Przebudzenie Marty

Mogłam się domyślać, skąd wzięła się Marta. Dlaczego nie istniała dla nas zimą a pojawiała się wczesną wiosną gdy zaraz po przyjeździe przekręcaliśmy klucz w podrdzewiałym od wilgoci zamku. Mogło być tak, że budziła się w marcu. Leżała najpierw bez ruchu i nawet nie wiedziała, czy ma otwarte oczy – i tak wszędzie było ciemno. Nie próbowała nawet się poruszyć, bo wiedziała, że obudziła się tylko myślą nie ciałem. Ciało jeszcze spało i wystarczyła chwila nieuwagi, żeby znowu zsunąć się w jego senne władze i przejść w tamte pokrętne labirynty doznań tak samo realnych, jak to leżenie tutaj w ciemnościach, albo nawet realniejszych, o niebo realniejszych, kolorowych i zmysłowych. Jednak Marta wiedziała skądś, że się obudziła, że jest gdzie indziej, niż była przedtem.

Najpierw poczuła zapach piwnicy – wilgotny i bezpieczny, zapach grzybów i mokrego siana. Ten zapach przypominał lato.

Ciało wracało ze snu długo, aż w końcu odkryła, że ma otwarte oczy, bo ciemność objawiła się im odcieniami i natężeniem. Ślizgała się teraz wzrokiem po tych bogactwach czerni, wprzód i tył, w dół i w górę. Dopiero potem, długo potem w jaśniejącej plamie domyśliła się światła dnia na zewnątrz. Prześwitywało, zamglone i rozmazane w jej oczach, przez szpary słomianego czopa w piwnicznym oknie. Światło zgasło i pojawiło się znowu i wtedy przyszło jej do głowy, że musiał minąć jakiś dzień. Dopiero wtedy poczuła chłód – pochodził gdzieś z daleka, z peryferii ciała. Wyszła mu na spotkanie -poruszyła palcami u stóp, a przynajmniej wydawało jej się, że nimi porusza. Po chwili stopy odpowiedziały -było im zimno. I tak po kolei, częściami, budziła całe ciało, powoływała je znowu do życia, jakby to był jakiś apel poległych i jej ciało, po kolei, częściami odpowiadało jej: jestem, jestem, jestem. Dwa razy próbowała się podnieść, ale dwa razy ciało uciekało jej i opadało z powrotem na deski, a jej wydawało się, że siedzi, chociaż nie siedziała. Za trzecim razem przytrzymała ciało czy też ona przytrzymała się ciała i odtąd była w nim w miarę bezpiecznie. Krok po kroku dotarła do drzwi i długo mocowała się z żelazną klamką. Jej palce były słabe jak wiosenne pędy ziemniaków. Kamienne mokre schody prowadziły ją powoli do sieni, a stamtąd zobaczyła przez szpary w drzwiach prawdziwe światło. Musiała zasłonić oczy ręką.

Ściany domu przeżarł mróz, pociły się teraz jak chory człowiek. Na podłodze leżał kurz pokropkowany mysimi kupami. Usiadła na jedynym krześle w kuchni, które jak wszystko wokół tajało, oddawało jej ciału zimno. Marta wstała więc z wysiłkiem i z szuflady w kredensie wyciągnęła grzałkę. Napompowała trochę wody i odkręciła kran – poleciała ciecz mętna, czerwonawa jak rozwodniona krew. Umyła nią twarz i nalała do kubka. Za chwilę miała kubek z wrzątkiem, którym rozgrzewała ręce. Piła tę wodę łyk po łyku, jak lekarstwo na śmierć, i czuła, że powoli zaczyna tajać od środka, że jej ciało wraca do życia. Tego dnia Marta wyszła także przed dom. Drzwi wejściowe wciąż były wilgotne od przeszłego mrozu. Cuchnęły grzybem i wodą. Jak wszystko. W jej ogródku leżały jeszcze placki brudnego śniegu. Słońce ogryzało te nadpsute śnieżne omlety ze wszystkich stron. Wyłaziła spod nich mokra, przegniła trawa i to, co kiedyś było nasturcjami, marcinkami i maciejką.

Z niepokojem popatrzyła na niebo – było zasnute niskimi, szybko pędzącymi chmurami, przez które nad lasem przeświecało słońce. I jak co roku Marta zdziwiła się, że słońce mogło przywędrować aż nad las i rzucać teraz długie cienie, które dawały schronienie śniegowi. Wróciła do sieni i włożyła gumowce – były wilgotne i zimne. Ruszyła za dom, przez ogródek i ogrom zniszczenia, jakie zrobiła w nim zima i ciemność. Schylała się nad kapuścianymi głowami, które jesienią były takie piękne i twarde, a teraz zmieniły się w oślizłe, przegniłe kupki. Nic nie zostało ze słoneczników, a latem wydawało się jej, jak zwykle, że nic nie jest wstanie zmóc ich potężnych łodyg i ich lwich głów z pociemniałymi od słońca twarzami. Płotek, przy którym rosły, pochylił się, przesiąknięty wszechobecną wodą. Potem spojrzała na swój sad pełen starych jabłoni i śliw. Na najsłodszej czereśni ułamała się wielka gałąź. Sad bujny, porosły wysoką trawą przykryty poduchami zieleni, taki, jaki zapamiętała, teraz nie istniał. Przypominał cmentarz. Nagie drzewa udawały krzyże, a łany leżącej trawy – groby. Tak to wyglądało. I wszystko przesiąknięte było wodą wilgocią smrodem grzyba. Marta nienawidziła wilgoci tak samo jak zimy i ciemności. Woda była nieuczciwa. Marta czuła, że mogłaby stanąć z nią twarzą w twarz, ale tylko wtedy, gdyby woda była sobą gdyby nie udawała. Wtedy gdy płynęła przezroczysta w strumieniu, można ją było wziąć i nieść do twarzy, a nawet pić ją prosto z ziemi. Ale woda częściej udawała coś innego, wnikała w przedmioty, rośliny tak, że stawała się niewidoczna. Osiadała wtedy na twarzy, swetrze, pokrywała wszystko warstewką mrozu, zabijała. Albo wisiała w chmurach jak kara za wieczny grzech.

Marta weszła do domu, bo znowu wróciło zimno do jej ciała. Stanęła jeszcze na schodach, żeby zobaczyć resztę doliny.

Góry wyglądały monotonnie – zgniłozielono i czarno – one też miały kolor wody. Tam gdzie ziemia była z jakichś powodów chłodniejsza, leżał jeszcze śnieg. Ze wszystkich czterech kominów dymił tylko komin Takiego-a-Takiego. Przed domem Frostów stał niebieski samochód i dwoje ludzi rozmawiało na drewnianym tarasie. Marta wzdrygnęła się, wróciła do kuchni i wzięła się do rozpalania w piecu.

Загрузка...