Dwieścić czterdzieści kroków dzieli hotel oficerski od sztabu 13. Armii. Co rano niespiesznie mijam szereg prastarych klonów, puste zielone ławki, zmierzając prosto ku wysokiej ceglanej ścianie. Za tą ścianą w gęstym sadzie kryje się stary pałacyk. Przed laty mieszkał tu pewien bogaty człowiek. Naturalnie, został zabity, bowiem to wielka niesprawiedliwość, żeby jedni mieli duże domy, a inni malutkie. Przed wojną w tym pałacyku mieściło się NKWD, a podczas wojny — Gestapo. Nic dziwnego: to nadzwyczaj wygodne miejsce. Po wojnie stanął tu sztab jednej z licznych naszych armii. W tym sztabie obecnie służę.
Sztab jest koncentracją bezwzględnej, nieubłaganej, nieugiętej władzy. W porównaniu z którymkolwiek przeciwnikiem nasze sztaby są bardzo niewielkie i maksymalnie mobilne. Sztab armii liczy siedemdziesięciu generałów i oficerów plus kompania ochrony. To wszystko. Żadnej biurokracji. Sztab armii może w każdej chwili ulokować się w dziesięciu transporterach i rozpłynąć w szarozielonej masie podległych mu wojsk, nie tracąc nad nimi kontroli. Ta niewidzialność i mobilność czyni go nieosiągalnym dla wroga. Ale również w czasie pokoju jest zabezpieczony przed wszelkimi przypadkami. Jeszcze pierwszy właściciel ogrodził swój dom i wielki sad wysokim ceglanym murem. Wszyscy kolejni właściciele umacniali mur, dobudowywali, wyposażali w coraz to nowe urządzenia ochronne.
Przy zielonej bramie — wartownik. Okażmy mu przepustkę. Obejrzy ją uważnie i — dłoń pod daszek: proszę wejść. Z punktu kontroli nie widać samego budynku. Wiedzie doń droga wijąca się pośród gęstych krzaków. Z drogi nie skręcisz — krzaki przeplata nieprzebyta gęstwina drutów kolczastych. Idź więc tą drogą, jakbyś tunelem maszerował. Podprowadzi cię łagodnym łukiem do ukrytej wśród kasztanów willi. Okna na parterze od lat zamurowane. Na pierwszym piętrze okna z zewnątrz mocno zakratowane, a od środka szczelnie zasłonięte kotarami. Przed głównym wejściem placyk wybrukowany czystymi, białymi płytkami i otoczony ścianą żywopłotu. Wnikliwe oko dojrzy w tych krzakach prócz drutów kolczastych także szary, chropowaty beton. To kazamaty, gniazda cekaemów, połączone siecią podziemnych korytarzy z piwnicami sztabowymi zamienionymi na wartownię.
Od głównego dziedzińca droga zakręca wokół pałacyku i prowadzi do nowego dwupiętrowego bloku, dostawionego do głównej budowli. Stąd można wreszcie przedostać się do parku, który zieloną mgłą otacza nasz Biały Dom.
W ciągu dnia w alejkach parkowych można spotkać jedynie oficerów sztabowych, nocą — warty z psami. W tym samym parku znajduje się niewidoczne dla obcych wejście do podziemnego punktu dowodzenia, skonstruowanego głęboko pod ziemią i chronionego tysiącami ton betonu i stall. Tam, pod ziemią, jest wszystko — pomieszczenia do pracy i pomieszczenia mieszkalne, węzeł łączności, stołówka, szpital, magazyny, słowem to, co jest niezbędne do życia i pracy w warunkach całkowitej izolacji. Ale prócz tego punktu dowodzenia istnieje jeszcze jeden. Chroni go nie tylko beton, stal i psy, ale również tajemnica. To miraż. Mało kto wie, gdzie się znajduje.
Do rozpoczęcia pracy pozostało jakieś dwadzieścia minut i spaceruję alejkami, szurając pierwszym złotem jesieni. Daleko, daleko w obłokach myśliwiec kreśli niebo, strasząc żurawie krążące nad niewidocznym stąd polem.
Oto oficerowie ciągną jeden za drugim do Białego Domu. Już czas. Na mnie też. Dróżką do szerokiej alei, koło szemrzącego strumyka, teraz omijam lewe skrzydło pałacyku, i już jestem z powrotem na głównym dziedzińcu, wśród gęstych krzaków, pod ciężkim wzrokiem karabinowych strzelnic.
Ponownie okazuję przepustkę salutującemu wartownikowi i wkraczam do wyłożonego białym marmurem hallu. Niegdyś dzwoniły tu kielichy, szeleściły jedwabne suknie, a strusie pióra wachlarzy kryły rozmarzony wzrok. Dziś sukni tu nie uświadczysz. Rzadko mignie telegrafistka z węzła łączności. Spódniczka z sukna, mundurowa, obcisła. Co tak wodzicie za nią oczami, pułkownicy? Fajna?
Schodami z białego marmuru — na górę. Teraz to za mną wiodą oczami. Na górze wartownik. Kolejna kontrola dokumentów. Nawet nie każdy sztabowy pułkownik może tu swobodnie wejść. A ja jestem tylko starszym lejtnantem — i warta mnie przepuszcza. Na dole nadziwić się nie mogą. Cóż to za gagatek? Z jakiej racji chadza marmurowymi schodami na piętra?
Ostatnia kontrola przepustki i wchodzę na przyciemniony korytarz. Dywan tłumi kroki. Na końcu korytarza — czworo drzwi, na początku — też czworo. Na końcu znajdują się gabinety dowódcy armii, jego pierwszego zastępcy, szefa sztabu i politycznego szamana 13. Armii, zwanego członkiem Rady Wojskowej.
Czworo drzwi u wlotu korytarza to najważniejsze wydziały sztabu: pierwszy, drugi, ósmy i specjalny, osobyz. Pierwszy Wydział — operacyjny, zajmuje się planowaniem bojowym. Drugi Wydział — zwiadowczo-rozpoznawczy, dostarcza pierwszemu wszelkich informacji o przeciwniku. Ósmy Wydział nie ma nazwy, a tylko numer. Mało kto wie, czym się zajmuje. Z kolei Wydział Specjalny na odwrót: nie ma numeru, tylko nazwę. I wszyscy wiedzą, czym się zajmuje.
Nasz korytarz jest najbardziej chronioną częścią sztabu, dostęp ma tu zaledwie garstka oficerów. Naturalnie, zdarza się tu dojrzeć lejtnanta: bezpieczniaka albo generalskiego adiutanta. Teraz też patrzą za mną pułkownicy: co to za gagatek? A ja ani bezpieczniak, ani adiutant. Jestem oficerem Drugiego Wydziału. A oto nasze czarne obite skórą drzwi — pierwsze po prawej. Wystukuję kod — i drzwi odpływają na bok. Za nimi następne, tym razem p.mcerne, jak w czołgu. Naciskam guzik dzwonka, przez kuloodporny wizjer zerka na mnie czujne oko i słychać Jak strzela zamek — jestem w domu.
Dawniej była tu zapewne jedna wielka sala, później podzielono ją na sześć mniejszych gabinetów. Choć w ciasnocie, ale w zgodzie. W jednym gabinecie — szef wywiadu 13. Armii, mój dobroczyńca i protektor, na razie jeszcze podpułkownik, Krawców. W pozostałych gabinetach pracuje pięć grup wchodzących w skład Drugiego Wydziału. Pierwsza kieruje całym podległym wywiadem — batalionem rozpoznania, pułkowymi kompaniami wywiadowczymi, wydzielonymi kompaniami rozpoznania, zwiadem artyleryjskim, inżynieryjnym, chemicznym. Piąta grupa prowadzi wywiad elektroniczny. Ma do dyspozycji dwa bataliony pelengacji i nasłuchu, a ponadto kontroluje elektroniczny wywiad wszystkich dywizji wchodzących w skład naszej 13. Armii. Druga i trzecia grupa to dla mnie terra incognito. Ale po miesiącu pracy w czwartej zaczynam stopniowo domyślać się, czym zajmują się te otoczone najściślejszą tajemnicą grupy. Rzecz w tym, że nasza czwarta grupa dokonuje ostatecznej analizy informacji, spływających ze wszystkich pozostałych grup Drugiego Wydziału. Ponadto dochodzą do nas informacje z dołu — od sztabów dywizji, z góry — ze sztabu okręgu, od sąsiadów — z pogranicznych wojsk KGB.
Nasza grupa liczy w normalnych warunkach trzy osoby. W czasie działań wojennych winno ich być — dziesięć. Gabinet wyposażony jest w trzy biurka. Pracują tutaj dwaj podpułkownicy: analityk i prognosta, no i ja — starszy lejtnant. Odpowiadam za najprostszy wycinek: przemieszczenia. Przełożonym jest, rzecz jasna, analityk.
Dawniej również przemieszczeniami zajmował się podpułkownik. Ale nowy szef wywiadu wypędził go z wydziału, zwalniając miejsce dla mnie. Zgodnie z wojskową nomenklaturą tego rodzaju robota podlega podpułkownikowi i dlatego, jeśli zdołam się przy niej utrzymać, to bardzo prędko zostanę kapitanem, a cztery lata później mam zapewnione szlify majora, i jeszcze za pięć lat — rangę podpułkownika. Jeśli przez ten czas potrafię przebić się wyżej, to i kolejne stopnie przyjdą automatycznie, z wysługą lat. Ale jeśli zsunę się w dół, to dla | każdej nowej gwiazdki będę musiał wgryzać się w czyjeś gardło.
Podpułkownikom wcale nie przypadła do gustu inicjatywa nowego szefa wywiadu: posadzić w pułkowniczy fotel starszego lejtnanta? Samo moje pojawienie się w tym gabinecie podważa ich autorytet i doświadczenie. Ale to nie najważniejsze. Najważniejsze, że również na ich miejsca nowy szef może posadzić młodych i krewkich. Tak więc obaj obserwują mnie uważnie i na powitanie odpowiadaj ą ledwie widocznym skinieniem głowy.
W gabinecie grupy informacyjnej wydziału wywiadowczego znajdują się trzy biurka, trzy potężne sejfy, półki z książkami na całą ścianę i mapa Europy — też na całą ścianę. Na wprost wejścia — nieduży portret młodo wyglądającego generała. Po trzy gwiazdki na epoletach. Czasem, kiedy nikt nie widzi, uśmiecham się do generała i mrugam doń porozumiewawczo. Ale generał z portretu nigdy nie uśmiecha się do mnie. Spojrzenie jego pozostaje chłodne, surowe i pełne powagi. Oczy, zwierciadło duszy, są bezwzględne i władcze. W kącikach ust — lekki cień pogardy. Pod portretem brak jakiegokolwiek podpisu. Nie ma go także z tyłu portretu. Sprawdziłem, gdy byłem sam w pokoju. Zamiast nazwiska widnieje pieczęć „Jednostka Wojskowa nr 44388” i groźne ostrzeżenie: „Przechowywać jedynie w chronionych pomieszczeniach Akwarium i podległych mu instytucji”. Wyższy korpus oficerski Armii Radzieckiej znam na pamięć. Oficer musi go znać. Ale jestem absolutnie przekonany, że generała z naszego portretu nie widziałem w żadnym wojskowym czasopiśmie, z wewnętrznymi biuletynami włącznie. Dobra, towarzyszu generale, nie przeszkadzajcie mi w pracy.
Przede mną na biurku leży pakiet zaszyfrowanych komunikatów nadesłanych poprzedniej nocy. Moim zadaniem jest przejrzeć każdy z osobna, odnotować w „Dzienniku przegrupowań” wszelkie zmiany w składzie i dyslokacji wojsk przeciwnika, po czym nanieść je na Dużą Mapę, przechowywaną w Pierwszym Wydziale.
Już, pierwsza szyfrówka natychmiast zbija mnie z tropu: na moście kolejowym na Renie w pobliżu Kolonii zarejestrowano transport składający się z dwudziestu angielskich czołgów Chieftain. Idioci! W jakim kierunku oddalił się eszelon? To jest umocnienie czy osłabienie? 20 czołgów to głupstwo. Tyle, że z takich drobin, i tylko z nich, układa się ogólna panorama wydarzeń. Zarówno analityk, jak i prognosta mają na swoich stołach kopie tych samych depesz. I dlatego, że w swoich głowach przechowują tysiące liczb i wskaźników, nazwisk, nazw i dat, nie muszą sięgać do szyfrówek z poprzednich dni, aby odszukać w nich klucz do rozwiązania tak banalnej kwestii. Spoglądają na mnie wyczekująco i nie spieszą, by podpowiedzieć właściwe rozwiązanie. Wstaję z krzesła, idę do sejfu. Przejrzane szyfrówki z poprzednich dni powinny zawierać jednoznaczną odpowiedź. A z tyłu dwie pary złych oczu utkwione w moich plecach: pracuj, starszy lejtnancie, ucz się, dowiedz się, za co podpułkownikom płacą.
Pracujemy do 17.00 z godzinną przerwą na obiad. Kto ma pilną robotę, może zostać w gabinecie do 21.00. Później wszystkie dokumenty trzeba zdać do tajnej biblioteki, a sejfy i drzwi opieczętować. Tylko podziemny punkt dowodzenia zawsze czuwa. W zaostrzonej sytuacji każdy z nas po kolei zostaje w sztabie na nocny dyżur. Po jednym oficerze z każdej grupy. A w okresach kryzysowych — wszyscy oficerowie sztabowi po kilka dni z rzędu mieszkają i pracują w swoich gabinetach lub pod ziemią. W podziemnym punkcie dowodzenia warunki do życia są znacznie dogodniejsze, ale brakuje dziennego światła i dlatego w miarę możności staramy się spędzać jak najwięcej czasu w naszych ciasnych gabinetach.
Jeżeli nie ma szyfrówek, czytam „Kompendium wywiadowcze” Sztabu Generalnego. Polubiłem tę pokaźną 600-stronicową księgę. Zaczytuję się nią namiętnie, wiele stron znam niemal na pamięć, mimo iż niejedna z.awiera czasem po kilkaset nazw i liczb. Jeśli nie jesteśmy w okresie napięć i kryzysów, podpułkownicy punktualnie o 17.00 znikają. Jak u doświadczalnych psów Pawiowa, o określonej godzinie ich gruczoły wydzielają ślinę, by splunąć na pieczęć i wcisnąć ją w plastelinę na sejfie. Od tej chwili zostaję sam. Czytam „Kompendium wywiadowcze” po raz setny z rzędu. Prócz ogólnego kompendium istnieje równie gruba księga poświęcona technice wojsk pancernych, flocie, systemowi mobilizacji Bundeswehry, francuskim badaniom nuklearnym, systemom alarmowym NATO i licho wie czemu jeszcze.
— Czy w ogóle kiedykolwiek śpisz? Nie zauważyłem, jak w progu stanął podpułkownik Krawców.
— Czasami, a wy?
— Też czasami. — Krawców śmieje się. Wiem, że każdego wieczoru siedzi do późnych godzin, albo na całe tygodnie znika w podległych mu jednostkach.
— Przepytać cię?
— Proszę.
— Gdzie stacjonuje 406. Taktyczne Treningowe Skrzydło Myśliwskie Sił Powietrznych Stanów Zjednoczonych?
— Saragossa, Hiszpania.
— Co wchodzi w skład 5. Armii USA?
— 3. Dywizja Pancerna, 8. Dywizja Zmechanizowana 111. Pułk Kawalerii Pancernej.
— Jak na początek, całkiem nieźle. Uważaj, Suworow, wkrótce kontrola, jeżeli nie podołasz pracy, wywalą cię ze sztabu. Mnie nie wywalą, ale po uszach dostanę.
— Robię, co mogę, towarzyszu podpułkowniku.
— A teraz marsz. Pora spać.
— Jeszcze z godzinkę można popracować.
— Powiedziałem, spać. Bzika dostaniesz i co mi po tobie.
Po upływie dwóch tygodni wypadło mi zastąpić podpułkownika-prognostę, który znajdował się w sztabie okręgu. Dzień i dwie noce przygotowywałem swoją pierwszą prognozę rozpoznawczą: dwie cienkie kartki papieru z nagłówkiem „Przypuszczalna aktywność bojowa III Korpusu Bundeswehry w nadchodzącym miesiącu”.
szef wywiadu rzucił okiem i zarządził przekazać je do pierwszego Wydziału. Wszystko odbyło się bardzo prozaicznie. Nikt mnie nie wychwalał, ale też nikt nie wyśmiewał się z mojej twórczości.
Poryw wiatru zdmuchnął papiery ze stołów. Podpułkownicy rzucają się, by nakryć je własnymi ciałami. Żeby się tylko nie rozleciały. Za każdy papierek grozi 15 lat. Drzwi In gabinetu otworzyły się na oścież. W progu lejtnant.
Witajcie, Konstantinie Mikołajewiczu — uśmiechają się do lejtnanta podpułkownicy. Przystojny ten lejtnant,
wysoki, barczysty. Paznokcie różowe, wypielęgnowane. Wszyscy w sztabie tak się zwracają do lejtnanta. Pozycję ma godną pozazdroszczenia: adiutant szefa sztabu 13 Armii. Gdyby zwrócić się do niego per „towarzyszu lejtnancie”, byłaby to zwyczajna obraza. Dlatego — Konst antin Mikołajewicz.
— Przemieszczenia — rzuca niedbale Konstantin Mikołajewicz. Można by naturalnie powiedzieć: „Szef sztabu wzywa oficera odpowiedzialnego za przemieszczenia raportem o zmianach w zgrupowaniach przeciwnika w ciągu ubiegłej nocy”. Ale można też prościej, tak jak to mówi Konstantin Mikołajewicz: krótko, z lekkim odcieniem pogardy.
Szybko wkładam szyfrówki do teczki. Adiutant generalski złagodniał nieco, nawet się uśmiechnął. — Nie ma co się gorączkować pod klientem. — Podpułkownicy na adiutancki żarcik zęby wyszczerzyli. Sztabowe bydlaki. Przysysacie się do ciepłych posadek. Mierzi mnie wasza słuzalczość. Prócz łańcuchów nie mam nic do stracenia.
Bez chamstwa proszę, lejtnancie. Wydłużyła się twarz adiutanta. Podpułkownicy zamilkli, wbijają we mnie dzikie spojrzenia. Dureń, parwenniusz, cham. Jakże ty ośmielasz się rozmawiać z adiutantem? Z Konstantinem Mikołajewiczem? To nie batalion. To już sztab! Tu trzeba mieć pewną wrażliwość, wyczuwać pewne sytuacje. Prostaku nieokrzesany, jeszcze na nas gniew ściągniesz!
Wychodzę z gabinetu pierwszy, nie przepuszczając generalskiego adiutanta. I nigdy nie przepuszczę. Też mi wielkie co, adiutancik zakichany! Generalski fagas. Czyś ty w ogóle widział kiedykolwiek na własne oczy żołnierza na stanowisku strzeleckim? Na poligonie? Kiedy ściska załadowany karabin, a ty tylko czerwoną chorągiewkę? Czując broń w dłoni przymierza się żołnierz do celu i nagle dręcząca myśl go przeszywa: a może by tak długą serią we własnego dowódcę? W swoim życiu każdego mojego żołnierza dziesiątki razy przeprowadzałem przez linię ognia. I nieraz dostrzegałem w ich oczach: walić w dyktę, czy delektować się prawdziwą śmiercią? A ty, adiutancino, prowadzałeś ludzi na linię ognia? A spotkałeś się z nimi sam na sam w lesie, w polu, na mrozie, w górach? A widziałeś ty złość żołnierską? A zdarzało ci się zaskoczyć całą kompanię pijaną i z bronią załadowaną ostrymi nabojami? Adiutancie, klecisz swoją karierę na miękkich dywanach, i odwal się od Witi Suworowa. Może przełknąłbym to, gdybyś był kapitanem, albo gdybyśmy przynajmniej byli rówieśnikami. A ty, szczylu, jesteś przynajmniej o rok młodszy ode mnie.
Na korytarzu adiutant generalski jakby niechcący nadepnął mi z całej siły na nogę. Spodziewałem się jakiegoś wybryku, byłem przygotowany. Szedłem trochę z przodu po lewej. Prawym łokciem ostro szarpnąłem w tył. Natrafiłem na coś miękkiego. Coś zabulgotało w adiutancie. Stęknął, szeroko otwartymi ustami łapie powietrze, zgiął się w pół, do ściany przypadł. Bardzo wolno prostuje się adiutant. Jest wyższy ode mnie i mocniej zbudowany. Dłonie jak łopaty. Piłkę koszykową taka dłoń może pewnie trzymać bez trudu. Ale kałdunio okazał się słabiutki. A może zwyczajnie nie spodziewał się ciosu. Ech ty, adiutancie, dałeś się zrobić na szaro. Ciosu należy spodziewać się zawsze. W każdej chwili. Wtedy efekt nie będzie tak druzgocący.
Powoli prostuje się adiutant, nie odrywa oczu od mojej ręki. A ja trzymam dwa palce rozwarte, jak widełki. Na całym świecie jest to znak Wiktorii, znaczy się zwycięstwa. A u nas ten gest oznacza: „Gały wydłubię, gadzino”.
Sunąc plecami po ścianie stopniowo się podnosi, z rozwartych palców nie spuszcza wzroku. I wie, że jego wysoki protektor nie jest mu teraz ochroną. Jest wyższy ode mnie szerszy w barach, ale teraz już rozumie, że mi na niczym nie zależy, że nic prócz zwycięstwa nie jest dla mnie ważne, i że zwycięstwo gotów jestem okupić każdą ceną, nawet ceną życia. Już wie, że na byle ruch czy nawet słowo odpowiem straszliwym ciosem dwóch palców prosto w oczzy i od razu chwycę za gardło, by go już nie wypuścić. Wolno unosi ręce do szyi, i namacawszy krawat, poprawiaa węzeł:
— Naczelnik sztabu oczekuje…
Was… — podpowiadam. Naczelnik sztabu oczekuje WAS.
Trudno mi powrócić do tego świata. Już się z nim pożegnałem, przed śmiertelnym zwarciem. Ale adiutant nie przyjął walki. Wciągam głęboko powietrze i rozcieram zdrętwiałe z napięcia ręce. Wciąż nie spuszcza wzroku mojej twarzy. Zapewne odczytał w niej jakąś zmianę, któramu podpowiada, że na razie nie zamierzam go zabić. Odwracam się plecami i ruszam korytarzem. Idzie za mną. Jestem starszy lejtnant, a ty jak na razie tylko lejtanant, zasuwaj więc z tyłu, tam twoje miejsce.
W poczekalni dwa biurka, jak dwa bastiony bronią dostępu, każde do osobnych drzwi. Jedne prowadzą do gabinetu dowódcy, drugie do biura szefa sztabu. Przy drzwiach dowódcy za biurkiem na wysoki połysk dyżuuje jego adiutant. Też lejtnant, i do niego w sztabie również zwracają się bez stopnia. Po prostu Arnold Mikołajewicz. Też jest wysokiego wzrostu, też przystojny. Mun-dur nosi z generalskiego, a nie oficerskiego sukna. On też nie okazuje mi cienia szacunku, patrzy na mnie jak na powietrze, w ogóle nie zauważając. Są ku temu powody: mój przełożony, szef wywiadu podpułkownik Krawców, którego wyznaczono na tak wysokie stanowisko bez pytania o zgodę dowódcy armii, jego zastępcy i szefa Hztabu, wyparł z tej odpowiedzialnej funkcji ich protegowanego. To tłumaczy niechęć dowódcy i nieustanne pretensje szefa sztabu do mojego zwierzchnika. To tłumaczy też powszechną nienawiść oficerów sztabowych, zwłaszcza zatrudnionych na Olimpie, na pierwszym piętrze, do wszystkich, kogo Krawców przyprowadził ze sobą. Jesteśmy obcy. Nieproszeni goście w dobranym towarzystwie. Szef sztabu generał-major Szewczenko stawia rzeczowe pytania, słucha, nie przerywa. Sądziłem, że będzie się czepiać, ale on tylko patrzy mi uważnie w oczy. W sztabie pojawiają się nowi oficerowie. Czyjaś niewidzialna potężna ręka wpycha ich prosto na miękkie dywany pierwszego piętra. Nie wiedzieć czemu nikt nie pyta szefa sztabu o zdanie, i nie może mu się to podobać. Władza przecieka przez palce jak woda, jak ją utrzymać? Odwraca się do okna i patrzy na sad, ręce złożywszy za plecami. Skóra na policzku ma odcień fioletowy, widać prześwitujące żyłki. Stoję przy drzwiach w rozterce, nie wiem, co mam robić.
— Towarzyszu generale, czy mogę się odmeldować? Nie odpowiada. Milczy. Może nie dosłyszał pytania? Ale skąd, słyszał doskonale. Jeszcze chwila milczenia, po czym krótko, nie odwracając głowy, rzuca „tak”.
W poczekalni obaj adiutanci witają mnie niedobrym spojrzeniem. Jasne, że przyboczny szefa sztabu wszystko już zdążył koledze opowiedzieć. Naturalnie, jeszcze nie zameldowali o tym incydencie swoim protektorom, ale uczynią to niezawodnie. Muszą wybrać dogodną chwilę, kiedy boss będzie w odpowiednim nastroju.
Idę do drzwi, na karku czuję ich nienawistne spojrzenia, jak wymierzone lufy pistoletowe. Ścierają się we mnie dwa uczucia — ulga i irytacja. Koniec mojej kariery sztabowej. Czeka mnie biała bezkresna pustynia lodowa za kołem polarnym, albo rozżarzona żółta pustynia azjatycka.
Podpułkownicy witają mnie grobowym milczeniem. Nie wiedzą, naturalnie, co wydarzyło się na korytarzu, ale to, co zdarzyło się tu w gabinecie wystarczy, by mnie ignorować. Jestem parweniuszem. Raptem wzbiłem się na wyżyny, ale nie doceniwszy należycie mojej szczęśliwej passy, nie potrafiłem utrzymać się na wysokości i runąłem w otchłań. Jestem nikim. I mój los nic ich nie obchodzi. Interesuje ich kwestia o wiele istotniejsza: czy zadany mi cios odwetu porazi przy okazji tak bardzo znienawidzonego przez nich mojego szefa.
Chowam dokumenty do sejfu i w te pędy do podpułkownika Krawcowa: uprzedzić o niechybnych kłopotach.
— Nie należy zadzierać z adiutantami — poucza mnie Krawców, nie wykazując jednak specjalnego zaniepokojenia tym, co zaszło. Wydaje się, że całą moją opowieść natychmiast puszcza w niepamięć. — Jakie masz plany na dziś wieczór?
— Przyszykować się do zdania funkcji. Nikt cię jeszcze nie wywala.
— A więc nastąpi to niebawem.
— Niedoczekanie ich. Ja cię tutaj, Suworow, przyprowadziłem ze sobą, i tylko ja mogę cię wyrzucić. No więc, jakie masz plany na wieczór?
— Chcę przestudiować 69. Grupę Bojową VI Floty USA.
— Doskonale. Ale oprócz wysiłku umysłowego potrzeba ci także ćwiczeń fizycznych. Jesteś wywiadowcą, musisz przejść nasz kurs szkoleniowy. Wiesz, czym zajmuje się druga grupa naszego wydziału?
— Wiem.
— Skąd możesz wiedzieć?
— Domyśliłem się.
— No więc, czym się według ciebie zajmują?
— Kierują wywiadem agenturalnym.
— Słusznie. A może wiesz także, czym się zajmuje trzecia grupa? — Spogląda na mnie nieufnie.
— Wiem.
Chodzi po pokoju, starając się przetrawić to, co przed chwilą usłyszał. Po chwili gwałtownym ruchem przysuwa do siebie krzesło.
— Siadaj. Usiadłem.
— Ot co, Suworow: z drugiej grupy otrzymywałeś do opracowania pewne strzępy informacji, i mogłeś wydedukować ich pochodzenie. Ale z trzeciej grupy ni cholery do ciebie nie docierało…
— Wnioskowałem opierając się na tym, że siły podporządkowane trzeciej grupie zaczynają działać dopiero w warunkach wojny. Reszty się domyśliłem.
— Twoje domysły mogły być fałszywe…
— Ale oficerowie z trzeciej grupy są bardzo wysokiego wzrostu… wszyscy co do jednego.
— No więc, czym się według ciebie zajmują?
— Podczas wojny siłą wydzierają informacje…
— …i podstępem — dorzucił Krawców.
— To dywersanci, terroryści.
— Wiesz, jak to się nazywa?
— Tego wiedzieć nie mogę.
— To się nazywa Specnaz. Wywiad specjalny. Zwiad dywersyjny, siłowy. Udało ci się wydedukować, ilu dywersantów podlega trzeciej grupie?
— Batalion.
Zrywa się z krzesła:
— Kto ci powiedział?!
— Domyśliłem się.
— Jakim sposobem?
— Przez analogię. W każdej dywizji jedna kompania jest specjalnie szkolona w głębokim zwiadzie na tyłach wroga. To oczywiście jeszcze nie Specnaz, ale coś bardzo podobnego. Armia jest o jeden stopień ponad dywizją, a więc musicie mieć do dyspozycji, towarzyszu podpułkowniku, nie kompanię, lecz batalion: tzn. o stopień wyżej.
— Cztery razy w tygodniu, wieczorami, masz się stawiać pod ten oto adres. Weź ze sobą dres. To wszystko. Możesz odmaszerować.
— Rozkaz!
— Jeżeli zostanie mianowany nowy dowódca armii i nowy szef sztabu, a więc i nowi adiutanci, postaraj się utrzymywać z nimi poprawne stosunki.
— Sądzicie, że dowództwo naszej armii może wkrótce ulec zmianie?
— Ja ci tego nie powiedziałem.
W naszej grupie informacyjnej wydziału wywiadowczego zaszły pewne przesunięcia. Podpułkownik, który dotychczas pracował przy prognozach raptem został przeniesiony do rezerwy. Wezwano go na komisję lekarską, która odkryła coś, co uniemożliwiało mu dalszą czynną służbę. W stanie spoczynku będzie miał niezłe życie. Nie miał ochoty odchodzić, bowiem po dwudziestu pięciu latach służby każdy rok przynosi niezły dodatek do emerytury. Ale doktorzy byli nieubłagani: wasze zdrowie jest najważniejsze.
Po jego odejściu na prognostę wyznaczono kapitana z wywiadu 87. Dywizji.
Szef sztabu musi wiedzieć o przeciwniku dosłownie wszystko, dlatego każdego ranka, przejrzawszy najnowsze szyfrówki, udaję się do niego z raportem. Nigdy nie wzywa mnie telefonicznie, po prostu przysyła adiutanta. Od naszego spięcia minęły dwa tygodnie. Jestem przekonany, że adiutant dawno zameldował swojemu szefowi o całym zajściu, naturalnie w korzystnym dla siebie świetle. Ale mimo to wciąż jeszcze chodzę po korytarzach pierwszego piętra. Jeszcze nie spadłem w odmęty. Generalscy adiutanci nie mogą tego zrozumieć. Pojmują, że jestem jakimś odstępstwem od reguły, ale nie wiedzą, jakim i dlaczego, i to tłumaczy, dlaczego zaniechali swoich świństewek. Ta zagadka i mnie nie daje spokoju: dlaczego do licha jestem wyjątkiem?
Nastąpiły dalsze zmiany. Usunięto szefa Pierwszego Wydziału. Razem z nim zwolniono przełożonych poszczególnych grup i niektórych oficerów funkcyjnych. Pułkownika zastąpił podpułkownik, który przyprowadził ze sobą cały tabun kapitanów i lejtnantów i poobsadzał nimi stanowiska należne podpułkownikom.
Szef wywiadu 13. Armii skierował mnie na skrócony kurs przygotowawczy do pracy w trzeciej grupie.
— Tak, tak… wiem… wejdź. — Uśmiecha się szeroko. Łapy majak kleszcze kraba. — Oficerowie informacji powinni pracować właśnie u nas, winni zrozumieć, jak składa się w jedną całość strzępki danych, i jaką mają wartość. Przebieraj się.
Sam jest bosy, ubrany w zieloną kurtkę i w zielone spodnie, miękkie, ale chyba bardzo wytrzymałe. Ręce obnażone po łokcie przywodzą mi na myśl owłosione łapska chirurga, który przed pięcioma laty zbierał mnie z powrotem do kupy.
Jesteśmy w dużej nasłonecznionej sali gimnastycznej. Stojące samotnie na środku dwa krzesła wydają się zagubione w przestrzeni.
— Siadaj.
Siadamy na krzesłach twarzami do siebie.
— Połóż ręce na kolanach, swobodnie. Siedź tak zawsze. W każdej sytuacji musisz być całkiem rozluźniony. Dolne zęby nie powinny dotykać górnych. Szczęka ma leciutko zwisać. Rozluźnij kark. Nogi. Stopy. Nigdy nie zakładaj nogi na nogę, to tamuje krwioobieg. No, dobrze. — Wstał, obszedł mnie ze wszystkich stron, oglądając krytycznie. Potem obmacał moją szyję, mięśnie pleców, dłonie.
— Nigdy nie bębnij palcami po stole. To zachowanie typowe dla neurasteników. Radziecki wywiad wojskowy takich nie potrzebuje. No cóż, rozluźniłeś się wystarczająco, możemy przystąpić do zajęć.
Siada na krześle, rękami trzymając się siedzenia buja się na dwóch tylnych nóżkach, po czym niespodziewanie odchyla się do tyłu i razem z krzesłem przewraca na wznak. Uśmiecha się. Zrywa się z podłogi. Podnosi krzesło, siada na nim z rękami złożonymi na kolanach.
— Zapamiętaj, kiedy przewracasz się razem z krzesłem do tyłu, nic ci nie grozi, jeśli tylko nie masz za plecami muru albo dołu. Upadek na wznak siedząc na krześle jest równie niegroźny, jak stawanie na kolanach czy na czworakach. Ale natura ludzka przeciwstawia się upadkowi do tyłu. Jedyne, co nas powstrzymuje, to nasza psychika… Chwyć dłońmi za siedzenie… Nie będę cię ubezpieczać, i tak nic ci nie może się stać… Rozhuśtaj się na tylnych nóżkach… Zaraz, chwilę. Boisz się?
— Boję się.
— To nic, to normalne. Każdy się boi. Przytrzymaj się siedzenia. Zacznij bez mojej komendy. Bujaj się.
Balansowałem przez moment, po czym silniejszym wahnięciem naruszyłem równowagę i krzesło wolniutko poczęło zsuwać się w otchłań. Sufit gwałtownie leciał do góry, ale upadek przeciągał się. Czas stanął w miejscu. I raptem oparcie krzesła runęło na podłogę. Wtedy dopiero przestraszyłem się naprawdę i zarazem roześmiałem się z ulgą: głowa instynktownie odchyliła się lekko do przodu, dlatego zwyczajnie nie mogłem uderzyć się potylicą. Cały impet uderzenia przypadł na plecy, przyciśnięte do oparcia krzesła. Powierzchnia pleców przewyższa znacznie powierzchnię stóp i dlatego upadek na wznak jest łagodniejszy, niż zeskok z krzesła na ziemię.
Podał mi rękę pomagając wstać z podłogi.
— Czy mogę spróbować jeszcze raz?
— No pewnie — uśmiecha się.
Siadam na krześle, chwytam siedzenie i lecę w tył.
— Jeszcze raz! Jeszcze! — krzyczę zachwycony.
— Dobra, dobra, naciesz się do woli.
Na nasze zamówienie Akademia Nauk opracowała metodę wyskakiwania w pełnym biegu z pociągu, samochodu, albo tramwaju… Wzorów matematycznych nie potrzebujesz, zapamiętaj tylko wniosek: z rozpędzonego pociągu należy wyskakiwać tyłem i do tyłu, lądować na ugiętych nogach, starając się utrzymać równowagę i nie dotknąć ziemi rękami. W momencie zetknięcia z ziemią trzeba odbić się z całej siły i przez kilka sekund biec obok pociągu, stopniowo zwalniając. Nasi chłopcy skaczą z pociągów przy prędkości 75 kilometrów na godzinę. To ogólny standard. Ale są tacy, którzy potrafią ten wynik przebić zdecydowanie: skacząc ze znacznie szybszych pociągów, skacząc na nasypy, z mostów, skacząc z bronią w ręku, z obciążonym plecakiem. Zapamiętaj sobie raz na zawsze: grunt, to nie dotknąć rękami ziemi. Nogi cię utrzymają. Mięśnie nóg są obdarzone niezwyklą siłą, sprężystością i wytrzymałością. Dotknięcie ręką może naruszyć rozpędzony rytm nóg w biegu, spowodować upadek i śmierć w okropnych męczarniach. Zaczynamy trening. Najpierw symulator. Na prawdziwy pociąg przyjdzie czas. Prędkość początkowa: dziesięć kilometrów na godzinę…
Miesiąc później stoimy obaj na balustradzie mostu kolejowego. Hen, w dole — zimna, ołowianoszara rzeka wolno niesie swe wody, zwija się pod betonowymi przęsłami w potężne pierścienie jak wielki wąż. Już się nauczyłem i wiem, że człowiek potrafi chodzić nawet po drucie telegraficznym napiętym nad otchłanią. Wszystko zależy od psychicznej zaprawy. Człowiek musi mieć pewność, że nic złego się nie przydarzy, i wtenczas wszystko przebiegnie normalnie. Cyrkowcy potrzebują wielu lat na opanowanie rzeczy elementarnych. Mylą się. Nie mają naukowego podejścia. Opierają swoje przygotowanie na ćwiczeniach fizycznych, lekceważąc psychologię. Dużo trenują, ale nie chcą myśleć o śmierci, boją się jej, starają się ją obejść bokiem, zapominając, że można czerpać przyjemność nie tylko z cudzej śmierci, ale także ze swojej własnej. I tylko ludzie nie lękający się śmierci mogą dokonywać cudów.
— Głupcy powiadają, że nie należy patrzeć w dół! — krzyczy do mnie. — Jakaż rozkosz, oglądać wiry z tej wysokości!
Spoglądam w czeluść, i stopniowo przestaje mnie przyciągać, jak zahipnotyzowaną żabkę paszcza gadziny. I moje dłonie przestaje pokrywać obrzydliwa zimna wilgoć.
Dalsze zmiany w dowództwie 13. Armii. W każdej armii — po dwóch generałów-majorów artylerii. Jeden dowodzi wojskami rakietowymi i artylerią, drugi jednostkami obrony przeciwlotniczej. W 13. Armii odwołano obu.
W Karpackim Okręgu Wojskowym potężne zmiany.
Zmarł nagle dowódca okręgu generał-pulkownik Bisarin. Nie minął nawet rok odkąd dowodził Karpackim Frontem w Czechosłowacji. Pełen sił i tryskający zdrowiem, z lekkością i swobodą komenderował czterema armiami swojego frontu. Powiadają, że nigdy nie chorował. I oto odszedł.
Dowództwo okręgu wojskowego objął generał-lejtnant wojsk pancernych Obaturow. Z miejsca w sztabie okręgu rozpoczęło się masowe usuwanie ludzi Bisarina i zastępowanie ich ludźmi Obaturowa. Niebawem fala zmian potoczyła się w dół, ogarniając sztaby armii. Okręg liczy cztery armie: 57. Powietrzna, 8. Gwardyjska Pancerna, 13. i 28. Po miękkim dywanie naszego korytarza raźnie przemaszerowali dwaj nowi generałowie — nowy dowódca naszej 13. Armii i nowy szef sztabu.
Tego dnia otwieranie pancernych drzwi wydziału wywiadowczego spoczywało na mnie. Dzwonek. Przez wizjer widzę nieznajomego lejtnanta. O, wiem doskonale, kto zacz.
— Hasło?
— Omsk.
— Upoważnienie?
— 106.
— Proszę wejść. — Masywne drzwi płynnie ustąpiły, przepuszczając lejtnanta.
— Dzień dobry. Towarzyszu starszy lejtnancie, potrzebuję szefa wywiadu.
— Zaraz zamelduję. Proszę chwilę poczekać. Pukam do drzwi mojego przełożonego i wchodzę:
— Towarzyszu pułkowniku, przybył adiutant nowego dowódcy armii.
— Niech wejdzie.
Lejtnant wkroczył do gabinetu:
— Towarzyszu podpułkowniku, wzywa was głównodowodzący.
Wiedziałem zawczasu, że przewidziane są manewry, że szyfrówki będą się sypać, jak z rogu obfitości, że młodzi adiutanci opadną z sił, że będą mieć czerwone, opuchnięte oczy, gdy po nocach będziemy razem ślęczeli nad Wielką Mapą. Wiedziałem, że po pierwszych ćwiczeniach dwaj nowi adiutanci i ja urżniemy się w sztok i zostaniemy przyjaciółmi. Będę opowiadać im świńskie kawały, a oni zabawne historyjki z życia intymnego ich zwierzchników. Ale już teraz, po tym jednym, jedynym spotkaniu, widząc jak adiutant przywitał się ze mną i jak wszedł do gabinetu mojego szefa, zrozumiałem, że jesteśmy ulepieni z jednej gliny. Nowi generałowie w sztabie armii to ludzie Obaturowa. Nowi naczelnicy wydziałów, w tym również Krawców — ludzie Obaturowa. Nowi adiutanci, nowi oficerowie w sztabie — wszystko to są ludzie Obaturowa. Po raz pierwszy uświadamiam sobie, że ja również należę do tej grupy. I wiem, że sam nowo mianowany dowódca Karpackiego Okręgu Wojskowego generał-lejtnant Obaturow też jest człowiekiem jakiejś potężnej grupy, gwałtownie i niepowstrzymanie zmierzającej do władzy.
Wszyscy ci, którzy jeszcze przed nami przyszli do tego sztabu i do pozostałych sztabów okręgu należą do innego gatunku. Ich czas dobiegł końca. Najstarszych wiekiem będą wywalać na rentę, pozostałych — na rozpalone pustynie. Stara grupa runęła.
W tajnej bibliotece zderzyłem się z byłym adiutantem byłego szefa sztabu. Zdawał dokumenty. Jedzie gdzieś hen, daleko, by tam dowodzić plutonem. Jest oficerem od ponad dwóch lat, ale nigdy nie miał pod swoimi rozkazami niezdyscyplinowanych, na wpół pijanych żołnierzy. Gdyby od tego zaczęła się jego służba, wszystko potoczyłoby się normalnie. Ale jego służba zaczęła się od miękkich dywanów. Niezależnie od okoliczności jadał do syta i siedział w ciepełku. Teraz wszystko runęło. Człowiek przyzwyczaja się być na dnie przepaści. A jeżeli był tam zawsze, to z trudem sobie wyobraża, że istnieje jakieś inne życie. Lejtnanta wyniosło na szczyty, a teraz spadał na samo dno. I ten upadek był bardzo bolesny.
Uśmiecha się do mnie. A uśmiech ma sobaczy. Kiedyś, dawno temu, na Dalekim Wschodzie, widziałem dwa psy, które przylgnęły do obcej sfory. Sfora ryczała, nie chcąc obcych w swoim gronie. Wtedy jeden z tych psów rzucił się na swego nieszczęsnego towarzysza. Walka ich trwała długo, i sfora cierpliwie czekała na wynik pojedynku. Jeden wył, a drugi, słabszy, przeraźliwie skowyczał, nie chcąc rozstać się z życiem. Kiedy poharatany zwycięzca zagryzł swojego towarzysza, a może brata, z podwiniętym ogonem zbliżył się do sfory, demonstrując swoją pokorę. Wtedy sfora rzuciła się nań, i rozerwała go na strzępy.
Nie wiedzieć czemu eks-adiutant przypominał mi tego psa, gotowego gryźć kogo popadnie, by tylko zostać przyjętym do sfory zwycięzców. Głupiec. Zachowaj godność. Jedź do swojej pustyni i nie merdaj ogonem.
Tej nocy śnił mi się stary poczciwy Żyd, diadia Misza.
Miałem wtedy 15 lat. Uczyłem się w szkole i pracowałem w kołchozie. Zimą pracowałem dorywczo, latem — na równi z krzepkimi mużykami. Kiedy na porządku dziennym stanął poważny problem, to i mnie poproszono na zebranie. Sprawa była następująca: rokrocznie pod koniec sierpnia nasz kołchoz wysyłał do miasta Zaporoże człowieka, by przez dwa, trzy tygodnie handlował arbuzami. Zbliżał się koniec sierpnia i trzeba było zdecydować, kto pojedzie w tym roku sprzedawać kołchozowe arbuzy.
Siedzą chłopi w klubie. Pora gorąca — żniwa w pełni, ale mużykom nie do żniw. Wszyscy kłócą się, krzyczą. Przewodniczący zgłosił kandydaturę swojego zięcia, Sieriożki. Pierwsze rzędy milczą, a z tyłu gwizdy, tupot nóg, trzaskanie ławkami. Przewodniczący poddaje propozycję pod głosowanie. Rozgorączkował się, traci głowę. W takiej sytuacji należałoby najpierw zapytać: „Kto przeciw?” Nikt, rzecz jasna, nie podniósłby ręki. Wtedy koniec głosowania, znaczy się, wszyscy „za”. Natomiast przewodniczący z rozpędu pyta: „Kto za?” Przyzwyczaił się tak stawiać pytanie, kiedy trzeba wyrażać poparcie dla mądrej polityki naszej ukochanej partii. Ale tu decyduje się żywotna sprawa. Tu ludziska nie rwą się jak jeden mąż z rękami do góry.
— Kto za? — pyta przewodniczący.
A sala milczy. Ani jednej ręki w górze. Przeliczył się przewodniczący. Niewłaściwie zadał pytanie. Sieriożki, zięcia przewodniczącego, nie można, znaczy, wydelegować. Machnął ręką: sami w takim razie ustalajcie. Znowu hałasy i krzyki. Wszyscy pozrywali się z miejsc. Znowu wszyscy niezadowoleni. Siedzę w kącie. Nijak nie mogę zrozumieć, o co się ludziska kłócą. Chłopi, którzy w ubiegłych latach handlowali arbuzami, mówią, że to robota niebezpieczna: chuligani na targu mogą zadźgać. Jeżeli omylisz się w rachunkach, milicja zaaresztuje, albo trzeba będzie rozliczać się z kołchozem z własnej kieszeni. Dziwne, że żaden z tych, co to już handlowali, jakoś specjalnie się nie opiera, nie broni, kiedy go do tej niebezpiecznej i niewdzięcznej roboty proponują. Za to cała reszta z miejsca zaczyna tupać i wrzeszczeć, że to kanciarz i nicpoń, i że przez niego kołchoz poniesie straty.
Też dziwne: skoro robota niebezpieczna i niewdzięczna, to czemu by go nie wrobić, zamiast samemu się narażać? Ale nie, zebranie nie godzi się na żadnego z wymienionych.
Padaj ą nazwiska coraz to nowych kandydatów. I wciąż zebranie uparcie odrzuca kolejne propozycje. Cuda się dzieją. Czemu nie przystać na pierwszą lepszą? Weźmy, jak proponował przewodniczący, jego nieszczęsnego zięcia i poślijmy go na tę przeklętą delegację! Wszystkim od razu ulży. Ale nie, nikt nie ma ochoty wysłać ani swojego wroga, ani przyjaciela, ani sąsiada. Wygląda na to, że każdy sam ma ochotę się załapać, tyle że inni mu nie pozwalają. A skoro ja nie mogę, to i ciebie nie puszczę.
Kłócili się, spierali, wreszcie opadli z sił. Poprzebierali wszelkie możliwe kandydatury — ł wszystkie odrzucili.
— No to kogóż mamy posłać! Witię Suworowa, czy jak? Za mały jeszcze.
Ale chłopi byli innego zdania. Nie dorównuję im wiekiem, doświadczeniem ani autorytetem, jestem dla nich jakby nikim. I wysłać mnie, to tak jakby nie wysłać nikogo. Dobra, niech jedzie Witia — myślał każdy w duchu — żeby tylko mój wróg nie dostał się na delegację. Tak też zdecydowali. Przegłosowali jednomyślnie. Nawet przewodniczący i zięć jego Sieriożka podnieśli ręce.
Dwóch obrośniętych muzyków przywiozło mnie do miasta o trzeciej nad ranem. Razem rozładowaliśmy arbuzy, ułożyliśmy je w drewnianej skrzyni pod zieloną szopą, w której miałem przepracować szesnaście dni i przespać piętnaście nocy.
O piątej rano bazar huczał tysiącami głosów. Chłopi dawno już odjechali, zostałem sam ze swoimi arbuzami. Handluję. Nie wychylam się zza lady. Wstydzę się. Jestem bosy, a w mieście nikt tak nie chodzi.
Handluję, przeklinam swój los. Arbuzy mam pierwszorzędne. Kolejka do stoiska nie z tej ziemi. Wszyscy wrzeszczą, jak na zebraniu kołchozowym, a ja rachuję. Arbuzy kosztują po 17 kopiejek za kilogram. Jest to cena państwowa, najmniejsze odstępstwo — i więzienie gotowe. Liczę. Lubiłem matematykę, ale tu nic mi nie wychodzi. Arbuz waży, powiedzmy, 6 kg i 87 dkg. Jeżeli brać po 17 kopiejek za kilogram, to ile kosztuje taki arbuz! Gdyby tłum nie hałasował, gdyby ten tłusty babsztyl nie pchał się łapiąc mnie za włosy — policzyłbym raz dwa. A tak — ni czorta mi nie wychodzi. Jak na złość, nie mam papieru ani ołówka. Skąd mogłem wiedzieć, że będą potrzebne?
Grube baby w kolejce wściekają się, że za wolno się ruszam, napierają na ladę. Te, które już kupiły, liczą na boku resztę, znowu podbiegają do stoiska, straszą milicją. A arbuzy — każdy inny, każdy inaczej waży, każdy ma inną cenę, i kopiejki nie rozmienisz na drobne. Przypomniały mi się słowa chłopców na zebraniu: byle pomyłka, i z własnych pieniędzy będziesz się rozliczać z kołchozem. Skąd ja mam mieć własne pieniądze? Ni cholery mi nie wychodzi. Krzyczę, że zamykam kram. O mało mnie nie zlinczowali: arbuzy rzeczywiście pierwsza klasa.
Naprzeciw siedzi w sklepiku stary Żyd z krzaczastymi siwymi brwiami. Handluje sznurkami. Spogląda na mnie, krzywi się, jakby go zęby bolały. Nie jest w stanie patrzeć spokojnie na ten mój interes. Odwraca się, oczy do nieba wznosi, spluwa.
Długo tak siedział i się męczył. Nie wytrzymał. Zamknął swój straganik, stanął przy mnie — i zaczął się handel. Rzucam mu arbuzy, które wskazuje mi kościstym paluchem, i nim zdążę wyciągnąć arbuza ze stosu, łapie w locie poprzedni, waży, podaje, odbiera należność, wydaje resztę, pokazuje mi następny, i jeszcze zdąży do każdego się uśmiechnąć. W dodatku nie wybiera byle arbuza, ale ze znajomością rzeczy: a to pogoni mnie na szczyt piramidy, a to z dołu każe wyciągnąć, a to z drugiej strony, a to znowu z tej. I do wszystkich z uśmiechem. I do niego wszyscy się uśmiechają, wszyscy go znają. Wszyscy go pozdrawiają: — Dziękujemy, wujaszku! W ciągu godziny załatwił całą kolejkę. A piramida zmalała o połowę. Ledwie uporaliśmy się z kolejką, wywala mi kupę pieniędzy: banknoty trzyrublowe, porwane ruble, czasami nawet piątka się trafi. Drobne złożył na osobną kupkę, żeby było z czego resztę wydawać.
— Oto — powiada — twój utarg. Schowaj do prawej kieszeni, jest dość, żebyś mógł się rozliczyć za ten dzień ze swoim kołchozem. A wszystko co dziś jeszcze utargujesz pakuj śmiało do lewej kieszeni.
— No, wujaszku, nie zapomnę wam tego do końca życia!
— To nie wszystko — powiada. — To był dopiero wykład z praktyki. Teraz słuchaj teorii.
Przyniósł kartkę papieru. Napisał na niej: l kg — 17 kopiejek; 2 kg — 34 kopiejki, i tak aż do dziesięciu. Ale z kilogramami nie miałem większych kłopotów, problemy zaczynały się z gramami. Na to też miał swój sposób: napisał w osobnym słupku: 50, 100, 150…
— Kopiejka jest niepodzielna, dlatego za 50 g można nie brać ani grosza, a można wziąć jedną kopiejkę. Jedno i drugie w porządku. Za 100 g możesz wziąć Jedną kopiejkę, albo i dwie. Od dobrego człowieka bierz zawsze minimum, a od normalnego zawsze maksimum.
Szybko notuje mi odpowiednie ceny… 750 — minimum 12 kopiejek, maksimum — 13.
— Jakże wy tak szybko rachujecie?
— Ja nie rachuję, ja znam ceny.
— Do diabła! — mówię. — Przecież ceny stale się zmieniają!
— No i co tego? Jeśli każą ci od jutra sprzedawać, powiedzmy, po 18 kopiejek, to znaczy, że na przykład za 5 kg i 92 dkg można wziąć minimum 1,06 rubla, a maksimum 1,08 rubla. Gramy też trzeba zaokrąglać: porządnym ludziom w dół, a normalnym w górę. Porządnym ludziom dawaj porządne arbuzy, normalnym — normalne.
Odróżnić porządny arbuz od normalnego potrafię bez trudu. Porządny arbuz ma wysuszony ogonek i na boku żółtą łysinkę. Tylko jak odróżnić porządnych ludzi od normalnych? Jeśli spytam, to mnie przecież wyśmieje. Westchnąłem, ale wszak i ja muszę kiedyś zmądrzeć, więc zebrałem się w sobie, i zapytałem…
Aż przysiadł. Długo wzdychał, kiwał głową, nadziwić się nie mógł mojej głupocie.
— Przyuważ gospodynie z pobliża, te, które codziennie u ciebie kupują. Im właśnie dawaj co lepsze arbuzy po minimalnej cenie. Jest ich niewiele, ale będą cię wychwalać, reklamę ci zrobią, że niby ten właśnie najucz-ciwszy, skrupulatny i słodkie arbuzy sprzedaje. To one nagonią ci klientów. Jeśli dwie koło ciebie stoją, znaczy się zaraz dziesięć następnych stanie w kolejce. Ale to już są nabywcy jednorazowi. Im właśnie dawaj arbuzy zwyczajne, słabsze, i po maksymalnej cenie. Jasne?
Karton z wypisanymi cenami zawiesił mi nad głową. Z zewnątrz nie widać, ale dość, bym głowę zadarł do góry, że niby sumuję — i wszystko mam przed oczami.
No i ruszył handel. Szybko, sprawnie, dochodowo. Pierwszorzędne arbuzy! Doskonałe! Komu, komu, bo idę do domu. Już na drugi dzień okoliczne gospodynie zaczęły mnie rozpoznawać. Uśmiechają się. Sprzedaję im arbuzy po minimalnej cenie — i uśmiech. Wszystkim pozostałym po maksymalnej — i też z uśmiechem.
Od jednego kupującego ułamek kopiejki. Od drugiego — tak samo. Nagle zrozumiałem sens przysłowia, że pieniądz idzie do pieniądza. Nie oszukiwałem nikogo, po prostu zaokrąglałem te drobne ułamki na swoją korzyść, ale stopniowo w lewej kieszeni pojawiły się pierwsze wymięte banknoty trzyrublowe, podarte jednorublówki, czasem nawet piątka.
Co podliczę dochód — stale mam nadwyżkę pieniędzy. Oddam kołchozowi utarg, a w lewej kieszeni ciągle przybywa. Pojawiła się nawet szeleszcząca dycha. Poszedłem do wujaszka Miszy. Podaję mu banknot.
— Wielkie dzięki — mówię. — Nauczyliście mnie życia.
— Głupiś — powiada wujaszek. — O, tam, milicjant stoi. Jemu daj. Ja mam swoich dość.
— Dlaczego milicjantowi? — dziwię się.
— Ot tak — mówi. — Podejdź i daj. Nie ubędzie ci. A milicjantowi sprawisz przyjemność.
— Przecież nie popełniam żadnego przestępstwa. Po co mam mu dawać?
— Daj, powiadam ci — sroży się wujaszek Misza. — A kiedy będziesz wręczać, nie gadaj wiele. Zwyczajnie wsadź mu do kieszeni i zjeżdżaj.
Podszedłem do milicjanta. Stoi surowy, w szarej bluzie, szyja spocona, oczy ołowiane. Aż strach bierze. Ani drgnie. Do kieszonki na piersi wsuwam mu tę dziesiątkę zwiniętą w rulonik. Nawet nie zauważył. Stoi jak posąg, okiem nie mrugnie. Nieporuszony. Przepadły, myślę, moje pieniążki. Nawet nie poczuł, jak mu wsunąłem.
Następnego ranka milicjant znowu na posterunku. — Dzień dobry, Witia — mówi.
Dziwne. Skąd może wiedzieć, jak mi na imię?
— Witajcie, obywatelu naczelniku — odpowiadam.
A co wieczór przyjeżdżał samochód z kołchozu. Odpalą chłopcy ze dwie, trzy tony arbuzów, a ja rozliczam się za miniony dzień: były równo dwie tony, sprzedałem 1.816 kg, 184 kg zostały — same zgniłki i poobijane. Oto utarg: 308 rubli 72 kopiejki. Muzyki zważą, odrzuty, zanotują w papierach — i do domu. A ja ładuję poobijane arbuzy do kosza i przez cały targ taszczę je na wysypisko. Na tym procederze przyłapał mnie wujaszek Misza. Jęczy, biadoli, nadziwić się nie może mojej głupocie. — Po co — mówi — czas tracisz na tę ciężką, brudną robotę, i w dodatku bez żadnej dla siebie korzyści?
— Jakiż z nich pożytek? — pytam zdumiony. — Któż te zgniłki i odpady zachce kupić?
Znowu za głowę się złapał, oczy do nieba wznosi. Nie musisz ich, powiada, sprzedawać. Ale też nie ma potrzeby taszczyć na wysypisko. Zostaw je, odłóż na bok. Jutro przyjdzie kontrola, a ty pokaż je znowu, razem z tymi, które jutro pojadą na odrzut. Sprzedaż dajmy na to 1.800 kg, a mów, że tylko 1.650. Za trzy dni sprzedasz znowu 1.800, a pokażesz wszystkie zgniłki i odpady z trzech dni: że niby tylko 1.500 udało ci się upłynnić.
Tak też wszystko się potoczyło.
— Nie podniecaj się za bardzo — poucza wujaszek Misza. — Chciwość zgubą frajerów.
Tyle sam już zrozumiałem. Staram się panować nad sobą. Jeżeli zbieram dziennie po 150 kg odpadów, to nie pokazuję więcej niż 300 kg, chociaż mógłbym bez kłopotów zaserwować im nawet pół tony. Na tych poobijanych arbuzach zgarniałem dziennie do lewej kieszeni po 25 rubli. W kołchozie przez miesiąc bym tyle nie zarobił. A i z tych ułamków kopiejek co nieco zawsze się uzbierało. No i jeszcze parę sekretów podszepnął mi diodia Misza.
Ostatniego wieczoru zgarnąłem sześć butelek koniaku, włożyłem nowe lakierki, i pomaszerowałem do wujaszka.
— Głupiś — mówi. — Bierz te butelki i daj swojemu przewodniczącemu, żeby i następnego lata wysunął na zebraniu twoją kandydaturę.
— Nie — sprzeciwiłem się stanowczo. — Może macie swoich pod dostatkiem, ale weźcie też moje. Przyjmijcie je ode mnie na pamiątkę. Jeżeli wam się nie podobają, rozbijcie o ścianę. Przyniosłem je w podarunku i z powrotem nie zabiorę.
Wziął.
— Handlowałem przez dwa tygodnie — zagajam rozmowę. — A wy jak długo?
— Mam teraz 73 lata, a zacząłem mając lat sześć. Za panowania Mikołaja Aleksandrowicza. — Pewnie wszystkim zdarzało wam się w życiu handlować?
— Nie — odpowiada. — Tylko sznurkami.
— A gdyby przyszło złotem obracać, dalibyście radę?
— No pewnie. Ale niech ci się nie wydaje, że na złocie łatwiej się dorobić niż na innych towarach. W dodatku wszyscy wiedzą, że jesteś zakonspirowanym milionerem. Na sznurkach zarobisz więcej i bez nerwów.
— A czym najtrudniej handlować?
— Zapałkami. To wyjątkowo trudna sztuka, ale jeśli ją sobie przyswoisz, milion możesz zbić w ciągu jednego roku.
— W świecie kapitalistycznym już dawno bylibyście milionerem…
Nic na to nie odpowiedział.
— U nas, w socjalizmie, skrzydeł nie rozwiniesz: raz, dwa i rozstrzelają.
— Nie jest tak źle — protestuje wujaszek. — W socjalizmie też nie wszystkich milionerów rozstrzeliwują. Trzeba tylko dychę zwinąć w rulonik, i milicjantowi do kieszeni. Wtenczas nie rozstrzelają.
— A poza tym — mówił wujaszek Misza — nie ma po co oszczędzać pieniędzy. Trzeba je wydawać. Nie warto popełniać dla nich przestępstwa ani ryzykować z ich powodu. Nie są tego warte. Inna sprawa, gdy same lgną do rąk, w takiej sytuacji nie ma powodu sprzeciwiać się losowi. Zgarniaj i korzystaj, ile wlezie. A na całym globie nie ma takiego miejsca, nie ma takiego człowieka, do którego milion sam by się nie prosił. To prawda, że ludzie tych możliwości po prostu nie zauważają i nie wykorzystują. — I powiedziawszy to, po trzykroć powtórzył, że pieniądze szczęścia nie dają. A co daje szczęście, tego mi nie zdradził…
Rzadko śni mi się wujaszek Misza. Nie wiem czemu, ale w te noce, gdy poczciwy starzec odwiedza mnie na zaśmieconym targowisku, płaczę przez sen. Nieczęsto zdarzało mi się w życiu płakać, nawet w dzieciństwie. A we śnie — tylko kiedy jego widzę. Szepcze wujaszek Misza na ucho swoje mądrości życiowe, a ja cieszę się, że niczego nie przeoczyłem. Każde jego słowo staram się zatrzymać w pamięci, aż do przebudzenia. Wszystko takie proste, same komunały. Ale budzę się — i nic nie pamiętam…
Zbudził mnie promyk światła. Przeciągnąłem się i uśmiechnąłem do własnych myśli. Długo wspominałem, co też mi wujaszek Misza szeptał do ucha. Kompletna pustka w głowie. A było to coś bardzo ważnego, czego nijak nie wolno zapomnieć. Spośród tysięcy reguł jeden tylko drobny strzępek ocalał: trzeba uśmiechać się do ludzi.