Milczenie

Nie odzywaliśmy się do siebie całymi dniami. R. wyjeżdżał i wracał. Robił zakupy, załatwiał interesy. Czasami nie było go dzień albo dwa. Suki odprowadzały jego samochód do mostku i wracały zmęczone. Mrużyły oczy. Niskie, zimne słońce mogło już tylko oślepiać, nie grzać.

O czym mielibyśmy mówić. Ludzie rozmawiają tylko o tym, co nie dzieje się naprawdę.

Czasami w ciągu dnia padało tylko jedno zdanie: „Zawołaj psy”. Nawet nie przywiązywaliśmy wagi do tego, kto z nas je powiedział. Nie było potrzeby mówić, wszystko wydawało się oczywiste i powiedziane raz na zawsze już dawno. Kiedy nikt nie przyjeżdżał, każdy dzień wyglądał tak samo; po co jeszcze mówić i robić zamieszanie, burzyć ten krystaliczny porządek.

Mówienie szkodziło, siało zamęt i rozwadniało oczywistości. Z mówieniem pojawiał się we mnie jakiś dygot.

Nie sądzę, żebym w życiu powiedziała coś naprawdę ważnego. Na najważniejsze rzeczy i tak brakuje słów.

(Lista brakujących słów. Najbardziej brakowało mi czasownika, którego znaczenie mieściłoby się gdzieś pomiędzy „przeczuwam” a „widzę”).

Milczeliśmy do tego stopnia, że gdy przyjeżdżali do nas jacyś goście, zdobywaliśmy się tylko na lakoniczne grzeczności, jakieś „cześć” czy „witaj”, ale nawet i te zwroty skracaliśmy, na ile to było możliwe, i mówiliśmy:

„U ciebie?”. Bez „co”, bo to byłoby już za dużo. „Herbaty?”, pytaliśmy bez budowania alternatyw, dając im tylko jedną możliwość wyboru.

Siadaliśmy potem po drugiej stronie stołu, w cieniu, z twarzą ku lasowi. Milczeliśmy przez całą rozmowę.

Nawet gdy wypuszczaliśmy z ust strzępki słów, milczeliśmy. Milczenie R. jest gładkie jak jego skóra. Jest naturalne, niewinne. Moje jest bardziej ponure, dochodzi z głębi brzucha, wciąga mnie, zapadam się w nim i ginę tam bezpowrotnie. Milczeliśmy do gości, do siebie, do wszystkiego wokół.

Gdy kochaliśmy się, to też w milczeniu. Nie padało żadne słowo, żadne westchnienie, nic.

Загрузка...