączności. Wszystkie ciężarówki batalionowe mają zamknięte budy, jak pojazdy łącznościowców. Postronny obserwator zauważy pułk łączności i nic poza tym. Co więcej, nawet w samym pułku większość żołnierzy i oficerów jest przekonana, że w jego skład wchodzą trzy zwyczajne bataliony łączności, oraz jeden wydzielony, specjalnie chroniony; pewnie rządowa sieć komunikacyjna.
Również w samym batalionie niemało jest tajemnic. Wielu komandosów Specnazu sądzi, że batalion liczy trzy kompanie spadochronowe, składające się ze zwyczajnych, tyle że silnych i bardzo odpornych żołnierzy. Dopiero teraz dowiedziałem się, że jest inaczej. Prócz trzech kompanii jest jeszcze pluton specjalny, złożony wyłącznie z zawodowców. Pluton stacjonuje osobno, z dala od batalionu. Jest przeznaczony do wykonywania szczególnie trudnych zadań. O jego istnieniu dowiedziałem się tylko dlatego, że jako oficerowi informacji polecono mi szkolić tych ludzi w zakresie mojej specjalności: prawidłowego i szybkiego odnajdywania ważnych obiektów na terytorium przeciwnika. Po raz pierwszy udaję się do specjalnego plutonu i mam lekką tremę. Wiezie mnie osobiście pułkownik Krawców. On dokona mojej prezentacji.
— Zgadnij, jaki kamuflaż wymyśliliśmy dla tego plutonu?
— Towarzyszu pułkowniku, to przekracza moje możliwości. Nie mogę przeprowadzić analizy nie posiadając żadnych elementów.
— Postaraj się mimo wszystko. Będzie to test na inteligencję. Przedstaw sobie, jak wyglądają, masz przecież wystarczającą wyobraźnię, po czyni postaw się na miejscu szefa wywiadu 13. Armii i spróbuj ich wykryć.
— Powinni być doskonale obeznani z terenem, na którym przyjdzie im działać, dlatego muszą często wyjeżdżać za granicę. Powinni być świetnie wytrenowani… Gdyby to ode mnie zależało, towarzyszu pułkowniku, zmontowałbym z nich drużynę sportową. Kamuflaż, możliwość częstych podróży zagranicznych…
— Słusznie! — śmieje się Krawców. — Proste jak drut. Uchodzą za drużynę CWKS: spadochroniarze, biegacze, strzelcy, bokserzy, zapaśnicy. Każda armia i każda flota ma podobną. Każdy okręg wojskowy, eskadra czy zgrupowanie mająjeszcze silniejsze i lepiej wytrenowane ekipy sportowe. Pieniędzy na rozwój sportu nie żałujemy. A gdzie byś umieścił ośrodek kondycyjny naszych „sportowców”?
— W Dubrowłcy.
Jest wywiadowcą. Potrafi się opanować. Tylko zęby zgrzytnęły, i mięśnie szczęk zadrgały.
— Dlaczego właśnie w Dubrowicy?
— Kochana 13. Armia dysponuje tylko jednym karnym batalionem dla niepokornych: w Dubrowicy. Więzienie wojskowe. Z naszej dywizji często wygarniali żołnierzyków na zwiedzanie tego ośrodka. Wysokie płoty, wściekłe psy, gęste zasieki z drutu kolczastego. Dość wydzielić jeden sektor: idealne miejsce na najbardziej tajne obiekty. Ludzi można przywozić w więziennych budach, nikt nawet nie zauważy…
— A mało to w naszej 13. Armii dobrze strzeżonych obiektów? Na przykład APRTB{Armiejskaja Podwiżnaja Rakietno-Tiechniczeskaja Baza — jednostka odpowiedzialna za transport, składowanie i obsługę techniczną pocisków rakietowych (przyp. tłum.).}…
— W APRTB nie ma miejsca dla „kukieł”, towarzyszu pułkowniku…
Posłał mi tylko długie, ciężkie spojrzenie, ale nie powiedział ani słowa.
Tylko w jesienną noc można ujrzeć tyle gwiazd. Tylko zimą, wrześniową nocą wybijają się tak wyraźnie, jakby srebrne pluskiewki na czarnym aksamicie.
Ileż ich patrzy na nas z zimnej czarnej otchłani! Jeśli spojrzymy na Wielką Niedźwiedzicę, to tuż koło jasnej gwiazdy, tej przy załamaniu dyszla, można dostrzec jedną gwiazdkę zupełnie malutką. Być może wcale nie jest malutka, lecz po prostu bardzo oddalona. Być może jest to wielkie świecidło otoczone dziesiątkami planet. A może to galaktyka, z miliardami gwiazd…
Nie jesteśmy sami we Wszechświecie, to oczywiste. W kosmosie są miliardy planet, bardzo podobnych do naszej. Na jakiej podstawie mielibyśmy uważać, że stanowimy wyjątek? Nie jesteśmy wyjątkiem. Jesteśmy tacy sami, jak wszyscy inni. Możemy się różnić co najwyżej kształtem i kolorem oczu. Mieszkańcy jednej planety mają oczy błękitne, jak pułkownik Krawców, ktoś inny ma oczy zielone, trójkątne, z odcieniem szmaragdu. Ale na tym, najwyraźniej, kończą się wszelkie różnice. Pod każdym względem jesteśmy jednakowi — co jeden to zwierzę. Naturalnie, bywają różne zwierzęta: myślące, cywilizowane i bezmyślne. Jedne różnią się od drugich tym, że starają się zamaskować swoją zwierzęcą naturę. Dopóki mamy dość żywności, ciepła i samic, dopóty stać nas na dobroć i współczucie. Ale gdy tylko natura i los stawiaj ą sprawę na ostrzu noża — jeden ma przeżyć, drugi zdechnąć — bez wahania wpijamy się pożółkłymi kłami w gardło sąsiada, brata, matki.
Każdy z nas jest bestią. Ja — z pewnością, i nie staram się tego ukryć. I mieszkaniec dwunastej planety krążącej wokół pomarańczowego słońca, zagubiony w otchłani bezimiennej galaktyki — to również zwierz, tyle że udaje dobrego, l szef wywiadu 13. Armii pułkownik Krawców to też zwierzę. To bestia, jakich mało. O, siedzi sobie przy ognisku, patykiem żar rozgarnia. Niewysoki, zadbany, przystojna młoda twarz, z lekka wyniosła. Szeroki, ujmujący uśmiech, ale kąciki ust zawsze trochę opuszczone: oznaka opanowania i determinacji. Druzgocące, przenikliwe spojrzenie sprawia, że rozmówca zaczyna mrugać, spuszczać wzrok. Wypielęgnowane, nieproleta-rłackie dłonie. W szlifach pułkownika bardzo mu do twarzy. Ludzie jego pokroju miewają czasem dziwaczne skłonności. Niektórzy zbierają ponoć zardzewiałe kopiejki. Ciekawe, jaką pasję ma nasz pułkownik? Dla mnie, dla nas wszystkich jest prawdziwą zagadką. Wiemy o nim bardzo mało; on wie o każdym z nas wszystko. To zwierzę. Niepozorne, krwiożercze, śmiertelnie niebezpieczne. Wie, czego chce, i zmierza prosto do celu. Znam jego gwiazdę przewodnią. Na imię jej WŁADZA.
Siedzi przy ognisku i czerwone odblaski miotają się po jego męskiej twarzy. Czarny regularny profil. Czerwone cienie. Nic więcej. Żadnych przejść. Żadnych kompromisów. Jeśli popełnię choć jeden błąd, zgniecie mnie, zniszczy. Jeżeli go oszukam, wyczyta to z moich oczu. Potężny łeb.
— Suworow, chcesz o coś zapytać?
Jesteśmy sami przy ognisku, w niewielkiej zapadlinie zagubionej w bezkresnym stepie. Nasz samochód stoi ukryty w zaroślach, kierowca odpoczywa. Czeka nas długa jesienna noc.
— Tak, towarzyszu pułkowniku, dawniej już chciałem was zapytać… Macie pod swoimi rozkazami setki młodych, sensownych, doskonale zapowiadających się oficerów, świetnie wyszkolonych, o wykwintnych manierach… A ja jestem chłop, nie czytałem wielu książek,
o których mówicie, nie jest mi łatwo w waszym kręgu… Nie interesują mnie pisarze i malarze, którymi wy się zachwycacie… Dlaczego wybraliście właśnie mnie?
Długo krząta się przy czajniku, najpewniej zastanawiając się, czy ma powiedzieć jak zwykle coś o mojej pracowitości i pojętności, czy wyłożyć prawdziwe powody. W czajniku warzy morderczy napój: mieszankę kawy z koniakiem. Wypijesz, i przez dobę oka nie zmrużysz.
— Powiem ci, Wiktor, całą prawdę, bo sam ją rozumiesz, bo trudno cię oszukać, bo powinieneś ją znać. Żyjemy w okrutnym świecie. Jedyna szansa przeżycia, to piąć się do góry. Jeżeli staniesz w miejscu, stoczysz się w dół i zatratują cię ludzie, którzy po twoich gnatach gramolą się wzwyż. Nasz świat to krwawa bezkompromisowa walka systemów, a zarazem walka jednostek. W tej walce każdy potrzebuje pomocy i wsparcia. Ja też potrzebuję pomocników, zdecydowanych na wszystko, gotowych w imię zwycięstwa podjąć śmiertelne ryzyko. Muszę mieć pewność, że nie zdradzą mnie w najtrudniejszej chwili. Aby to osiągnąć, istnieje tylko jeden sposób: wybierać pomocników z samych dołów. Zawdzięczasz mi wszystko i jeżeli mnie wywalą, to wywalą również ciebie. Jeśli wszystko utracę, to i ty stracisz wszystko. Wyciągnąłem cię z tłumu nie z uwagi na twoje zdolności, lecz dlatego, że jesteś człowiekiem z tłumu. Nie jesteś nikomu potrzebny. Wystarczy, że coś mi się przydarzy, i znowu wylądujesz w tłumie, tracąc władzę i przywileje. Ten sposób doboru pomocników i ochrony osobistej jest stary jak świat. Tak postępowali wszyscy władcy. Zdradzisz mnie, stracisz wszystko. Mnie dokładnie tak samo wyłowiono z motłochu. Mój protektor pcha się do góry i ciągnie mnie za sobą. Licząc na moje wsparcie w każdej sytuacji. Jeżeli on zginie, komu będę potrzebny?
— Wasz protektor to generał-lejtnant Obaturow?
— Tak. Wziął mnie do swojej grupy, kiedy był jeszcze majorem, a ja lejtnantem… Niezbyt fortunnym.
— Ale i on komuś służy. Jego też ktoś ciągnie w górę?
— Ma się rozumieć. Ale to już nie twoja sprawa. Możesz być pewny, że jesteś w odpowiedniej grupie i że generał-lejtnant Obaturow ma wpływowych protektorów w Sztabie Generalnym. Ale ja znam cię dobrze, Suworow. Czuję, że nie tu cię boli. W czym rzecz?
— Opowiedzcie mi o Akwarium.
— To też już wiesz? Tego słowa nie mogłeś nigdzie usłyszeć. Znaczy, gdzieś je widziałeś. Zaraz, zaraz, powiem ci, gdzie je widziałeś.
— Na odwrocie portretu.
— Ach tam? Słuchaj uważnie, Suworow: nigdy nikogo o to nie pytaj. Akwarium zbyt poważnie traktuje własne tajemnice. Ty zapytasz, a oni wezmą cię na hak. Nie, ja nie żartuję. Za żebro, i w górę. Nie powinienem ci mówić o Akwarium. Mógłbyś opowiedzieć to komuś, a on jeszcze komuś, potem nastanie moment, gdy wypadki potoczą się inaczej i kogoś aresztują, dowiedzą się, gdzie usłyszał to słowo, on wskaże ciebie, a ty mnie.
— Sądzicie, że jeśli zaczną mnie torturować, sypnę wasze nazwisko?!
— Co do tego nie mam wątpliwości, i ty też możesz być pewny. Tylko głupcy powiadają, że twardy wytrzymuje na torturach, a słabeusz pęka. Bzdury. Po prostu są dobrzy oficerowie śledczy albo źli. Akwarium ma dobrych śledczych… Jeżeli trafisz na konwejer, przyznasz się do wszystkiego, łącznie z tym, czego nigdy nie było… Ale… ja wierzę, Wiktor, że ani ty, ani ja nie wylądujemy na konwejerze, i dlatego powiem ci coś niecoś o Akwarium…
— Co za rybki tam pływają?
— Tylko jeden gatunek: piranie.
— Pracowaliście w Akwarium?
— Nie, ominął mnie ten zaszczyt. Może kiedyś, w przy szłości… pewnie uważają, że nie mam jeszcze dość ostrych zębów. No więc słuchaj. Akwarium to centralny gmach II Zarządu Głównego Sztabu Generalnego, znaczy się Głównego Zarządu Wywiadowczego GRU. Wywiad wojskowy istnieje pod różnymi nazwami od 21 października 1918 roku. W owym czasie Armia Czerwona stanowiła już potężny organizm. Armią kierował Sztab Generalny, jej mózg. Ale posunięcia Sztabu cechowała powolność i brak precyzji: organizm był ślepy i głuchy. Wszelkich informacji dotyczących przeciwnika dostarczała CzK. To tak, jakby mózg rejestrował informacje przekazywane nie przez własne oczy i uszy, lecz dostarczane z zewnątrz. A i czekiścł zawsze traktowali zapotrzebowania pochodzące od wojska jako drugorzędne. Inaczej zresztą być nie może: tajna policja ma swoje priorytety, a Sztab Generalny swoje. I choćby nie wiem ile dostarczano mu informacji, nigdy nie będzie dość. Wyobraź sobie, że następuje fiasko operacji. Kogo pociągnąć do odpowiedzialności? Sztab Generalny zawsze może powiedzieć, że nie miał odpowiednich informacji o przeciwniku, i stąd klapa. I zawsze będzie miał słuszność, bowiem choćbyś nagromadził diabli wiedzą ile danych, szef Sztabu Generalnego zawsze może zadać ci jeszcze milion pytań, które pozostaną bez odpowiedzi. Oto powód, dla którego zdecydowano przekazać wywiad wojskowy w jego ręce. Od tej chwili jeżeli brakuje informacji, sprawa jest jasna: jest to wina samego Sztabu.
— I KGB nigdy nie dążyło do przejęcia kontroli nad GRU?
— Zawsze. Również dziś. Jeden raz udało się to Jeżowowi: był jednocześnie szefem NKWD i wywiadu wojskowego. Zapłacił za to własną głową: skupił w swoich rękach zbyt wielką władzę. Posiadał wyłączną kontrolę całej tajnej działalności. W oczach najwyższego kierownictwa jest to straszliwy monopol. Dopóki istnieją przynajmniej dwie tajne organizacje, toczące między sobą skrytą walkę, dopóty można nie obawiać się spisku w łonie jednej z nich. Póki są dwie organizacje, działa prawo konkurencji i obie lepiej pracują. Dzień, w którym jedna z nich pochłonie drugą, będzie ostatnim dniem istnienia Politbiura. Ale Politbiuro do tego nie dopuści. Działalność KGB ogranicza się do wrogich organizacji. Wewnątrz kraju MWD wykonuje bardzo podobną robotę. MWD i KGB gotowe są pożreć się wzajemnie. Ponadto w kraju funkcjonuje jeszcze jedna tajna policja: Kontrola Ludowa. Stalin, nim został dyktatorem, stał na czele tej właśnie instytucji. A za granicą przeciwwagę dla tajnej działalności KGB stanowi Akwarium. GRU i KGB toczą nieustanną walkę o źródła informacji, i dlatego obie instytucje odnoszą takie sukcesy.
Milczę, trawiąc wszystko, co usłyszałem. Przede mną długa noc. Trzydzieści metrów od nas w wierzbinie ukryty jest wielki nadmuchiwany model rakiety Pershing — dokładna kopia amerykańskiego oryginału. Ubiegłej nocy cały batalion Specnazu zrzucono niewielkimi grupkami z dala od tego miejsca. Zawody. Marszruta — 307 kilometrów. Na trasie pięć punktów kontrolnych: rakiety, radar, sztab. Grupa, która pierwsza przebędzie ten dystans wykrywając wszystkie obiekty i komunikując ich dokładne współrzędne, otrzymuje urlop i złoty zegarek dla każdego. Wszyscy żołnierze zwycięskiej grupy zostaną młodszymi sierżantami, sierżanci — starszymi sierżantami… Przemarsz grup kontrolują wyżsi oficerowie wydziału wywiadowczego. Sam Krawców zwykle lata śmigłowcem wzdłuż trasy, jednak dziś postanowił udać się na punkt kontrolny i na pomocnika wybrał mnie.
— Zdaje się, że nadchodzą.
— Potem pogadamy.
Kilka kamyków poruszonych nieostrożnym stąpnięciem stacza się w dół. Do rozpadliny bezszelestnie jak wąż wślizguje się gigantyczny cień. Płomień ogniska w pierwszej chwili oślepił barczystego dywersanta. Wpatruje się w nasze twarze i, rozpoznając Krawcowa, melduje:
— Towarzyszu pułkowniku, 29. grupa rajdowa drugiej kompanii Specnazu. Dowódca sierżant Poliszczuk.
— Witamy, sierżancie.
Sierżant odwraca się w stronę grupy i cicho gwiżdże, naśladując głos susła. Po nasypie zatrzeszczały podeszwy dywersantów. Dwaj zajmują stanowiska na grzbiecie: obserwacja i obrona. Telegrafista błyskawicznie montuje antenę. Dwaj inni rozciągają brezent: pod płachtą będzie czarował szyfrant grupy. Zwyczajny śmiertelnik nie ma prawa znać tajemnicy komunikatów, dlatego szyfranta na czas pracy zawsze przykrywa się brezentem. W warunkach bojowych dowódca grupy odpowiada głową za jego bezpieczeństwo — no i za bezpieczeństwo szyfrów, ma się rozumieć. Gdyby grupa znalazła się w zagrożeniu, dowódca ma obowiązek zabić szyfranta, a księgę kodów i aparaturę szyfrującą zniszczyć. Jeżeli tego nie wykona, odpowie głową nie tylko on osobiście, ale również cała grupa.
Komunikat już gotowy, widzimy go wszyscy. Zwyczajna taśma filmowa z kilkoma rzędami perforacji. Wsuwa się ją prosto do radiostacji. Nadajnik jeszcze nie jest włączony ani wyregulowany. Telegrafista śledzi wskazówkę chronometru, i raptem wciska guzik. Radiostacja włącza się, nastraja automatycznie na właściwą częstotliwość, wciąga w swe czeluści perforowaną kliszę, i za moment ją wypluwa. Gasną kolorowe lampki na nadajniku. Cały seans łączności nie trwał dłużej niż sekundę. Radiostacja dosłownie strzela ładunkiem informacji.
Szyfrant przykłada do taśmy zapaloną zapałkę; złośliwy syk — i w mgnieniu oka taśma znika. Tylko z wyglądu przypomina zwyczajny film. Spala się równie szybko, jak nadajnik przesyła zakodowany komunikat.
— Gotowi? Podskoki! Dobra! Naprzód marsz!
Ostry jest sierżant Poliszczuk, wymagający. Zajeździ swoją grupę, nie da chwili wytchnienia. Na razie wszystko gra. Ale nie mów hop, dopóki nie przeskoczysz. Co będzie jeżeli grupa zdechnie po pierwszych dwustu kilometrach? Dowódcom pozostawiono dużo swobody w podejmowaniu decyzji. Chcesz — możesz zatrzymać grupę. Chcesz — połóż j ą spać. Chcesz — rób postój co 10 minut. Tylko jeśli grupa wyląduje wśród dziesięciu najsłabszych, to jednego możesz być pewny: spadną z twoich naramienników sierżanckie belki i zostaniesz zdegradowany do stopnia szeregowca; na twoje miejsce czyha już wielu chętnych.
— Towarzyszu pułkowniku, 11. grupa pierwszej kompanii. Dowódca sierżant Stolarz.
— Witajcie, sierżancie. Róbcie swoje, nie zwracajcie na nas uwagi.
— Tak jest! Nosorożec i Brzydkie Kaczątko, na nasyp!
— Tak jest!
— Rzygacz!
— Rozkaz!
— Dawaj łączność.
— Jest łączność!
— Gotowi? Podskoki! Dobra! Naprzód marsz!
Teraz grupy posypią się jedna po drugiej. Tak to jest zawsze na zawodach. Kilka grup wymyka się daleko do przodu, następnie idzie w krótkich odstępach — albo i bez odstępów — główna masa, na końcu spóźnialscy, ci, którzy wypadli z trasy. Niektórzy odpoczywają przy naszym ognisku godzinę, inni dwie. Niektórzy stają tylko na chwilę, by nawiązać łączność, przekazać doniesienie — i dalej w drogę. Tuż koło nas kilka grup szykuje sobie niewymyślną kolację. Na manewrach nie wolno rozpalać ogniska, i komandosi gotują na suchym paliwie. Ale na zawodach nie zabrania się korzystać z ognia. Na zawodach liczy się przede wszystkim dokładność orientacji, szybkość, precyzja wyznaczania współrzędnych i łączność. Reszta jest mało ważna.
Od ogniska dochodzą smakowite zapachy. Dywersanci pieką kurę. Pieką ją specjalnym sposobem: obcięli głowę i łapki, wypatroszyli, ale nie oskubali, oblepili grubą warstwą mokrej gliny — i do żaru. Aromat roznosi się na wszystkie strony. Wkrótce kura upieczona. Odłupuje się warstwę wypalonej gliny, razem z gliną odchodzi całe pierze, i ociekający tłuszczykiem ptaszek gotów na stół.
— Towarzyszu pułkowniku, zapraszamy do nas.
— Dziękuję. Gdzieście wytrzasnęli kuraka?
— Dziki, towarzyszu pułkowniku. Bezdomny.
Podczas zawodów chłopcy ze Specnazu nierzadko „dzikiego” prosiaczka zdobędą, albo kurę czy kogucika. Czasem trafią się dzikie ziemniaki, dzikie pomidory l ogórki, dzika kukurydza. Inna grupa właśnie gotuje kukurydzę w wielkim czajniku.
— A skąd czajnik?
— Jak by tu powiedzieć. Leżał na drodze. Pomyśleliśmy, że niepotrzebnie się marnuje. Skosztujcie kukurydzy! Znakomita.
Krawców ma zasadę przyjmować każde zaproszenie prostego żołnierza z wdzięcznością, jakby go zapraszał szef sztabu okręgu albo sam głównodowodzący. Bez żadnej różnicy. Wokół ogniska zapanowało ożywienie.
Żartowniś z pułkownika. Każdy dywersant gotów w ogień za niego skoczyć. Niełatwo pozyskać sobie u nich taki mir. Podporządkowują się każdemu przełożonemu, ale szanuj ą bynajmniej nie każdego, i przebiegły komandos znajdzie tysiąc sposobów, by okazać dowódcy szacunek, albo jego brak. A za co szanują Krawcowa? Za to, że nie ukrywa swojej zwierzęcej natury i ukryć się nie stara. Dywersanci wierzą głęboko, że ludzka natura jest nieodwołalnie zepsuta. Wiedzą to najlepiej. Każdego dnia ryzykują własne życie i każdego dnia mają okazję obserwować człowieka na granicy śmierci. Wszystkich ludzi dzielą na dobrych i złych. Dobry, to — w ich pojęciu — człowiek, który nie ukrywa siedzącego w nim zwierzęcia. A taki, co usiłuje udawać dobrego, jest wręcz niebezpieczny. Najgroźniejsi są ci, którzy sami głęboko wierzą, że są dobrzy. Odrażający, ohydny przestępca może zamordować jednego człowieka, dziesięciu, stu, ale nigdy nie zabija milionów. Miliony mordują ci, którzy mają się za samą dobroć. Osobnicy pokroju Robespierre'a nie wywodzą się spośród zbrodniarzy, lecz właśnie spośród dobrych, humanitarnych. Gilotyny też nie wymyślili przestępcy, ale humaniści. Najstraszliwsze zbrodnie w dziejach cywilizacji są dziełem ludzi, którzy nie pili, nie palili, nie zdradzali swoich żon i karmili wiewiórki z ręki.
Chłopcy, z którymi wcinamy właśnie kukurydzę, są przekonani, że człowiek może być dobry tylko do określonej granicy. Jeżeli życie przyciśnie, ludzie dobrzy staną się źli, i może to nastąpić w najbardziej niewłaściwej chwili. Aby nie dać się znienacka zaskoczyć taką przemianą, lepiej nie mieć z dobrymi do czynienia. Lepiej zadawać się z tymi, którzy dzisiaj są źli. Wiesz przynajmniej, czego możesz oczekiwać, gdy fortuna kły wyszczerzy. Pod tym względem dla nich pułkownik Krawców to swój gość. Powiedzmy, idzie ulicą piersiasta dziwa. Pośladki przewalają się, jak dwa arbuzy w siatce. Co dywersant zrobi w takiej sytuacji? Ano, przynajmniej wzrokiem ją zgwałci, jeżeli nie można inaczej. Pułkownik Krawców zachowa się identycznie, bez żenady. Za to go szanują. Niebezpieczny jest ten, kto nie ogląda się za kobietą. Niebezpieczny jest ten, kto stara się pokazać, że go te rzeczy w ogóle nie interesują. Tacy właśnie bywają skrytymi sadystami i zabójcami.
Krawców nie należy do tej kategorii. Lubi płeć piękną (a kto nie lubi?) i nie czyni z tego tajemnicy. Lubi władzę — po cóż miałby się kryć ze swoją namiętnością?
A lubi ją bardzo. Każdą władzę. Poczułem to, gdy po raz pierwszy zobaczyłem, jak bił „kukłę”. Była to apoteoza siły i bezwzględnej władzy.
„Kukła” to człowiek. Człowiek do treningu. Gdy toczysz walkę ze swoim towarzyszem, wiesz z góry, że cię nie zabije. On też wie, że go nie zabijesz. Dlatego taka walka traci sens. Natomiast „kukła” może cię zabić, a i ciebie nikt nie zgani, jeżeli połamiesz jej żebra, albo przetrącisz kręgosłup.
Mamy odpowiedzialną pracę i ręka nie ma prawa nam zadrżeć w krytycznej chwili. I nie zadrży. Żeby nasi dowódcy byli o tym całkowicie przekonani, podsuwają nam do treningu „kukły”. To nie myśmy wpadli na ten pomysł. „Kukła” była w użyciu już znacznie wcześniej, ale nazywano ją inaczej. W CzK mówiono o niej „gladiator”, w NKWD — „wolontariusz”, w SMIERSZ-u{W latach 1943-46 kontrwywiad wojskowy, podległy Ludowemu Komisariatowi Obrony (przyp. tlum.).} — „robinson”, u nas — „kukła”.
„Kukła” jest to przestępca, skazany na karę śmierci. Podeszłych wiekiem, chorych, słabowitych, tych, którzy za dużo wiedzą, likwiduje się zaraz po ogłoszeniu wyroku. Ale co silniejszych i krzepkich wykorzystuje się jeszcze przed śmiercią dla wzmocnienia potęgi naszego państwa. Krążą pogłoski, że skazanych na śmierć posyła się do kopalni uranu. Bzdura. Uran wydobywają zwyczajni więźniowie. Skazanego na śmierć wykorzystuje się znacznie bardziej produktywnie. Na przykład robi się zeń „kukłę” w Specnazie, z pożytkiem dla obu stron. My możemy ćwiczyć kolejne chwyty, nie patyczkując się z przeciwnikiem, a dla niego to odroczenie kaźni.
Dawniej gladiatorów czy „kukieł” starczało dla wszystkich. Teraz brakuje. Wszystkiego u nas brak. A to mięsa, a to chleba, no i wreszcie zabrakło „kukieł”. A zapotrzebowanie bynajmniej nie maleje — i powstaje wąskie gardło. Dlatego zaleca się w miarę ostrożne używanie „kukieł”, by służyły jak najdłużej. Ta dyrektywa nie wpływa w istotny sposób na przebieg ćwiczeń. Tobie nie wolno partnera za bardzo kaleczyć, ale on nie ma żadnych hamulców. W każdej chwili może wpaść w furię. Nie ma nic do stracenia. Może ci śmiało kark ukręcić. Dlatego walka z „kukłą” przynosi stokroć więcej pożytku, niż ćwiczenia z instruktorem, albo kolegą. Zmagania z „kukłą” to prawdziwa walka, prawdziwe ryzyko.
W całym batalionie Specnazu tylko jeden wydzielony pluton zawodowców jest dopuszczony do treningu z „kukłami”. Trzy zwyczajne kompanie dywersyjne nie mają w ogóle pojęcia o ich istnieniu. Pluton specjalny stacjonuje osobno, ukryty w Dubrowicy, wewnątrz karnego batalionu. Teren jest dobrze strzeżony i znalazło się tam miejsce dla „kukieł”.
Krawców nie lubi darmo ryzykować, ale lubi władzę. Dlatego za każdym razem, gdy trafi do Dubrowicy, wkłada dres i idzie sam potrenować na „kukłach”. Ćwiczy długo, zapamiętale. Twardziel.
Tochę wody, pół puszki kawy rozpuszczalnej, solidna porcja koniaku — i na ogień. Ten barbarzyński wywar musi się długo gotować. Wystarczy kilka łyków, i skaczesz jak młode koźlę. Przyjemny aromat łaskocze powonienie.
Szary świt. Zimna mgła. Gryzący dym od ogniska. Znowu zostaliśmy sami.
— Wiele Bezpieka naszej krwi wyssała?
— Masz na myśli całą armię, czy tylko GRU?
— I armię, i GRU.
— Wiele.
— Dlaczego tak wyszło?
— Byliśmy bardzo naiwni. My służyliśmy Ojczyźnie, a czekiści służyli samym sobie i partii.
— Czy to się może jeszcze powtórzyć?
— Tak, jeżeli będziemy równie naiwni, jak dawniej…
Warzy swoją miksturę, a mnie się widzi, że to mój los się waży. Nie przypadkiem znalazł się ze mną sam na sam w odludnym stepie. Nie przypadkiem prowadzi takie rozmowy. Opowiadając o Akwarium powierzył mi swój los. Przecież mogę go zniszczyć. Po co idzie na takie ryzyko? Ani chybi spodziewa się po mnie tego samego.
Jestem gotów ryzykować razem z Krawcowem i dla niego. Ale jak mam to wyrazić?
— Nie możemy dopuścić, by to się powtórzyło. W imię dobra naszej Ojczyzny musimy być silni. Armia nie może ustępować siłą KGB…
Nagle czuję, że tu właśnie czegoś ode mnie oczekuje i z miejsca podchwytuję:
— Nie możemy im na to pozwolić. Monopol władzy w rękach czekistów może zadusić radziecką władzę…
— Ale monopol władzy wojskowej też może zniszczyć władzę radziecką. Tego się, Wiktor, nie obawiasz? — Patrzy mi prosto w oczy.
— Nie.
— Co byś robił na moim miejscu? Na miejscu radzieckich marszałków i generałów?
— Utrzymywałbym ścisłe kontakty z kolegami. Jeżeli jeden jest zagrożony, wszyscy generałowie i marszałkowie powinni go bronić. Musimy być solidarni.
— Wyobraź sobie, że taka solidarność już istnieje. Tajna, ma się rozumieć. Wyobraź sobie, że partia i KGB postanowiły któregoś z nas strącić. Jak pozostali mają zareagować? Ogłosić strajk? Podać się zbiorowo do dymisji?
— Myślę, że powinniśmy odpowiedzieć ciosem na cios. Ale nie uderzać we wszystkich naszych wrogów, tylko wybierać najbardziej niebezpiecznych. Jeśli macie osobiście kłopoty z miejscowym kierownictwem partyjnym albo z Bezpieczeństwem, to nie wy powinniście się z nimi bić, lecz wasi przyjaciele z całego Związku powinni zadawać waszym wrogom skrytobójcze ciosy…
— Dobrze, Suworow, ale pamiętaj: ta rozmowa nigdy nie miała miejsca. Po prostu łyknąłeś za dużo koniaku i wszystko to sobie uroiłeś. Zapamiętaj sobie, że najlepiej trzymać się z dala od tych burd, ale wówczas do końca pozostaniesz w gnoju. Walka o władzę nie zna pardonu. Kto przegrał, ten przestępca. Zwycięzcy jest wszystko jedno, czy popełniałeś przestępstwa, czy nie. Tak czy inaczej: winny. Więc lepiej już je popełniać, a jeżeli popełniać, te nie dać się złapać, a jeżeli złapią, to się nie przyznawać! a jeżeli się przyznawać, to do czynów prostych, a nie zor j ganizowanych. Każdy, kto walczy o władzę ma swoją grupę, swoją organizację, i tego nikt nie daruje rywalom. Udział w organizacji, to najstraszniejsze, do czego możesz się przyznać. Oznacza dla ciebie potworny koniec. Na najstraszliwszych torturach nie wolno ci odstąpić od tego, że działałeś w pojedynkę, bo inaczej czekają cię tortury jeszcze straszniejsze. A teraz słuchaj uważnie.
Głos zmienił mu się gwałtownie, podobnie wyraz twarzy.
— Za tydzień pójdziesz jako obserwator z grupą Specnazu. Zrzucą was na Storożenieckim poligonie. Nazajutrz grupa rozpadnie się na dwie części. Od tej chwili znikasz. Ruszasz do Kiszyniowa. Masz podróżować wyłącznie pociągami towarowymi. Tylko po nocach. W Kiszyniowie znajduje się Wyższa Szkoła Pedagogiczna. Nastroje nacjonalistyczne na uczelni wychodzą poza normę. Nocą wymalujesz na ścianie to hasło.
Podsuwa mi karteluszek cieniutkiej bibułki.
— Nie znasz mołdawskiego, więc wkuj cały tekst na pamięć. Od razu. Spróbuj napisać. Jeszcze raz. Pamiętaj. Wszystko robisz sam. Jeżeli gdziekolwiek cię zatrzymają, mówisz, że straciłeś kontakt z grupą, wypadłeś z marszruty i starasz się na własną rękę wrócić do sztabu armii. Dlatego podróżujesz nocami w wagonach towarowych. Uważaj, nie zaśpij. Wysypiaj się w dzień w lesie.
— Jakiej wielkości maj ą być litery?
— 15-20 centymetrów wystarczy, żeby strącić przewodniczącego mołdawskiego KGB.
— Jednym hasłem?
— To jest szczególny przypadek. Z nacjonalizmem na uczelni walczy od dawna i bezskutecznie. Podejmowali najbardziej drakońskie środki. Wysłali do Moskwy raport, że sytuacja została opanowana. Ty musisz pokazać, że jest inaczej. Naturalnie, podejrzenie może paść na Odeski Okręg Wojskowy, ale tamtejsze dowództwo bez trudu dowiedzie swojej niewinności. Zadajemy cios nie wprost, lecz zza węgła, z sąsiedniego okręgu. Powtarzam, działasz sam jeden. Zobaczyłeś to hasło na jakimś papierku na ulicy, nauczyłeś się go na pamięć i napisałeś na ścianie, nie rozumiejąc jego znaczenia. Lepiej być głupkiem niż spiskowcem. Hasła nie zapomniałeś?
— Nie.
Zrzucano nas z trzech tysięcy metrów. Drugiego dnia grupa rozpadła się na dwie mniejsze. Dowódcy obu podgrup wiedzieli, że od tej chwili działają samodzielnie, bez odgórnej kontroli…
Pięć dni później zjawiam się w sztabie armii. Zgłaszam się do szefa wywiadu. Melduję, że w trakcie manewrów po rozdzieleniu się grupy miałem spotkać trzecią ekipę, ale do spotkania nie doszło, straciłem orientację i długi czas szukałem właściwej drogi, nie korzystając z map ani z pomocy obcych. Nieznacznym uśmiechem daję do zrozumienia, że robota wykonana. Czysta robota. Lekkim skinieniem głowy pokazuje, że zrozumiał. Ale nie uśmiecha się do mnie.
Linęły trzy tygodnie. Uważnie śledzę wszystkie publikacje. Jasne, że ani w prasie lokalnej, ani w centralnej nic na ten temat nie może się ukazać. Jednakże w miejscowych gazetach mógłby pojawić się artykulik pod nagłówkiem „Umacniajmy proletariacki internacjonalizm!” Nie ma takiego artykuliku…
Kładzie mi rękę na ramieniu. Zawsze podchodzi niepostrzeżenie.
— Nie trać czasu. Nic się nie wydarzy.
— Dlaczego?
— Dlatego, że to, co wysmarowałeś na murze zda się psu na budę. Tekst był zupełnie nieszkodliwy.
— Więc po co malowałem go na ścianie?
— Po to, żebym mógł cię sprawdzić.
— Byłem cały czas pod obserwacją?
— Prawie cały czas. Znałem w przybliżeniu twoją trasę, znałem punkt docelowy, starczyło więc pchnąć dziesięciu chłopa na kontrolę, i niemal każdy twój krok został zarejestrowany. Kontrolerzy, rzecz jasna, nie mieli pojęcia, co robią… Kiedy człowiek jest w napięciu, mogą mu wpaść do głowy najgłupsze pomysły. Trzeba go kontrolować. No więc cię kontrolowałem.
— Po co mi powiedzieliście, że byłem pod kontrolą?
— Aby również na przyszłość nie przychodziły ci do głowy głupie pomysły. Będę ci zlecać od czasu do czasu podobne drobiazgi, ale nigdy nie będziesz mieć pewności, czy podejmujesz śmiertelne ryzyko, czy cię po prostu sprawdzam. — Uśmiechnął się do mnie szeroko i przyjaźnie. — I wiedz jedno: mam na ciebie taki materiał, że w każdej chwili mogę zrobić z ciebie „kukłę”.
Krawcow patrzy na mnie wyczekująco, potem nalewa po pół szklanki zimnej wódki i w milczeniu wskazuje jedną z nich.
— Z szefem też się czasem można napić. Nie bój się, to nie ty narzucasz mi się ze swoją przyjaźnią, to ja cię wezwałem. Pij.
Ujmuję szklankę, podnoszę na wysokość oczu, uśmiecham się do mojego szefa, i powoli wypijam. Wódka to ożywczy napój.
Ponownie nalewa po pół szklanki:
— Słuchaj, Suworow, swój wzlot zawdzięczasz tylko i wyłącznie mnie.
— Zawsze o tym pamiętam.
— Obserwuję cię od dawna i staram się ciebie zrozumieć. Na moje oko jesteś urodzonym przestępcą, choć się tego nie domyślasz i nie przeszedłeś kryminalnej szkoły życia. Nie protestuj, znam się na ludziach lepiej od ciebie. Widzę cię na wskroś. Pij.
— Wasze zdrowie.
— Zakąszaj ogóreczkiem.
— Dziękuję.
Ma posępny wyraz twarzy. Zapewne jeszcze przed moim przyjściem zdążył łyknąć co nieco. A po wypiciu zawsze robi się ponury. Zupełnie jak ja. Widocznie już to zauważył i na tej podstawie, a także innych prawie niezauważalnych cech szkicuje mój portret, będący projekcją jego samego.
— Gdybyś trafił, łotrze, pomiędzy knajaków, przyjąłbyś się, jak nic. Wzięliby cię za swego, a po kilku latach cieszyłbyś się w bandzie wyraźnym autorytetem. Bierz kiełbaski, nie krępuj się. Przywożą mi ze specjalnego rozdzielnika. Pewnie w ogóle nie wiedziałeś, że taka kiełbasa istnieje, zanim cię wziąłem do siebie. Pij…
Ponad pół metra wódki pochłonął. Stopniowo zaczyna działać. Widelec w jego dłoni utracił precyzję ruchów, ale głowa nie poddaje się działaniu alkoholu. Mówi jasno i wyraźnie, myśli tak samo.
— Jednego nie mogę w tobie, Suworow, zrozumieć: naprawdę nie sprawia ci przyjemności męczenie innych, czy tylko udajesz? Mamy szerokie możliwości rozkoszować się swoją siłą. Wańkę-pederastę można dręczyć, ile dusza zapragnie. Ale ty stronisz od tych uciech. Dlaczego?
— Nie bawią mnie męczarnie.
— Szkoda.
— Czy to źle w naszym fachu?
— W ogóle to nie. Na świecie jest astronomiczna liczba prostytutek, lecz tylko nieliczne delektują się swoją sytuacją. Dla większości jest to tylko ciężka fizyczna praca. Ale niezależnie od tego, czy kurwa lubi swój fach, czy nie, jakość świadczonych usług pozostaje w znacznym stopniu funkcją jej stosunku do wykonywanej pracy, poczucia odpowiedzialności, pracowitości. Niekoniecznie trzeba rozkoszować się swoją profesją, niekoniecznie trzeba ją lubić, ale w każdej sytuacji należy być pracowitym. Czego zęby szczerzysz?
— Ładnie powiedziane: „pracowita prostytutka”.
— Nie ma się z czego śmiać, nie jesteśmy wcale lepsi od prostytutek, też wykonujemy nie całkiem czystą robotę ku czyjemuś zadowoleniu, i za nasz ciężki trud płacą nam nieźle. Nie bardzo lubisz swój zawód, ale jesteś pracowity, i to mi wystarcza. Nalewaj sam.
— A wam?
— Kropelkę. Dwa palce. Starczy. Słuchaj, po co cię wezwałem. Przeżyć na naszej zasranej planecie można tylko pod warunkiem, że przegryza się gardziele innym. Taką możliwość daje władza. Utrzymać się przy władzy można jedynie drapiąc się wzwyż. Ja ciebie ciągnę do góry, ale potrzebuję też twojej pomocy, każdej, choćby i kryminalnej. Kiedy wdrapiesz się za mną nieco wyżej, sklecisz własną grupę, i będziesz ciągnąć ją za sobą, a ja będę ciągnąć ciebie, a mnie jeszcze ktoś inny. I wszyscy razem będziemy wypychać naszego głównego lidera w górę. Nagłym ruchem chwycił mnie za kołnierz:
— Zdradzisz, pożałujesz!
— Nie zdradzę.
— Wiem. — Patrzy surowo. — Możesz zdradzać kogo dusza zapragnie, choćby nawet Ojczyznę Radziecką, ale nie mnie. Nie waż się nawet o tym pomyśleć. Ani ci to w głowie, wiem, po twoich oczach diabelskich widzę. No, dopijmy, i fajrant. Jutro przyjdziesz do pracy o siódmej, i na dziewiątą przygotujesz do zdania wszystkie papiery. Zostałem mianowany szefem Zarządu Wywiadowczego Karpackiego Okręgu Wojskowego. Zabieram do Zarządu swoją ekipę. Oczywiście, biorę nie wszystkich i nie od razu. Niektórych przerzucę później. Ale ty jedziesz ze mną już teraz. Doceń.
Nie wiem, co się ze mną dzieje. Coś nie w porządku. Budzę się w środku nocy i długo gapię w sufit. Gdyby wysłali mnie gdzieś umierać w obronie czyichś interesów, zostałbym bohaterem. Nie żal mi życia, zupełnie go nie potrzebuję. Bierzcie, kto chce. No, bierzcie! Zapadam w krótki, niespokojny sen. I diabli unoszą mnie hen, daleko. Odlatuję wysoko, wysoko. Od Krawcowa. Od Specnazu. Od bezlitosnej walki. Jestem gotów walczyć. Jestem gotów gryźć gardziele. Tylko po co to wszystko? Walka o władzę, to bynajmniej nie bitwa w obronie Ojczyzny. W obronie Ojczyzny? Broniłem już, Ojczyzno, twoich interesów w Czechosłowacji. Nieprzyjemne zajęcie, powiedzmy wprost. Lecę coraz wyżej i wyżej. Z niedościgłych wysokości ogarniam wzrokiem mój nieszczęsny kraj ojczysty. Jesteś, mój kraju, ciężko chory. Nie wiem, co cię trawi. Może szaleństwo. Nie wiem, jak ci pomóc. Trzeba kogoś zabijać. Ale nie wiem, kogo. Dokąd lecę? Może do Boga? Boga nie ma! A może jednak do Boga? Boże, miej mnie w opiece!