Rozdział 12

I

Werbunek nie jest rzeczą prostą. Jak polowanie na sobole. Trzeba mierzyć prosto w oko, żeby nie zniszczyć futerka. Prawdziwy myśliwy nie ma z tym trudności. Wytropić sobola w tajdze — to dopiero wielka sztuka.

GRU poluje na ludzi mających dostęp do tajemnic. Jest ich niemało. Sęk w tym, że doradcę prezydenta, konstruktora rakiet czy generała sztabowego oddzielają od nas goryle, zasieki, psy wartownicze. GRU poszukuje takich, którzy mają dostęp do poufnych informacji, a mieszkają samotnie, bez ochrony, nie mają przed sobą świetlanych perspektyw, nie inkasują zawrotnych honorariów i potrzebuj ą pieniędzy. Jak ich znaleźć? Jak ich wyłuskać w morzu osobników stykających się z tajną informacją? Nie wiecie? Bo ja wiem! Teraz już wiem. Wpadłem na wyśmienity pomysł.

Najgorzej, że w żaden sposób nie mogę dostać się do Nawigatora. Od wielu dni siedzi zaszyty w swoim gabinecie, jak w celi, nikogo nie przyjmuje. Pierwszy Zastępca chodzi wściekły jak pies. Lepiej nie zbliżać się do niego. On też prawie na okrągło przesiaduje w gabinecie dowódcy. Jest tam z nimi Piotr Jegorowicz Dunajec. Oficjalnie pełni funkcję wicekonsula, nieoficjalnie jest pułkownikiem GRU, zastępcą Nawigatora. Teraz do tego dobranego towarzystwa dołączył kontradmirał Bodnar — zastępca szefa I Zarządu GRU. Przyleciał do Wiednia w składzie jakiejś delegacji — cywilnej, ma się rozumieć. Delegacja nie widziała go w ogóle na oczy. Ma ważniejsze sprawy na głowie.

Całe towarzystwo — generał, kontradmirał i dwóch pułkowników — z rzadka tylko opuszcza gabinet, siedzą jak stachanowcy w kopalni. Czyżby atakowali nowy rekord świata?

Żenią, piąty szyfrant, zanosi im do gabinetu posiłki — śniadanie, obiad, kolacje. Wynosi stamtąd pełne tace — na talerzach wszystko zimne, nietknięte; wynosi sterty filiżanek po kawie, piramidy niedopałków. Co się tam dzieje? Żenią, oczywiście, nie ma o tym zielonego pojęcia. Wszystkie szyfrówki do i od dowódcy przechodzą wyłącznie przez ręce Aleksandra Iwanowicza — pierwszego szyfranta. Ale ten ma zawsze kamienną gębę bez wyrazu.

Nie ma wątpliwości: chodzi o tak zwaną „lokalizację wsypy”. Wszystko zdaje się wskazywać, że tym razem wsypa jest poważna. Trzeba odcinać wszelkie nici, które mogłyby naprowadzić policję na trop. Do gabinetu wzywani są pojedynczo najlepsi z najlepszych wikingów rezydentury, a po krótkim instruktażu znikają na kilka dni. Nie mam pojęcia, co robią w tym czasie. Jedno pewne: zacierają ślady. Jak? Można się tylko domyślać. Wręczają agentom pieniądze i paszporty: wiej do Chile, wyrywaj do Paragwaju, szmalu starczy ci na całe życie. Nie wszyscy mają takie szczęście. W tej grze stawką jest bezpieczeństwo GRU. Czy potężna organizacja zdoła, jak zawsze, pozostać w cieniu, czy też jak KGB i CIA stanie się łupem sensacyjnych, bulwarowych gazet? GRU musi za wszelką cenę oddalić się w mrok, dlatego energicznie przecina nici. Ktoś w nagrodę za lata wiernej służby z przeraźliwym krzykiem wpada pod pociąg. Ktoś utonął w kąpieli. Każdemu może się przydarzyć. Najczęściej dochodzi do wypadków samochodowych. GRU, jak anakonda, nigdy nie zabija dla przyjemności. GRU zabija tylko w ostateczności, ale zabija pewnie i czysto. Szarpie nerwy taka robota. Dlatego lepiej teraz nie zbliżać się do Pierwszego Zastępcy.


II

— Wiesz, Witia, zgubi cię twoja dobroć. Nie można być takim dobrym. Człowiek powinien być dobry tylko do określonej granicy. Potem albo sam będziesz gryzł, albo inni cię zagryzą. Darwin nawet uzasadnił naukowo to prawo. Przeżyć może tylko najsilniejszy. Powiadają, że ta teoria stosuje się tylko do zwierząt. Słusznie. Ale przecież i my jesteśmy zwierzętami. Mało czym się różnimy. Zwierzęta nie mają chorób wenerycznych, a ludzie mają. Co jeszcze? Tylko uśmiech. Człowiek potrafi się uśmiechać. Tyle że od tych uśmiechów świat wcale nie staje się lepszy. A utrzymanie się przy życiu to ciągła walka, walka o miejsce pod słońcem. Nie bądź mięczakiem, Witia i nie bądź dobry. Zatratują.

Północ już dawno minęła. Od Dunaju ciągnie chłodem. Gdzieś daleko ląduje samolot. Deszcz ustał, z drzew spadają ostatnie ciężkie krople. Naprzeciw mnie siedzi ze smętną miną Pierwszy Zastępca. Co prawda nie jest już Pierwszym Zastępcą, ale nazywamy go tak z przyzwyczajenia. Teraz to po prostu pułkownik GRU Mikołaj Tarasowicz Moroz, oficer operacyjny działający pod przykrywką dyplomatyczną. Nie jest to wiele. Pułkownik GRU to też niewiele. Pułkowników mamy w GRU na kopy. Liczy się nie stopień, tylko osiągnięcia i zajmowana pozycja. Pułkownik operacyjny może być zwyczajnym chartem, jak wojskowi attache, których ewakuowano jednego po drugim. Może też być wydajnym, pewnym siebie wikingiem. Pułkownik może być zastępcą Szefa albo Pierwszym Zastępcą. W pewnych przypadkach może być nawet Szefem jakiejś niewielkiej rezydentury dyplomatycznej albo nielegalnej. Teraz pułkownik Mikołaj Tarasowicz Moroz został ściągnięty z przedostatniego szczebla na sam dół. Lokalizacja wpadki dobiegła końca. Usunięto Pierwszego Zastępcę. Trzy charty, które zawsze go ubezpieczały, ewakuowano do Moskwy. Wszystko ucichło. Jakby nic się nie stało.

Skończyła się władza pułkownika Moroza. Na razie nie przysłano nikogo na jego miejsce, więc Nawigator kieruje nami osobiście i poprzez swoich zastępców. Nie jest mu łatwo bez Pierwszego Zastępcy, ale szczerze mówiąc Nawigator też się specjalnie nie wysila. Wszystko jakoś toczy się samo przez się.

Upadek Pierwszego Zastępcy przeżył każdy inaczej. Dla oficerów TS, radiokontroli, fotodekodażu, szyfrantów i całej reszty nie biorącej udziału w zdobywaniu informacji, pułkownik Moroz wciąż pozostaje półbogiem. Wszak nadal jest oficerem operacyjnym! Ale wśród nas, operacyjnych, różnie się do niego odnoszą. Oczywiście, kapitanowie, majorzy i podpułkownicy nie pozwalają sobie na żadne wyskoki. To prawda, że ma taką samą jak oni pozycję, ale zawsze to pułkownik. Natomiast w grupie pułkowników, zwłaszcza tych mniej rzutkich, słyszy się kpiny pod jego adresem. Ciekawa jest natura ludzka: pierwsi do szyderstw są ci, którzy wczoraj najbardziej mu się podlizywali. Podobno przyjaciół poznaje się w biedzie. Mikołaj Tarasowicz nie obraża się, nie odcina się. Mikołaj Tarasowicz pije. Ostro pije. Nawigator patrzy przez palce: niech pije, ma powody. Coś mi się widzi, że Nawigator sam też pociąga. Boria, trzeci szyfrant, powiada, że Nawigator zaszywa się w gabinecie i pije do lusterka, bo uważa picie w samotności za poważny objaw alkoholizmu. Nie wiem, czy Boria żartuje, czy mówi prawdę, wiem tylko, że trzy miesiące temu nie odważyłby się na takie żarty, nie zdradzałby osobistych tajemnic dowódcy. Osłabła widać ręka Nawigatora, ojczulka naszego. Być może spotykają się czasem z byłym Pierwszym Zastępcą i pociągają we dwóch po kryjomu. Ale Stary potrafi zachować to w tajemnicy, a Mikołaj Tarasowicz nawet się nie kryje.

Dziś wieczór pędzę w ulewnym deszczu do samochodu, a ten biedaczyna, cały przemoczony, nie może trafić kluczykiem do zamka swojego Citroena.

— Mikołaju Tarasowiczu, wsiadajcie, podrzucę was do domu!

— A jak ja, Witia, wrócę rano do ambasady?

— Wpadnę po was. Jedziemy.

— Słuchaj, Witia, może po kielichu?

Jakże miałbym odmówić? Zawiozłem go za Dunaj, mam tam kilka fajnych niedrogich miejsc, mało który wywiad o nich wie. Pijemy.


— Dobry z ciebie człowiek. Witia. Nie można tak. Wyciągniesz człowieka z biedy, a on cię pożre. Powiadają, że ludzie to bestie. Nic podobnego, ludzie są gorsi od zwierząt. Są okrutni jak gołębie.

— Mikołaju Tarasowiczu, jeszcze wszystko wróci do normy, nie warto się zamartwiać. Nawigator ma was za brata, wstawi się gdzie trzeba. Macie wielkie chody w Akwarium: w naszym Zarządzie i w Informacji…

— Wszystko to prawda, Witia… Ale wiesz… to tajemnica. Miałem wpadkę… Potężną… Doszło do Komitetu Centralnego… tu już nie pomogą nawet moje chody w Akwarium. Dlaczego, myślisz, jeszcze tu jestem? No bo jak by to wyglądało: w jednym kraju toczy się proces o szpiegostwo, a z sąsiedniego znikają radzieccy dyplomaci… Dziennikarze cwaniaki zaraz się zorientują, skojarzą! Aha, przyznają się do winy, zacierają ślady!… Dla polityki odprężenia to jak sierpem przez gardło. Tymczasem jestem w Wiedniu. Trochę wszystko przycichnie, przyschnie, wtedy mnie zabiorą, odeślą. Ewakuacja.

— A gdybyśmy zdążyli zwerbować jakiegoś ważniaka?

Patrzy na mnie markotnym wzrokiem. Trochę mi niezręcznie za to, co powiedziałem. Obaj wiemy, że cudów nie ma. Ale coś mu się spodobało w moich słowach i uśmiecha się do mnie smutno.

— Wiesz co, Suworow, dzisiaj za dużo gadam, chociaż nie mam prawa. Gadam tak, bo jestem pijany, a jeszcze dlatego, że spośród znajomych jesteś chyba najmniej zarażony podłością. Słuchaj, Suworow i pamiętaj: teraz w naszej zgrał nastało kompletne rozluźnienie, półdrzemka, jak po stosunku. Dlatego tak się dzieje, że Nawigator dostał po głowie, ledwo się utrzymał, mnie wywalono, tranzyt „nielegalnych” przez Austrię chwilowo zawieszony, cały potok zdobytej dokumentacji płynie do Akwarium innymi kanałami. Większości wydaje się, że nic nie trzeba robić. Wszyscy rozleniwili się, rozbisurmanili bez ciężkiej ręki ojczulka. To nie potrwa długo. Nasza zgraja straciła niesłychanie cenne źródło informacji i KC niebawem nam to wypomni. Stary wpadnie w furię. Wtedy każdemu wystawi rachunek, każdego weźmie w karby i znajdzie ofiarę, by ją złożyć na ołtarzu radzieckiego wywiadu wojskowego. Żeby innym odeszła ochota do obijania się. Miej się, Wiktor, na baczności. Wkrótce przyniosą Staremu szyfrówkę od Kira. Stary jest straszny w swoim gniewie, wiele karier roztrzaska. I słusznie. Na diabła czekają na instrukcje jak stado baranów?! Wiktor, pracuj już dziś. Jutro może być za późno. Słuchaj mojej rady…

— Mikołaju Tarasowiczu, mam jeden niezły pomysł, ale już od dawna nie mogę się przebić do Nawigatora. Może jutro spróbuję?

— Nie radzę ci, Witia, nie radzę. Poczekaj, wkrótce zacznie wzywać każdego po kolei na dywanik, na sąd ostateczny, wtedy powiesz, jaki masz pomysł. Tylko nic mi nie mów, mnie nie masz prawa opowiadać swoich konceptów. Zresztą mógłbym ci też sprzątnąć jakiś pomysł. Piekielnie potrzebuję teraz pomysłów. Nie boisz się?

— Ani trochę.

— Na próżno, Suworow, na próżno. Jestem takie samo bydlę jak inni. Może nawet gorsze. No to co, może na dupy?

— Już późno, Mikołaju Tarasowiczu.

— Najlepsza pora. Chodź, pokażę ci takie dziewczynki, że padniesz! Nie bój się, chodź.

W ogóle nie mam nic przeciwko temu, żeby rzucić okiem na dziewczynki. Wcale się go nie boję. Chociaż ma się za zwierzę, chociaż ręka jego przywykła do zadawania śmierci, mimo wszystko jest człowiekiem. Rzadki okaz pośród tysięcy dwunogich bestii, jakie spotkałem na swojej drodze. Jestem bardziej zwierzęciem niż on, mam normalnie rozwinięty instynkt rozrodczy i wcale nie gorzej — instynkt zachowawczy, który mi podpowiada, że facet jest na bani i może nas wpakować w niezłą kabałę. A to oznacza ewakuację.

— Późno już.

Mikołaj Tarasowicz wie, że nie mam nic przeciwko dziewczynkom, że lubię rozluźnić się w ich towarzystwie, ale że dziś nie pójdę. Nie protestuje.


III

Ludzie dzielą się na kapitalistów i socjalistów. Jedni i drudzy potrzebują pieniędzy. Różnią ich tylko metody zdobywania. Jeżeli kapitalista potrzebuje pieniędzy, ostro zabiera się do pracy. Jeżeli socjalista potrzebuje pieniędzy, rzuca robotę i innych namawia, by poszli w jego ślady.

U kapitalistów podobnie jak u socjalistów wszystko jest jasne i logiczne. Ja zaś należę do jakiejś niezrozumiałej kategorii.

W naszym społeczeństwie wszystko stoi na głowie. U nas też każdy potrzebuje forsy, jednak powszechnie uważa się, że nie uchodzi rozmawiać o pieniądzach, a robić je — to przestępstwo. Nie społeczeństwo, a diabli wiedzą co. Gdybym należał do normalnego społeczeństwa, niezawodnie zostałbym socjalistą: strajkowałbym na okrągło i w ten sposób doszedłbym do wielkiej fortuny.

Mam teraz ochotę myśleć o czymkolwiek, o kapitalistach, o socjalistach, o świetlanej przyszłości naszej planety, kiedy wszyscy już zostaną socjalistami, gdy każdy będzie miał swoje prawa i żadnych obowiązków. W ogóle mam ochotę uciec myślami jak najdalej, zastanawiać się nad wszystkim, tylko nie nad tym, co mnie czeka za chwilę za pancernymi drzwiami Nawigatora.

Straszny jest Stary w swoim gniewie. Straszny zwłaszcza w chwili, gdy otrzymuje szyfrówkę od Kira. Na polecenie Starego, Aleksander Iwanowicz, pierwszy szyfrant, odczytał depeszę z „Instancji” całej naszej zgrai. Ostra depesza.

Jeden za drugim pomaszerowali pułkownicy na dywanik. Stanęli przed obliczem. Za pułkownikami — podpułkownicy. Nie patyczkuje się Stary, szybko zapadają decyzje. Wkrótce moja kolej… Strach.

— Referuj.

— Turystyka alpejska.

— Turystyka alpejska? — Nawigator wolno unosi się z fotela. — Powiedziałeś: turystyka alpejska? — Nie może usiedzieć. Szybkimi krokami przemierza pokój i patrząc gdzieś nade mną powtarza: — Turystyka al-pej-ska. — Palcem wskazującym prawej dłoni dotknął wielkiego czoła i z miejsca nacelował go na mnie, jak pistolet: — Zawsze wiedziałem, że masz głowę na karku.

Rozsiada się w fotelu. Pomarańczowy odblask lampy zaświecił w rozumnych oczach.


— Opowiedz mi o alpejskiej turystyce.

— Towarzyszu generale, VI Flota amerykańska kontroluje Morze Śródziemne. Jasna sprawa, że GRU śledzi ich z Włoch, Grecji, Turcji, Syrii, Libanu, Egiptu, Libii, Tunezji, Algierii, Maroka, Hiszpanii, Francji, z Malty, z Cypru, z satelitów, z okrętów piątej eskadry. VI Flotę możemy obserwować też od wewnątrz, nie tylko z boku. Punkt obserwacyjny: Alpy Austriackie. To jasne, że nasze doświadczenia będą wykorzystane niebawem w Szwajcarii i w innych krajach, ale to my będziemy pierwsi. VI Flota amerykańska to żyła złota. Lotniskowce atomowe, najnowocześniejsze samoloty, okręty podwodne, okręty desantowe, a na nich czołgi, artyleria, wszelkie uzbrojenie wojsk lądowych. W VI Flocie jest wszystko: ładunki jądrowe, reaktory atomowe, elektronika…

Słucha nie przerywając.

— …Służba w VI Flocie, to zarazem możliwość zobaczenia co nieco w Europie; po cóż lecieć do USA, skoro można spędzić wspaniały urlop w Austrii, Szwajcarii, we Francji? Po wyczerpujących miesiącach w znojnym upale oficer marynarki trafia w śnieżne góry…

Oczy mu błyszczą.

— Gdybyś się był urodził w rodzinie szakali-kapitali-stów, byłbyś przedsiębiorcą… Mów dalej.

— Proponuję zmienić taktykę. Proponuję przestać łowić mysz w norze, a łowić ją dopiero w chwili, gdy wyjdzie z nory. Proponuję nie penetrować specjalnie chronionych obiektów, zaprzestać polowania na konkretną, określoną mysz. Zbudujemy łapkę na myszy. Niewielki hotel w górach. Praktycznie za darmo. 500 tysięcy dolarów to góra. Dla zrealizowania planu potrzeba mi tylko jednego: agenta, który długo pracował przy zdobywaniu informacji i wyszedł z obiegu. Potrzebuję jednego ze starców, bez reszty, na amen wciągniętego w nasze sprawy, kogoś, komu ufacie. Myślę, że powinniście mieć kogoś odpowiedniego w agenturalnej „konserwacji”. Znajdziemy niewielki hotel w górach na skraju bankructwa. O taki nietrudno. Tchniemy weń nowe życie, wprowadzając naszego agenta z forsą w charakterze partnera. Uratujemy hotel i właściciela będziemy mieli w kieszeni. Zgromadzimy dane o wielu hotelach, a wybierzemy ten, w którym Amerykanie z VI Floty goszczą najczęściej. Hotel nie ma być miejscem werbunków, lecz punktem rozpracowywania obiektów. Błyskawiczny werbunek później, gdzie indziej.

— Mimo wszystko hotel to wariant bierny: ktoś przyjedzie, albo nie przyjedzie… za dużo czekania…

— Rybak też czeka, musi tylko wiedzieć, gdzie zarzucić wędkę i z jaką przynętą.

— Dobra. Masz zebrać materiał na temat małych górskich hotelików, które z różnych względów są do sprzedania. Wybieraj takie, w których interes nie idzie najlepiej.

— Towarzyszu generale, zebrałem już odpowiednie materiały. Oto one…


IV

Nie pracuję już w ubezpieczaniu. Cały „przodek” to widzi. Każdy stara się przepowiedzieć mi przyszłość. Czy aby na długo te przywileje? Odgadnąć, co może nastąpić nie jest trudno, wystarczy obserwować pierwszego szyfranta. Wie wszystko, jest barometrem aktualnych sympatii ł antypatii Starego.

Pierwszy szyfrant raptem zaczął zwracać się do mnie z szacunkiem per „Wiktorze Andriejewiczu”. Szyfrówka dla was, Wiktorze Andriejewiczu. Dzień dobry, Wiktorze Andriejewiczu. Proszę tu podpisać, Wiktorze Andriejewiczu.

Prawdziwy wstrząs. Nigdy go jeszcze takim nie widziałem. To nic, że nie jest oficerem operacyjnym, ale za to stoi najbliżej Nawigatora. Ma stopień podpułkownika. Z takim szacunkiem zwracał się dotychczas tylko do pułkowników operacyjnych, a do podpułkowników, majorów czy kapitanów zwracał się bezosobowo: — Szyfrówka dla was! — i tyle. A tu raptem taka zmiana: przypomniał sobie moje imię! Gdy po raz pierwszy publicznie zwrócił się do mnie po imieniu, cała sala przycichła z wrażenia. Zdumione oczy patrzyły w moją stronę. Sierioży Dwudziestemu Siódmemu aż szczęka opadła.

Wtedy właśnie, kiedy pierwszy raz dostąpiłem takiej łaski, szyfrant wzywał mnie do Nawigatora:

— Wiktorze Andriejewiczu, dowódca was oczekuje.


Teraz wszyscy zdążyli się już przyzwyczaić i tylko ciekawi ich, czemu zawdzięczam takie wyróżnienie. Czasem wpadnie mi w ucho strzęp rozmowy: zwerbował chińskiego attache! Różne słuchy krążą na mój temat. Do ścisłego grona wtajemniczonych należą tylko Nawigator, pierwszy szyfrant i Mikołaj Tarasowicz Moroz, były Pierwszy Zastępca. Już nie pije. Nikt już się z niego nie nabija. Poprzednio, gdy był Pierwszym Zastępcą, mówił: „Rozkazuję!”. Potem nic nie mówił. Teraz, będąc nadal zwyczajnym oficerem operacyjnym, zaczął mówić: „W imieniu Rezydenta rozkazuję!”. Jego głos znów nabrał pewności. Skoro wydaje rozkazy, znaczy, że ma pełnomocnictwa, że ma za sobą prawo.

— Towarzyszu generale, potrzebuję na jutro trzech ludzi do ubezpieczania, a w nocy z soboty na niedzielę pięciu.

— Bierz.

— Kogo?

— Uzgodnisz z Mikołajem Tarasowiczem. Kto wolny, tego zabieraj.

— A jeżeli to będą pułkownicy, podpułkownicy?

— Też możesz wziąć.

— I dowodzić nimi?

— Jak najbardziej. W dniu operacji zezwalam na formułę: „W imieniu Rezydenta”.

— Dziękuję, towarzyszu generale.

Pracuję w parze z Mikołajem Tarasowiczem. Jak dwóch asów przestworzy pod osłoną całej eskadry.

Zastawiamy w górach pułapkę. Rozkręcamy wielki interes. Nie mam nic przeciwko temu, że były Pierwszy Zastępca został podłączony do mojego projektu, że jestem mu podporządkowany: ma wielkie doświadczenie z własną agenturą.

Za zgodą Akwarium Nawigator wyciąga z „konserwacji” starych agentów i ściąga ich do Austrii celem przeprowadzenia operacji „Turystyka alpejska”. Kupiono nie jeden hotel, lecz trzy. Niewielki wydatek jak na kieszeń GRU.

Zdjęci z „konserwacji” starzy agenci operacyjni mają bardzo różne zadania. W większości weszli w skład grupy agenturalnej z bezpośrednim kanałem łączności. Mogą przesyłać swoje doniesienia prosto do Watutinek, bez narażania siebie i nas na jakiekolwiek ryzyko. Kilku starych pracuje pod kontrolą Mikołaja Tarasowicza, jeden podlega mnie.

Dawniej występował pod kryptonimem 173-W-106-299, teraz nazywa się 173-W-41-299. Zwerbowano go w 1957 roku w Irlandii. Pięć lat pracował przy zdobywaniu informacji. Co zdobywał konkretnie, tego dossier nie ujawnia. Między wierszami można domyśleć się dużej aktywności i znacznych osiągnięć. Dalej następuje tajemnicza przerwa w życiorysie. Dossier mówi jedynie, że w tym czasie nie podlegał wiedeńskiemu rezydentowi GRU i miał bezpośrednią łączność z Akwarium. Ten okres zakończył się przyznaniem mu Orderu Lenina, wypłatą potężnej premii i wycofaniem na dłuższą „konserwację” z równoczesnym przejściem pod kontrolę naszej rezydentury.

Przez całe lata „konserwacji” nikt nie zjawiał się u niego na żadne spotkanie. Obecnie powraca ze śpiączki do czynnej służby. Otrzymał kontrolne zadanie; sądzi, że pracuje, ale jest tylko sprawdzany: Czy nie sypnął? Czy nie przeszedł na drugą stronę?


V

Nawigator zmienia kurs — wszyscy to czujemy. Ostro zawinął sterem i prowadzi nasz okręt przez wzburzone fale. Ryzykuje. Przechył jest coraz większy. Jeszcze trochę i nabierzemy wody przez burtę! Ale Stary ma pewną dłoń.

Coś się zmienia. Wzrasta intensywność ubezpieczania. Zaczęły się zupełnie nowe operacje. Skontaktować się z biurem podróży! Zebrać odpowiedni materiał o przewodnikach górskich i personelu hotelowym. Ściśle tajne. Nawiązać kontakt z agencją reklamową na wybrzeżu śródziemnomorskim. Niech to diabli, w głowie się kręci od tego turystycznego biznesu!

Oficerowie operacyjni tłumnie walą do zastępców Nawigatora, potem nie ma ich po kilka dni. Schować nadajnik w górach. Włożyć pieniądze do skrytki. Więcej pieniędzy. Zastępcy Nawigatora weryfikuj ą wykonane zadanią. Co się, u diabła, dzieje? Nawigator zajęty, nikogo nie przyjmuje, a zastępcom niezbędna jest jego rada. Nic nie pomoże, trzeba pójść do Mikołaja Tarasowicza. Co prawda już nie jest Pierwszym Zastępcą, ale nadal, drań, wszystko wie jak dawniej. Tłoczą się zastępcy w gabinecie Mikołaja Tarasowicza. Na dobrą sprawę nie należy mu się gabinet, bo jest jednym z wielu operacyjnych. Ale nowy Pierwszy Zastępca jak dotąd nie przybył…

Mikołaj Tarasowicz jest nikim, a mimo to zastępca Nawigatora woli zajrzeć do niego, przekonsultować to i owo, niż narazić się na wymówki Starego, niż się pomylić. Wystarczy jeden błąd — i Syberia.

Znowu ubezpieczanie wciągnęło wszystkich w swój kierat. Dnie i noce bez niedziel, bez świąt, bez wytchnienia.

— Mikołaju Tarasowiczu, nie ma kogo dać do ubezpieczania!

— Pomyślcie, Aleksandrze Aleksandrowiczu, zastanówcie się.

Aleksander Aleksandrowicz myśli.

— Może Witię Suworowa?

— Nie. Jego nie można.

— W takim razie kogo? — Aleksander Aleksandrowicz, zastępca Nawigatora, ma tylko jednego oficera operacyjnego w rezerwie, jest nim Mikołaj Tarasowicz Moroz. Spogląda nań pytająco. Może sam się zgłosi? Wiadomo, że nie ma kogo posłać. Wszyscy w terenie. Ale Mikołaj Tarasowicz milczy.

— No i co, ja sam mam iść na ubezpieczanie, czy jak? Jestem bądź co bądź zastępcą.

— A czemu nie mielibyście się raz przelecieć, skoro nie ma nikogo innego?

Aleksander Aleksandrowicz zastanawia się jeszcze chwilę, wreszcie znajduje rozwiązanie: Saszka-Aerofłot skoczy dwa razy w ciągu jednej nocy.

— No widzisz? Mówisz, że nie ma kogo posłać w teren.

Gdzież ty nas, Nawigatorze, tak popędzasz? Czy można dawać tyle pary? Żeby tylko nie skończyło się wybuchem… Nie wybuchną, są wyćwiczeni, wszyscy ze Specnazu. Do ubezpieczania! Wszystkich! Aleksander Aleksandrowicz, do ubezpieczania! A ciebie obstawia nowy attache, zielonym Mercedesem.

Wszyscy są zmordowani, nerwy napięte. Jedna pomyłka — i Hurma. Każdą operację uzasadnia szczegółowy plan, z każdej operacji składa się szczegółowe sprawozdanie. Wszystko na piśmie, żeby w razie czego ułatwić oficerom śledczym z I Zarządu GRU ustalenie winnych.

W wielkiej sali światło już w ogóle nie gaśnie, nie wyznacza się dyżurnych, bo o każdej porze dnia i nocy tkwi tam masa oficerów operacyjnych.

Po lewej ode mnie siedzi przy biurku Sława z przedstawicielstwa handlowego, młodziutki kapitan. Pisze raport, zasłania go ręką przed moim wzrokiem. Słusznie, nikt nie ma prawa znać cudzych sekretów. Skąd miałby wiedzieć, że to ja jestem autorem operacji, że przed tygodniem całą noc ustalaliśmy wszystkie szczegóły: Nawigator, Mikołaj Tarasowicz i ja. Skąd miałbyś, Sława, wiedzieć, że to mnie właśnie ubezpieczałeś? Widziałem cię wyraźnie, gdy wyszedłeś na leśną przesiekę. A ty mnie nie widziałeś, widzieć nie mogłeś i nie miałeś prawa widzieć. Dobrze już, pisz, pisz.


VI

Boli mnie głowa, pieką mnie oczy. Siedzę w gabinecie Mikołaja Tarasowicza. Sprawdzam hotelowe księgi meldunkowe. Z różnych hoteli, włącznie z tymi, które do nas nie należą. Mamy kopie rejestrów. To już historia, ale kto zna historię, potrafi wyciągnąć wnioski na przyszłość. Słuszne czy niesłuszne — to już inna sprawa. Nie można jednak przewidzieć przyszłości nie znając przeszłości i teraźniejszości.

W Austrii są tysiące hoteli, miliony turystów. Gdy grupy operacyjne zbiorą większą liczbę ksiąg meldunkowych, zaprzęgniemy do roboty komputer: niech analizuje dane i wydaje prognozy. Tymczasem robimy to sami, ręcznie.

Grupa japońskich turystów, szesnaście osób. Czy mogą nas interesować! Ewentualnie, tylko nie mamy do nich żadnego klucza. Nie wiemy czy są ciekawi, czy nie, i niestety musimy z góry zaliczyć ich do nieciekawych, jakby w ogóle nie istnieli. W dodatku japoński turysta nigdy nie powraca na to samo miejsce — zupełnie jak dywersant Specnazu — bo pragnie jak najszybciej zwiedzić całą planetę. Japońskich turystów z reguły przepuszczamy.

Para Anglików z Londynu. Ciekawe? Nie wiem. Przepuszczamy.

— Mikołaju Tarasowiczu, proszę zobaczyć, co znalazłem!

Patrzy, kiwa głową, cmoka z zadowolenia. Samotny Amerykanin z małego włoskiego portu Gaeta. Co wam mówi ta nazwa? Co ta nazwa może komukolwiek powiedzieć? Co ta nazwa powie oficerowie KGB? Dokładnie nic. Zwyczajna wioska rybacka. Każdy, komu powiecie, że w ustronnym austriackim hoteliku, gdzieś w górach, stanął Amerykanin z Gaety, wzruszy ramionami.

Każdy, ale nie my. Jesteśmy oficerami wywiadu wojskowego. Wszyscy bez wyjątku zaczynaliśmy służbę w grupie albo wydziale informacji. Wkuwaliśmy tysiące liczb i miejscowości. Dla nas nazwy takie, jak Pirma-sens, Penmarch, Oban, Holy Loch, Woodbridge, Zweibrticken grzmią jak muzyka. Co za rozkosz usłyszeć nazwę Gaeta! W tej portowej wiosce bazuje jeden jedyny okręt wojenny. Na burcie widnieje wielki numer 10. To amerykański krążownik USS „ATbany”, okręt flagowy VI Floty — kondensacja wszelkich tajemnic marynarki wojennej. Co za idiota ze mnie! Czemu dopiero dziś, a nie przed rokiem przyszedł mi do głowy pomysł górskich hoteli? Całkiem niedawno w jednym z tych pensjonatów wypoczywał Amerykanin z Gaety. Z pewnością miał coś wspólnego z krążownikiem „ATbany”. Nie wiemy, kto to taki, ale nie ulega wątpliwości, że Amerykanin z tej zabitej deskami dziury nie mógł nie znać rodaków z krążownika. Nie musi być kapitanem ani oficerem, ani w ogóle służyć na „ATbany” i mieć cokolwiek wspólnego z marynarką wojenną. Może być pastorem albo sprzedawcą pornografii; kimkolwiek był, miał kontakt z załogą krążownika — a to najważniejsze. Gdybyśmy naszą pułapkę zastawili rok temu, całą zgrają rzucilibyśmy się na tego Bogu ducha winnego Amerykanina.


Wielka nagonka! Dziesiątki szpiegów na jedną ofiarę! Nieszczęśnik czuje, że rekiny otaczają go ze wszystkich stron, że nie ma odwrotu. Zdarza się, że ofiara nie wytrzymuje zmasowanego, bezlitosnego ataku całej zgrai, naporu tej bez mała macedońskiej falangi — i kończy samobójstwem. Najczęściej jednak przystaje na współpracę. Gdybyśmy przed rokiem wiedzieli o nim tyle, co dziś, miałby na karku całą potęgę GRU! Gdyby Nawigator poprosił o wsparcie, Akwarium mogłoby rzucić siły kilku rezydentur na jeden werbunek. W takich przypadkach ofiara krzyczy i miota się bezsilnie, otoczona zgrają chartów i wikingów. Gdyby zadzwonił na policję, mógłby natknąć się na naszych chłopców przebranych w policyjne mundury. Policja przyszłaby mu z pomocą, po czym doradzałaby samobójstwo albo zgodę na propozycje GRU. Kiedy horda naciera, nieszczęsna ofiara może dzwonić pod dowolny numer, wszędzie usłyszy to samo: — Zapędzić go w kąt! W matnię! — Różne bywają matnie: fizyczne, moralne, finansowe… Umiemy zapędzać w kąt! Umiemy poniżać i wywyższać. Potrafimy zmusić do skoku w otchłań i w ostatniej chwili podać pomocną dłoń.

— Rozmarzyłeś się?

— Och tak, Mikołaju Tarasowiczu.

— Patrz, co znalazłem.

Czytam wpis w księdze meldunkowej. Małżeństwo Anglików z małego miasteczka Faslane; mieści się tam baza brytyjskich atomowych okrętów podwodnych. Jest więc bardzo prawdopodobne, że mają z tą bazą coś wspólnego. Ów jegomość może się okazać dowódcą jednostki albo wartownikiem, śmieciarzem obsługującym bazę lub jej okolice, mleczarzem, właścicielem pobliskiej knajpy. Może pracować w bibliotece albo w kantynie, albo w szpitalu. Każdy wariant stwarza wspaniałe możliwości, oznacza bowiem, że styka się on z załogami, z brygadami remontowymi, z oficerami sztabowymi.

Jeżeli w Faslane są prostytutki, można śmiało powiedzieć, że też są związane z bazą. Można za ich pośrednictwem zdobywać tajne informacje, o jakich nawet dowódcy jednostek nie mają pojęcia.


Faslane to zapadła dziura, więc każdy jest tam w jakiś sposób związany z bazą.

We Francji też istnieje baza atomowych okrętów podwodnych — Brest. Brest to wielkie miasto, nie każdy mieszkaniec musi mieć coś wspólnego z marynarką wojenną. Właśnie dlatego staramy się wyszukiwać małe mieściny, w których znajdują się ważne obiekty wojskowe. Na przykład — Faslane. Londyńska rezydentura dyplomatyczna unika wysyłania tam swoich ludzi; brytyjski kontrwywiad nie próżnuje: łapie często i bez skrupułów wydala. Nie rozwiniesz tam skrzydeł. Zresztą każdy obcy wzbudziłby czujność miejscowych. Właśnie dlatego siedząc w Austrii polujemy na przybyszów z tych małych miasteczek, których nazwy tak słodko brzmią w uszach każdego oficera operacyjnego.

Całe noce spędzamy na wertowaniu rejestrów. Licho wie, a nuż komuś z gości przyjdzie do głowy jeszcze raz odwiedzić ten sam pensjonat? Jeśli nie, to trudno. Znajdziemy sobie nowych.

Księgi meldunkowe to przeszłość. Co było, nie wróci, jednak z lektury wczorajszych zapisów wyłania nam się wyraźnie kształt jutrzejszych operacji.


VII

Nawigator ma srogą minę.

— Rozkazem szefa Sztabu Generalnego został wyznaczony mój Pierwszy Zastępca. Milczymy.

— Aleksandrze Iwanowłczu, proszę odczytać szyfrówkę.

Pierwszy szyfrant obrzuca nas obojętnym wzrokiem, a następnie czyta z niewielkiego, jaskrawożółtego karteluszka:

„Ściśle tajne. Rozkazuję mianować na stanowisko pierwszego zastępcy dowódcy rezydentury dyplomatycznej GRU 173-W pułkownika Moroza Mikołaja Tarasowicza. Szef Sztabu Generalnego marszałek Związku Radzieckiego Ogarkow. Szef GRU generał armii Iwaszutin”.

Dowódca uśmiecha się. Uśmiecha się pierwszy szyfrant. Mikołaj Tarasowicz jest wzruszony — znowu jest Pierwszym Zastępcą. Cieszę się, moi towarzysze również. Nie wszyscy.

U nas w GRU, w Armii Radzieckiej i w KGB, w całym Związku Radzieckim bardzo rzadko się zdarza, żeby ze stanu niełaski awansować na wyższe stanowisko. To prawie jakby z grobu powstać. Tylko nielicznym się udaje. Na ogół jeżeli już spadasz, to na samo dno i na zawsze.

Podchodzimy do Pierwszego Zastępcy i po kolei składamy mu gratulacje. Koniec z formułą „w imieniu Rezydenta”, odtąd jest wszechmocny również pod względem prawnym. Myślę, że nie całkiem zapomniał, kto pozwalał sobie na kpiny w trudnych dla niego chwilach. Kpiarze też to rozumieją i wiedzą, że przypomni im to w odpowiednim czasie. Nie teraz, poczeka. Każdy wie, że oczekiwanie zemsty jest znacznie gorsze, niż sama zemsta. Pierwszy Zastępca ma dużo czasu.

— Winszuję wam, Mikołaju Tarasowiczu. — To moja kolej. Ściska mi dłoń, patrzy prosto w oczy, mówi cicho: — Dziękuję.

Oprócz nas tylko Nawigator i pierwszy szyfrant rozumieją prawdziwe znaczenie tego „dziękuję”. W ubiegłym miesiącu podlegający mi agent 173-W-41-299 — obecnie współwłaściciel małego hoteliku — zwrócił się do mnie o kontakt. Chciał zawiadomić mnie o pobycie gościa z małego belgijskiego miasteczka, którego nazwa śni się po nocach wszystkim oficerom GRU. Powinienem był natychmiast udać się na werbunek. Połączyłem się z Nawigatorem — i odmówiłem. Nie mogę, za mało mam doświadczenia. Za ten werbunek dostałbym czerwoną gwiazdę na pierś albo srebrną na ramię. Doświadczenia też mi nie brakuje. Ale… odmówiłem. Nawigator wysłał Mikołaja Tarasowicza, no i dzisiaj jest jubilatem.

— Dziękuję, Witia. — To Nawigator ściska mi prawicę. Wszyscy na nas patrzą, nikt nic nie rozumie. Za co mi Nawigator dziękuje, za co mi dłoń ściska, co za święto? A Nawigator położył mi rękę na ramieniu, klepie po plecach: i przed twoim okienkiem stonce zaświeci. Nie wiem, czemu spuściłem wzrok. Nie żal mi tego werbunku, ani trochę.

Powodzenia życzę, Mikołaju Tarasowiczu.


VIII

Chorują tylko lenie. Czy to aż taki wysiłek — raz na miesiąc skoczyć do lasu, aby zażegnać wszelkie choróbska? Ja osobiście zawsze znajdę chwilę czasu, nawet kiedy mam nawał pracy. Tym bardziej teraz.

Jestem daleko w górach. Wiem, że nikogo tu nie ma, umiem to sprawdzać. Nie, nie czekają mnie żadne skrytki ani tajne spotkania. Przyszedłem tu na mrówki. Wielkie, rude, leśne mrówki. Na słonecznej polance, wśród sosen mają swoje królestwo, swoje miasto-państwo. Rozbieram się i skaczę w mrowisko, jak do zimnej wody. Są ich tysiące! Cała masa, mrówczy Szanghaj. Biegają oszalałe po rękach i nogach, wpijają się boleśnie w moje ciało. Gdyby zostać dłużej, zjedzą żywcem, lecz jedna minuta uzdrawia, jak jad żmii. Dużo — to śmierć, odrobina — to lekarstwo.

Nie na darmo wąż uchodzi za symbol medycyny. Nigdy nie leczyłem się jadem żmii, nie miałem na to czasu. Na mrówki nie potrzeba czasu, starczy znaleźć duże mrowisko i hop!

Substancja wydzielana przez mrówcze gruczoły to wspaniały środek konserwujący. Dopadnie mrówka gąsienicę, ukąsi — i taszczy do swojej mrówczej spiżarni. Po tym ukąszeniu odwłok przechowa się przez całe lata jak w zamrażalniku.

Z żywym ciałem prawdziwe cuda się dzieją: twarz bez zmarszczek, cera zdrowa, zęby mocne. Mój dziadek zmarł w wieku 93 lat bez jednej zmarszczki i z prawie wszystkimi zębami. Te trzy brakujące — Czerwoni wybili.

Nie tylko mój dziadek, cała Ruś znała sekret mrówczej terapii. A przedtem Bizancjum. Już w starożytnym Egipcie wystawiano faraonów po śmierci na dwie doby na mrówcze zgromadzenia. Mijają tysiąclecia, a ciała ich nie uległy rozkładowi.

Mrówka wie, gdzie kąsać. Kłuje swym żądłem dokładnie tam, gdzie trzeba. Jak w chińskiej akupunkturze.

Galopuję przez krzaki, strącam mrówki. Dobra, kochane, starczy na dzisiaj.



Wyniknął Przyjaciel Ludu. Przyjaciel Ludu — to przydomek rezydenta KGB, naszego Głównego Sąsiada. Chłopcy z bezpieczniackiego gniazdka chodzą posępni. Pewnie sami dobrze nie wiedzą, co się dzieje. Rezydenci KGB z Wiednia, Genewy, Bonn i Kolonii zostali wezwani do Moskwy i z niewiadomych powodów nie wrócili. Póki co rezydenturami kierują ich zastępcy.

Ewakuacja — rzecz okrutna i nieodwołalna. Dostajesz szyfrówkę: ojciec ciężko chory, pragnie pożegnać się przed śmiercią. Lecisz samolotem — a tu eskorta, żebyś czasem nie prysnął. Przybywasz do bohaterskiego miasta Moskwy i prosto z lotniska na śledztwo. Kto u nas jest bez winy? Dajcie tylko człowieka, paragraf zawsze się znajdzie. Prawda, że teraz nie rozstrzeliwują jak w trzydziestym siódmym. Rozstrzeliwują, tylko na mniejszą skalę.

Na czym się Przyjacielowi Ludu noga powinęła? Kto to wie? Można, oczywiście, posłuchać plotek, ale wiadomo, że specjalna sekcja je rozsiewa, żeby ukryć prawdziwe przyczyny…

Często tak bywa, że rozkręcasz jakiś interes i od początku leci jak z płatka, szalone powodzenie. Nie na długo. Tak też było z naszymi przedsięwzięciami komercyjnymi. Ledwo zaczęliśmy operację — od razu niebywały sukces: werbunek, za który Pierwszemu Zastępcy przebaczono haniebną wsypę.

Pierwszy Zastępca wraz z grupą ubezpieczania raz po raz przenosi kolejne supertajne dane. Po każdym takim wypadzie generał-pułkownik Zotow, szef Informacji GRU, śle entuzjastyczne szyfrówki.

W Służbie Informacji słowo „dostatecznie” pada tylko wówczas, gdy jakość dostarczanych informacji jest słaba. W każdym innym wypadku słyszymy „niedostatecznie”. Podobnie miliarder zawsze chce mieć więcej pieniędzy, kobiecie nigdy nie dość pięknych strojów, zbieraczowi zawsze brakuje jednego zardzewiałego miedziaka. Sztab Generalny chce znać jak najwięcej sekretów wroga. Bez względu na to, ile zdobędziemy, zawsze będzie czegoś brakować w ustaleniu dyslokacji przeciwnika, jego planów, uzbrojenia.


Nasze pensjonaty alpejskie na razie nie przynoszą spodziewanych rezultatów. Nie jest to prosta sprawa. Nie co dzień trafiaj ą w nasze progi ludzie z małych mieścin o dźwięcznych nazwach, jak Minot albo Offutt. Nasza hotelarska agentura otrzymała karteczki ze spisem miejscowości, gdzie praktycznie każdy mieszkaniec musi być związany z obiektami najwyższej wagi. Na razie cisza, do sieci trafiła jedna rybka, to wszystko. Tę jedną jedyną rybkę dobrowolnie odstąpiłem Pierwszemu Zastępcy, ponieważ pilnie potrzebował sukcesu.

Ton szyfrówek z Akwarium zdradza lekkie rozdrażnienie: dlaczego Czterdziestego Pierwszego nie dajecie do ubezpieczania? Sam przecież przyznał, że nie dorósł do samodzielnej pracy.


X

U naszych sąsiadów odświętny nastrój. Kilka lat temu z radzieckiego okrętu wojennego uciekł oficer. Polowały nań bezskutecznie rezydentury KGB w różnych krajach, a w końcu dopadła ofiarę właśnie wiedeńska rezydentura dyplomatyczna. Zastępca rezydenta KGB nawiązał kontakt z wywiadem amerykańskim i podsunął mu zupełnie wiarygodne tajne informacje. Po pewnym czasie wyraził chęć przejścia na stronę Amerykanów. Przed podjęciem ostatecznej decyzji postawił warunek, że chce się spotkać z radzieckim oficerem, który zwiał jakiś czas temu, aby przekonać się, jak mu się żyje. Wywiad amerykański nie zwęszył sprytnej prowokacji, przysłał nieszczęśnika na spotkanie z KGB, dlatego dziś sąsiedzi świętują.

Cóż, powodzenia, przyjaciele ludu. Nieźle nauczyliście się wykradać ludzi, ale jednak nie potrafiliście dobrać się do amerykańskich sekretów atomowych, nie udało wam się przechwycić szkiców francuskich rakiet przeciwpancernych, angielskich torped, niemieckich silników czołgowych? Co?

— Wiktorze Andriejewiczu, sygnał dla was.

Filiżanka z kawą na bok. Dokumenty do teczki, teczka do sejfu, klucz do skrytki pancernej. Dziś zmienili szyfr, trzeba zapamiętać.


— Biegiem.

Czwarty szyfrant przodem, ja za nim. Betonowymi schodami w dół, do bunkra. Przyciska guzik sygnalizacji, drzwi szczęknęły — można wejść.

Jesteśmy w małym, betonowym pomieszczeniu. Ściany białe, chropowate, zachowały do dziś ślady szalunku z budowy bunkra. Następne drzwi szczelnie zamknięte. Obmacują nas ciekawskie kamery. Czwarty szyfrant zamyka za nami wejście. Od wewnątrz przypomina hermetyczny właz okrętu podwodnego. Szyfrant wkłada rękę pod zasłonkę i wystukuje kod. Nie widzę jego dłoni, nie wiem, co tam majstruje, nie mam prawa. Podobno wystukanie niewłaściwej kombinacji automatycznie uruchamia potrzask. Nie wiem, czy to prawda, czy tylko szyfranci tak żartują. Oficer operacyjny nie zna ich sekretów.

Gdy wewnętrzna ochrona bunkra sprawdziła wreszcie, że to swoi, główne drzwi płynnie i bezszelestnie przesunęły się w bok. Za drzwiami widzę Pietię ze Specnazu. — Prosimy. — KGB dobiera swoich wartowników spośród oficerów wojsk ochrony pogranicza, a GRU — z oficerów batalionów dywersyjnych. Jednym strzałem dwa zające. Po pierwsze GRU ma pewną, wypróbowaną ochronę, po drugie dywersanci mogą sobie czasem pojeździć autokarem po kraju, żeby poznać przyszłe lądowiska, skrytki, kryjówki, posterunki policji.

Wiedeńską rezydenturę dyplomatyczną GRU ochraniają komandosi z 6. Gwardyjskiej Armii Pancernej. Jest to armia wysokogórska ze szczególną tradycją. Swego czasu przedarła się przez Chingan Wielki, docierając do wybrzeży Pacyfiku. Jednym rzutem przebyła 800-kilometrowy dystans przez tereny, które wszyscy teoretycy uważali za niedostępne dla czołgów. Teraz 6. Gwardyjska Armia Pancerna szykuje się do skoku przez Austrię, lewym odsłoniętym brzegiem Renu — do Morza Północnego. Alpy w porównaniu z Chinganem to niewinne wzgórza. Niemniej jednak też trzeba wiedzieć, jak się przez nie przedostać. Właśnie dlatego w Wiedniu służą dywersanci wyłącznie z tej armii. To oni będą szli przodem, torując drogę swymi ostrymi nożami.


— Dzień dobry, Wiktorze Andriejewiczu. — Pietia wita mnie ciepło.

— Jak się masz, rzezimieszku. Zgnuśniałeś do reszty w tym bunkrze?

— Nie zgnuśniałem, tylko odpiąłem — śmieje się Pietia. — Sześć miesięcy nie widziałem spódniczki. Nawet z daleka.

— Trzymaj się, na okrętach podwodnych bywa gorzej.

Idę korytarzem wzdłuż pancernych drzwi. W poprzek zawieszono dziesiątki ciężkich kotar, więc nie wiadomo, czy jest długi, czy nie. Być może już za następną kotarą korytarz się rozwidla albo zakręca. Nie mam prawa tego wiedzieć. Drzwi do sali sygnalizatorów — pierwsze po lewej.

W niskim pomieszczeniu też pełno szarych zasłon. Podobno na wypadek pożaru. W każdym razie bywałem tu dość często, a jednak pojęcia nie mam, ile sygnalizatorów znajduje się w sali.

Jedna zasłona jest odsunięta, czeka na mnie. Za nią stoi szara skrzynka. Na tabliczce informacyjnej starannie wykaligrafowany napis: „Nadał 299. Przyjął 41”. Szyfrant wkłada kluczyk, przekręca go, po czym opuszcza pokój. Teraz ja wkładam swój klucz, też przekręcam i otwieram stalowe drzwiczki. Ukazują się rzędy zielonych żaróweczek. Jedna z nich się świeci: 28. Wciskam guzik, światełko gaśnie. Równocześnie gaśnie kontrolka nad moim aparatem: znak dla szyfranta, że został odebrany jakiś sygnał. Szyfrant nie ma prawa wiedzieć, jaki to sygnał. Tylko ja wiem, że chodzi o sygnał „28”. Nawet gdyby szyfrant dowiedział się, że otrzymałem sygnał „28” od agenta 173-W-41-299 i tak nic by z tego nie zrozumiał. Zapalona żaróweczka 28 oznacza, że agent 173-W-41-299 pragnie skontaktować się ze mną. Sygnał „28” ustala, że łączność pośrednia, „nieosobista”, nastąpi w pierwszą sobotę licząc od dnia nadania sygnału. Czas spotkania — między 4.30 a 4.45 nad ranem. Miejsce spotkania — Attersee, rejon Salzburga.

Dwieście Dziewięćdziesiąty Dziewiąty ma do dyspozycji cały system sygnałów i może w dowolnej chwili zażądać kontaktu pośredniego lub bezpośredniego. Każdy sposób łączności jest opracowany w najdrobniejszych szczegółach i ma ustalony numer. Pod numerem 28 kryje się precyzyjny plan, zawierający różne warianty i zapasowe kombinacje.

GRU zapewnia sobie bezpieczeństwo unikając spotkań z cenną agenturą; sprowadza je do minimum, w miarę możności — do zera. Już dziesięć miesięcy pracuję z agentem 299, ale nigdy nie widziałem go na oczy, co więcej — nigdy go nie zobaczę. Dwa, trzy razy na miesiąc nawiązuje się z nim łączność nieosobistą, ale w ciągu 21 lat pracy dla GRU Dwieście Dziewięćdziesiąty Dziewiąty miał zaledwie 6 kontaktów osobistych i widział tylko dwóch oficerów GRU. To bardzo słuszna taktyka. Dzięki niej agentura nie ponosi konsekwencji naszych błędów, a oficerom operacyjnym nie zagrażają skandaliczne wsypy i sensacyjne zdjęcia na pierwszych stronach gazet.

Podczas kontaktu nieosobistego oficer GRU i jego agent mogą być oddaleni o dziesiątki kilometrów. Ani jeden, ani drugi nie wie, gdzie się znajduje jego rozmówca. Chcąc przekazać wiadomość albo wymienić jakieś uwagi nigdy nie korzystamy z radiostacji ani linii telefonicznych. Używamy rur kanalizacyjnych albo wodociągów. Można też podłączyć dwa telefony do metalowego ogrodzenia lub rozciągniętych drutów kolczastych. Te „odcinki łączności” są zawczasu ustalane i sprawdzane przez oficerów ubezpieczania.

Najczęściej jednak do komunikacji z cennym agentem GRU używa wielkich zbiorników wodnych. Niech sobie policja przesłuchuje eter. Woda jest najlepszym przewodnikiem sygnałów, niemal niekontrolowanym. Kiedy policja zacznie śledzić wszystkie rezerwuary, wszystkie rzeki, jeziora, morza i oceany, wtedy zmienimy system. Do tego czasu Instytut Łączności GRU na pewno coś wykombinuje.


XI

Krople rosy na butach. Brnę w wysokiej, mokrej trawie w stronę jeziora. Wokoło brzozy i jodły. Czubki choinek obwarowały wodę gęstym częstokołem. Cisza dzwoni w uszach. Żeby tylko nie nadepnąć na suchą gałąź, nie naruszyć spokoju tej czystej wody, tej kryształowej przejrzystości nieba i różowych szczytów gór. Kiedyś przyjdzie tutaj Specnaz, ale miękkie obuwie dywersantów nie zakłóci tej ciszy. A po nich z hukiem i wyciem przejdzie tędy 6. Gwardyjska Armia Pancerna. I znowu cisza. Mały, przytulny obóz koncentracyjny na brzegu jeziora nie zburzy tej sielanki. Może będę komendantem obozu, a może zwyczajnym zekiem — współtowarzyszem niedoli miejscowych socjalistów i pacyfistów. Tak było zawsze: kto pierwszy wita Armię Czerwoną, ten pierwszy pada pod jej ciosem.

Zorza zwiastuje nadchodzący dzień. Zaraz wschód słońca. Już niebawem zza górskich szczytów wytrysną kaskady światła. Jeszcze moment i ogłuszający szczebiot triumfalnym hymnem powita światłość. Na razie cisza. Natura zamarła na chwilę przed wybuchem olśnienia, radości i życia.

Kto podziwia ten widok? Tylko ja. Witia-szpieg. No i mój agent nr 299. Skrada się do jeziora od drugiej strony. Czy zdaje sobie sprawę, że w tej właśnie chwili obaj przygotowujemy na tym pięknym brzegu teren pod budowę kacetu? Czy stary dureń pojmuje, że obaj możemy się znaleźć w tym malowniczo położonym łagrze, a jego agenturalny numer kodowy może być jego przyszłym numerem obozowym? Ja to co innego. Nie wiem, co począć, urodziłem się i wychowałem w tym systemie. A ta zakuta pała pomaga nam z własnej, nieprzymuszonej woli. Jeżeli komuniści nie postawią mnie pod mur, jeżeli nie spalą mnie żywcem w krematorium i nie zatopią na przepełnionej barce, lecz zrobią mnie komendantem łagru, wtedy wszystkich tych wolontariuszy umieszczę w osobnym sektorze i nie dam im nawet kęsa. Niech pożerają się nawzajem. Niech każdego dnia ustalają, kto z nich jest najsłabszy. Niech każdy boi się zmrużyć oka, żeby nie udusili go we śnie i nie zjedli. Wtedy może zrozumie, że nie ma na świecie harmonii i być nie może. Że każdy musi bronić sam siebie. Do diabła, żeby też zechcieli zrobić mnie komendantem obozu!

Już czas.

Zarzucam wędkę. Wygląda jak zwyczajna wędka. Różnica polega na tym, że z uchwytu można wyciągnąć malutki drucik i podłączyć go do zegarka. Z kolei zegarek jest połączony przewodem z malutkim szarym pudełkiem; przewód ukryty w rękawie znika w wewnętrznej kieszeni. Tarcza mojego trochę niecodziennego zegarka zaświeciła i po minucie zgasła. To znaczy, że emisja została odebrana i nagrana na cieniutki drucik magnetyczny mojego magnetofonu. Fale niosące komunikaty nie trafiają w eter. Nasze sygnały rozchodzą się między dwoma brzegami i nie przekraczają granic jeziora. Komunikaty nagrywa się zawczasu na magnetofon, a emisja odbywa się z maksymalną szybkością. Przechwycenie meldunku agenturalnego jest bardzo trudne, nawet jeżeli z góry wiadome jest miejsce, czas, częstotliwość. Bez tych informacji jest wręcz niemożliwe.

Udaję, że nakręcam zegarek. Tarcza jarzy się przez moment i gaśnie: odpowiedź została wysłana. Czas zwijać manatki.

Загрузка...